Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

swobodny spadek

swobodny spadek

Substancja: psylocybina/psylocyna (grzyby Psilocybe semilanceata)


Doświadczenie: średnie (na pewno więcej niż 10 razy)


Dawka: ok. 45 sztuk na osobę (suszone grzyby) w postaci odwaru (trudno ocenić, bo piło go kilka osób)







Od autora: Jest to list do mojej koleżanki pisany tydzień "po"





Zanim przejdę do właściwego opisu, zacytuję fragment mojego listu do Ciebie,

napisanego ponad rok temu:







[...] ważne jest nastawienie i świadomość, czego oczekujesz od "podróży".

Jeśli wyruszasz w nią w złym nastroju, przeżywasz problemy, z którymi sobie nie

radzisz i sądzisz, że trip pomoże - dobrowolnie narażasz się na niemiłe przeżycia.


Przypuszczam, że właśnie to było przyczyną Twoich (Waszych[...]) negatywnych

przeżyć po wypaleniu zawartości lufki. Nie miałyście siły, by wyrwać się z zaklętego

kręgu "bad tripu" - i skończyło się tak, jak opowiadałaś: nieprzyjemnymi myślami i

obietnicą, że "już nigdy więcej"...





Jeden z następnych "lotów", jaki planuję odbyć, będzie pod wpływem większej

dawki grzybów (bo stosunkowo łatwo je znaleźć, no i nic nie kosztują, a satysfakcja

z samodzielnych zbiorów też się liczy) - chcę przeżyć prawdziwą podróż w głąb

siebie
. Być może zrobię to sam, ale na pewno w dzień i na pewno w K., gdzie czuję

się swobodnie i wiem, że nie będę niepokojony przez nikogo [...]. Nie jestem

jeszcze gotów na nocną samotną eskapadę do lasu - to mogłoby mnie zgnieść i

naprawdę nie mam pojęcia, jak mogłoby się to zakończyć (wyobraź sobie samotną

wędrówkę przez las nocą, przy wietrze, upiornie świecącym Księżycu - i nagle

zauważasz "dziecko z tornistrem" lub innego stwora...). Może kiedyś, gdy będę

silniejszy psychicznie...





[...] Świat jest pełen tajemnic, A. - nawet jeśli wydaje Ci się, że wiesz już

dużo, zawsze jest coś do odkrycia. A wiele "białych plam" można znaleźć na mapie

własnej duszy, jestem o tym przekonany. Narkotyki są złe tylko wtedy, gdy się ich

nieodpowiednio używa.





Hmmm, od czego zatem zacząć? Może od początku. Zebraliśmy się u mnie pierwszego

dnia wiosny. Był nas niemal tuzin, z tego siedem osób (czyżby magiczna liczba?) piło grzybowy

odwar. Początkowo podchodziłem nieufnie do tej metody, preferując żucie i połykanie naszych

małych przyjaciół, ale szybko przekonałem się, że jest wydajna. Mniejsza z tym. Moja opowieść

zaczyna się zatem w kuchni, wokół stołu, na którym poczesne miejsce zajmuje słoik z

poskręcanymi grzybowymi ciałkami... Dawka przeciętna, nie większa niż te, które

przyjmowałem do tej pory. Wszystko jest pod kontrolą. F. wydaje się zbulwersowany całą

ceremonią, ale dochodzę do wniosku, że da sobie radę z naszym towarzystwem. R. i T. są już

na lekkim cyku i otwierają kolejne piwo.





Kończymy i wychodzimy na zewnątrz. Pogoda jest wręcz przecudowna - wiosenne

Słońce, ani śladu chmur, przed nami górskie zbocze, a w niedalekiej perspektywie lot w

Kosmos swoich umysłów, co - według naszych przewidywań - ma zacząć się za mniej więcej

dwadzieścia minut, maksymalnie pół godziny. Zamykam dom na klucz, po raz ostatni

sprawdzam plecak i ruszamy. Jestem nastawiony bardzo pozytywnie do życia, nic mnie nie

martwi, przynajmniej świadomie - pełen luz. Nie spodziewam się żadnych problemów.





"Ale ekipa" - uśmiech nie schodzi z mojej twarzy na widok gromady dziewięciu kolesi i

jednej dziewczyny manewrujących wśród chaszczy i zżółkłej po długiej zimie trawy.

T. prowadzi naszą ekspedycję do Ołtarza Słońca. Ani on, ani ja nie spodziewamy się, jakie

przeszkody przyjdzie nam pokonać. Naszą planetoidę bujnie porastają świerki, pod którymi

ściele się gruby dywan suchych igieł. Zbocze jest mocno nachylone i silnie zacienione, co - jak

można się domyślić - stwarza znakomite warunki do utrzymywania się lodu. Górę atakujemy

zaledwie pięć minut po wyjściu z domu, bez żadnego planu ani wytyczonej drogi. Każdy musi

radzić sobie na własną rękę, wytyczając najodpowiedniejszy dla siebie szlak. Ołtarz Słońca

schodzi na dalszy plan - przetrwanie przed wszystkim. Szczególnie, że czas goni nas coraz

bardziej; grzyby zaraz mają zacząć przemawiać, a ja nie chcę, by nastąpiło to na oblodzonym

stoku. Dążymy wciąż w górę, na rozsłonecznioną polanę. Nareszcie! Tylko T. z R. zostali niżej,

czekamy na nich.





Delikatne falowanie i lekkie zawroty głowy, niby przypadkowe zachwiania równowagi,

pogłębiony odbiór dźwięków, coś jakby szepty gdzieś z oddali, ale jednak blisko... Jestem już

na wznoszącej się gałęzi krzywej balistycznej; czuję, jak powoli wchodzę w rzadsze warstwy

atmosfery. Teraz nie ma już odwrotu. Trzeba mocniej zapiąć pasy... i uważać na to, co dzieje

się wokół.





T. z częścią ekipy narzuca ostre tempo. Nie wiem, dokąd się tak spieszy. Pamiętam tylko, że

K. zrzędzi na tę niepotrzebnie szybką - jego (i moim) zdaniem - wspinaczkę. Coraz częściej

przystajemy na chwilkę, by rozejrzeć się wokół siebie. W którejś chwili czuję coś jakby kliknięcie

w mózgu, jakby ktoś przekręcił wyłącznik - i od tej pory wrażenie deja vu towarzyszy mi już

niemal do końca. Ale po kolei.





Każde wypowiedziane przeze mnie i przez innych słowo, każda fraza, nawet gest,

sposób wchodzenia - wszystko to znam z milisekundowym wyprzedzeniem. Wiem, co stanie

się za chwilę, kto się potknie - wiem nawet, o co, i jakie ruchy będzie wykonywał, by zapobiec

upadkowi. Ale nie mam wpływu na zdarzenia, jestem jakby zewnętrznym obserwatorem.

Wydaje mi się, że wszystko ma swój cel, każde nasze zdanie ma być wypowiedziane,

każde drzewo, o jakie się wspieram powinno właśnie tutaj stać. Znam tę okolicę z

dokładnością do najmniejszego liścia. Wtedy dochodzi do mnie, że grzyby dały mi naprawdę potężnego

kopa i że włączyłem silniki główne. Jestem poza atmosferą. Trochę mnie to przestraszyło, bo stało się

zbyt nagle i ostro, przyspieszenie wgniata mnie w fotel. Wciąż jeszcze nie dotarłem do szczytu

paraboli, po przekroczeniu którego mam nadzieję doświadczyć swobodnego spadku i nacieszyć

się podróżą.





To uczucie - deja vu - znam tak samo jak miliony innych ludzi. Ułamek sekundy i myśl

szybka jak błyskawica: "Hej, ja to znam, przecież gdzieś to widziałem!". Zapewne przeżyłaś to

nieraz, A. Ale to było coś zupełnie innego. Ja to NAPRAWDĘ już przeżyłem! Z tymi samymi

ludźmi! Ale jak to możliwe, skoro z J. wybrałem się pierwszy raz na taki trip?! I co jest

najciekawsze - to jest już drugi albo trzeci raz, gdy przeżywam DOKŁADNIE te same chwile! Te

same sytuacje, te same słowa, ci sami ludzie. Ostatni kontakt z peletonem; R. stoi oparty o

drzewo, palcami kręci sznurek przy kurtce; telefon trzyma przy uchu. I jego słowa, choć teraz nie

powtórzę ich dokładnie: "Tak, tak... Ale przecież nieraz o tym rozmawialiśmy... Przestań, nie

mów tak do mnie... Nie mów, do cholery! Dlaczego tak ze mną rozmawiasz?". Klik, przeskok.

Jestem kilka metrów wyżej. Znowu patrzę na R. "Dobra, nie chcę już z Tobą gadać. Cześć,

cześć". Chowa telefon i patrzy na mnie tak, jakbym wiedział, z kim i o czym rozmawiał. Czuję

się, jakbym podsłuchał czyjeś myśli. Wszystko OK, tyle że ja znam tę rozmowę lepiej niż on

sam, bo słyszę ją już trzeci raz w życiu...





Klik. Przeskok. Peleton znika gdzieś w bukowym lesie powyżej nas. Przez chwilę

rozmywa się przed moimi oczami niebieska kurtka R. Dochodzą do mnie głosy T. i A.,

nawołujące nas. Coraz ciszej i ciszej... Koniec. Znikają.





Rozglądam się wokół siebie. Znam ten las, ale jest on jednocześnie znajomy i obcy.

Drzewa falują jak zwykle. Cały czas omiatam kurtkę z wyimaginowanych liści i kurzu. Wciąż

jeszcze mam pełną świadomość, że to efekt działania grzybów. Zawsze wtedy wydaje się, że

coś się do Ciebie przyczepia, że masz brudne spodnie. Patrzę na swoje stopy zanurzone w

zeschłych liściach. Buty rozpływają się jakby były z plastiku, wtapiają w podłoże. Chwilami

tracę równowagę.





Została nas tylko czwórka: J., P., K. i ja. Klik, przeskok. Wiem, co zaraz nastąpi. Już,

teraz... Torba z aparatem P. toczy się po liściach i zamiera w zagłębieniu terenu. K. schyla się

po nią. J. śmieje się do mnie, wokół oczu i ust ma różowe i błękitne obwódki? cienie? smugi?

Poruszające się przedmioty zostawiają delikatne różnobarwne smugi. Wspinamy się kawałek

wyżej. Nieźle mną buja. Chyba docieram do szczytu paraboli. Byle bym tylko wodował bezpiecznie...





Wciąż bezwiednie zanurzam ręce w bocznych kieszeniach kurtki, która zdaje się spływać

po mnie, wydłużać. Sterczą z niej dwie butelki, obie puste; one też się wydłużają, gdy tylko

patrzę na nie dłużej. Co jakiś czas wyciągam jedną z nich i usiłuję się napić, za każdym razem

zapominając, że już jest pusta. Palce stapiają się z nią, znikają, stają się jej częścią. Wiem, że

mam zapas w plecaku, ale ta myśl biegnie jakby sąsiednim torem, nie wpływa na tę pierwszą -

jak dwa mijające się pociągi. Druga należy do R., który wyrzucił ją jakiś czas temu. Po prostu

skończył pić i cisnął ją za siebie. K. rozzłościł się, powiedział coś R., który oczywiście udał, że

nic się nie stało. Słyszałem to z oddali - oczywiście nawet nie musiałbym słuchać; wystarczyło

na nich popatrzeć i wiedziałem, o czym jest rozmowa. Tak, to moje deja vu, przecież już to

widziałem... Obecność wytworu cywilizacji w tak nieskażonym miejscu wydaje mi się po prostu

ohydna, obrzydliwa. Muszę szybko ją złapać, bo zaczyna zapadać się w podłoże, znikać,

rozpuszczać się, rozpływać. Dryfuję w jej kierunku, podnoszę i wsuwam do kieszeni. Teraz

znacznie lepiej.





J. pyta mnie o jakiś przedmiot, chyba otwieracz do butelek. Sięgam do kieszeni na

piersi i wyjmuję z niej najróżniejsze przedmioty. Przymykam oczy sądząc, że to pomoże mi się

skupić. Wtedy zaczynam czuć, że kieszeń nie ma dna, to tunel w czasoprzestrzeni sięgający do

innego wszechświata. Ręka wydłuża mi się, palce znikają... Coraz szybciej przestaję odczuwać

swoje ciało, rozpływam się, rozsypuję, tracę spójność. Trochę mnie to przeraża...





W końcu z Kosmosu kieszeni wydobywam otwieracz. J. śmieje się do mnie, wydaje mi

się, że puszcza do mnie oko. Być może tak jest, ale nie odbieram tego jako sygnału

erotycznego. Wiem, że ona wie, że ja wiem, że ona wie, że on... Jaki on? Ścieżki myślowe

zapętlają się. Jednym uchem słucham ludzkich głosów czując, jak powoli zasypiam. Coraz

częściej opieram się o drzewo. Z odrętwienia budzi mnie głos K., jego śmiech i rozprawy o

tym, jakim jest teoretykiem. Przed chwilą oparł się o spróchniałe drzewo i złamał je, budząc

ogólną wesołość. To właśnie on jest w tej chwili nicią łączącą mnie ze światem zewnętrznym -

o ile taki w ogóle istnieje. Ta myśl wywołuje u mnie strach i właśnie wtedy zaczyna się

najmroczniejsza część podróży. Jestem w pustce Kosmosu, ale zamiast spokojnie świecących

gwiazd widzę nad sobą tylko nieskończoną czerń. Czy tak wygląda koniec wszystkiego?





Czy jest świat zewnętrzny? Czym jest? Czy naprawdę czuję to, co czuję? Co to

znaczy, że ukłułem się w rękę? Co to znaczy "czuć"? Czy ta ręka jest tutaj, w moim świecie,

czy jest materialna, czy należy do mnie? Kim jestem? Jak mam na imię? GDZIE JEST

RZECZYWISTOŚĆ?!
Zdaje mi się przez chwilę, że oddalam się od siebie samego z coraz

większą prędkością, a pępowina łącząca moje materialne ciało oparte o drzewo z duchem?

ciałem astralnym? osobowością? rozciąga się i rozmywa poza horyzontem zdarzeń. Jeśli tak

czuł się David Bowman wciągany przez Wielki Monolit w negatyw Drogi Mlecznej w "2001:

Odyseja kosmiczna", to świetnie rozumiem, jak bardzo czuł się przytłoczony. Nie mogę myśleć,

mogę tylko obserwować. Och, ten lot nie przebiega tak, jak początkowo sobie wyobrażałem!

Czy wrócę do siebie? A tak w ogóle, co to jest "do siebie"? Czy "do siebie" znaczy "do swego

ciała"? Czy raczej do umysłu? Czy światłowód ciało-umysł wytrzyma natłok danych, czy

transmisja nie urwie się nagle i niespodziewanie? Niczego nie jestem pewien, podpowiedź

proszę, może telefon do przyjaciela...? Wolniej, proszę o chwilę do namysłu!!!





"T., chcesz jabłko?". Znam te słowa. Znam osobę, która to mówi. Wiem, że to jabłko

to fikcja, nieistniejący przedmiot, holograficzna projekcja czegoś, co miliony lat wcześniej i

dziesiątki lat świetlnych stąd uznałbym za prawdziwe jabłko. Ale jakie materialne znaczenie

ma pojęcie "prawdziwe"?





Ta kobieta jest Ewą. Nie szkodzi, że ma na imię J. - imię nic nie znaczy, jest tylko

kamuflażem. Ale chcę przyjąć od niej jabłko, chcę je ugryźć, przekonać się, czy ono

JEST. Wiem, że ta sytuacja już była, brałem w niej udział, wyciągałem rękę po czerwony owoc.

Słońce tak świeci, jest pięknie, a ja nie jestem pewien, kim - lub czym - naprawdę jestem.





"Rzuć, spróbuję złapać" - mówi ktoś. Po sekundzie (na zegarze mojego Wszechświata

upływają minuty) dochodzi do mnie, że właśnie ja to powiedziałem; jabłko zatacza łuk i pada

na liście tuż przede mną. Mimo, że słyszę, jak szeleści tocząc się do moich stóp wciąż jestem

pewien, że to tylko projekcja, doskonała niematerialna imitacja, trójwymiarowy obraz - jak

głowa martwego Stanley\'a Urisa z ustami wypełnionymi ptasimi piórami, wypadająca z lodówki

i tocząca się po podłodze biblioteki publicznej w Derry. Jestem teraz Mike\'m Hanlonem,

czarnuchem, asfaltem prześladowanym przez bandę Henry\'ego Bowersa, którymi To posługuje

się, by wykończyć Frajerów... I tak jak głowa, jabłko zaraz zniknie, a towarzyszyć temu będzie

huk powietrza wypełniającego opustoszałą nagle przestrzeń.





Ale chcę je ugryźć. Szybko wycieram je z brudu (jeśli faktycznie to brud, a nie tylko

moje zwidy), ważę w dłoni, oglądam, wącham... Jeśli ktoś je podrobił, nieźle się napracował.

Patrzę na trójkę moich towarzyszy - też mają jabłka. K. wygląda niczym przyjazny gnom w

swojej wełnianej czapce, opiera się o złamaną brzozę, niemal po niej spływa, zaśmiewając się

do rozpuku. Zaczynam rozumieć, że śmieje się ze mnie i dzięki temu na moment powracam do

ich Kosmosu - i tego, gdzie zostawiłem ciało. Potem znowu odpływam.





Jest tylko jabłko i ja. Gdzieś w oddali kobieta, która mi je dała. Czego dowiem się po

jego zjedzeniu? Wgryzam się łapczywie w ciężki, nabrzmiały Słońcem owoc. Ten smak... Nie

potrafię go opisać słowami, jest tak niebiański. Ale wciąż wydaje mi się, że to idealna atrapa,

proteza rzeczywistego tworu. Nawet smak mnie nie przekonuje, choć jest wyborny. Żal mi, gdy

się kończy.





Zapadam coraz głębiej w swój umysł. Wciąż jednak mam świadomość dwóch podstawowych

rzeczy: a) wszystko to jest spowodowane grzybami i wyjdę z tego za jakiś czas

(po około dwóch-czterech godzinach według wskazań tych zegarów, które zostały w tamtym

Wszechświecie, w którym autobusy jeżdżą co godzinę, dzień pracy trwa osiem godzin i w

którym dzieje się wiele innych rzeczy), b) wokół mnie są moi przyjaciele, choć oddalam się od

nich z zastraszającą prędkością. Chyba co parę minut przysypiam, oparty o pień. Do życia

wciąż przywołuje mnie głos K., ta cienka nić utkana z tamtej rzeczywistości.





Patrzę na drzewa poniżej. Gruby dywan z brązowych liści. Szare pnie, których z każdą

chwilą jest coraz więcej - tak jak coraz gęstsze, ciemniejsze i bardziej zasupłane są ścieżki

umysłu, którymi podążam. Podróż niepostrzeżenie zamienia się w coś na granicy koszmaru.

Chyba balansuję na krawędzi albo jak skoczek na linie w cyrku.





Klik. Przeskok. Ponownie wychodzę z siebie i staję obok, obserwując swoje znękane

ciało. Co to za człowiek? Tomek Co oznacza "Tomek"? Kim jest? Czy jest coś takiego jak

"poniedziałek"? Czy NA PEWNO wrócę z tego miejsca, w którym teraz jestem? Ludzie, których

znam - kim są? Moi rodzice, siostra, przyjaciele. Oni istnieją gdzieś tam. To dla nich warto żyć.

Przyjaźń - miłość - dom. Hasła, słowa pozornie bez znaczenia, ale jednak tak głębokie.

Powolutku wydobywam się na powierzchnię. Swobodny spadek trwa. Nieważkość...





"Bad trip", mruczę do siebie, "człowieku, to tylko bad trip. Możesz wrócić, dasz

sobie radę. Musisz tylko trafić do domu, do Słońca. Tam zaczekasz na przyjaciół. Idź na dół.

O, kurwa, ale cię wykopało, człowieku! Jeszcze nigdy nie byłeś tak daleko, prawda? To przestanie

działać, skończy się; pamiętaj, że to tylko grzyby".





"Tylko grzyby"? He, he! "Tylko" to najbardziej nieodpowiednie słowo w całym słowniku!

Zaczynam schodzić, chwiejąc się mocno. Słyszę nawoływania moich współtowarzyszy -

psychonautów. Wiem, że chcą dla mnie dobrze, że woleliby, bym z nimi został, ale ja po prostu

MUSZĘ iść przed siebie. To jakiś wewnętrzny imperatyw, mocniejszy ode mnie. Może tak

objawia się mój wentyl bezpieczeństwa? Jestem pewien, że nie zabłądzę. Prosta rzecz - cały

czas w dół, a dojdę do drogi. Droga doprowadzi mnie do domu. Dom to spokój. Lądowanie.

Wodowanie na oceanie. Byle tylko otworzył się spadochron... Cieszy mnie, że potrafię

przeprowadzić takie proste wnioskowanie logiczne - wyższe procesy myślowe wracają do

normy. Komputer pokładowy znowu zaczyna działać jak należy.





Podążam w dół. Las faluje, stopy powoli rozpuszczają się w liściach. Instynktownie

dążę ku plamom światła, które ma w sobie jakąś uspokajającą siłę. Często przystaję i

rozglądam się wokół siebie. J., P. i K. zniknęli mi już z oczu. Jestem sam. Już od dłuższego

czasu mówię do siebie na głos. Brzmienie własnego głosu uspokaja mnie, przywraca do

rzeczywistości. Wskazuję sobie kolejne kroki: "Teraz idź w lewo, o, zobacz, tam, do tego

światła. Jest takie czyste, prawda? Idź ciągle w dół, zaraz będziesz na miejscu. Twoi

przyjaciele są gdzieś na górze. Przyjdą do ciebie. A może ktoś już jest na dole i czeka, a ty

wychodząc zamknąłeś drzwi. Niepotrzebnie! Drzwi zawsze muszą być otwarte dla prawdziwych

przyjaciół. Oni są teraz z tobą, mimo, że ich nie widzisz. A twoi rodzice? Dla ludzi warto jest

żyć. Po to chcesz jeździć po świecie, by patrzeć, jak radzą sobie z własnym losem, czyż nie

tak? Wkrótce znowu pojedziesz, teraz może w Andy?





Idź w dół, tam jest twój dom, tam jest bezpiecznie. Jest cicho i spokojnie, a tego

właśnie ci teraz potrzeba. Posłuchaj ptaków, stań na chwilę. Rozejrzyj się. Odetchnij. Czujesz,

jak cudownie się oddycha, jak świat budzi się do życia? Zaczęła się wiosna, człowieku! Nowe

nadzieje, nowe radości. Rozkosznie jest czuć się żywym, prawda? OK, idź do tego światła. O,

znowu butelka! Kto ją tu rzucił? Nieważne, weź ją ze sobą, to nie miejsce dla niej..."





Serce bije mi mocniej, gdy wydaje mi się, że między drzewami pojawiło się na ułamek

sekundy coś ciemnego. Po chwili już wiem - to ściana domu. Koszmar minął, jestem spokojny,

z uśmiechem schodzę w dół, docieram do źródła, z którego czerpiemy wodę pitną. Siadam przy

nim wprost na trawie. Zamykam oczy, wsłuchuję się w szum strumienia. Gdy słucham go

znowu kilkanaście godzin później, nie brzmi tak oszałamiająco BEZPIECZNIE jak teraz. Ale

teraz to teraz - i to się liczy. Zanurzam dłonie, obmywam je i piję wodę wprost ze źródła

- wymowny symbol. Czuję się oczyszczony i wypłukany z mentalnego szlamu. Koszmar minął,

znów jestem sobą. Pojutrze poniedziałek, idę do pracy, jutro zobaczę rodziców, a moi

przyjaciele wrócą za godzinę, może dwie. Ale wrócą. Nie jestem sam. Są ludzie, miejsca i

uczucia, dla których warto żyć.





Śmiejąc się na głos schodzę łąką w ostrym, ciepłym świetle Słońca i otwieram drzwi.

Jestem u siebie. Jestem sobą. Kontrola lotu gratuluje pomyślnego lądowania pomimo kłopotów

technicznych w czasie podróży...





---------





Być może nie jadłem tego jabłka, może to naprawdę było tylko złudzenie? Czy ta

kobieta, którą przez chwilę była J., to biblijna Ewa? Jaką rolę odegrało to jabłko w całej mojej

podróży? Czym było moje deja vu? To akurat wiem; bardzo długo nad tym myślałem. To był

jeden z moich dziwacznych snów, na pewno długo przed tym tripem. Śniło mi się nawet to, że

J. miała tuż pod lewym pośladkiem naszyty mały żółty kwiatek, który później pojawił się w

moim umyśle, gdy wspinała się na górę przede mną. I on istnieje naprawdę, widziałem to wiele

godzin później. Ale skąd ona wzięła się w tym śnie? Czy już wtedy ją znałem? W moim śnie

R. rozmawiał przez telefon z I. - ale przecież rozstali się dawno temu. Czy dlatego rozmawiał z

nią tak, a nie inaczej? Czy ich rozstanie nastąpiło przed, czy po moim śnie? K. opierający się o

drzewo, złoszczący się na R. za wyrzuconą bezmyślnie butelkę, futerał na aparat toczący się po

liściach, nawoływania przyjaciół do powrotu... To wszystko było już kiedyś, w nocy. Ale czy na

pewno...?





Ta dziwna podróż zmieniła mnie. Jestem pogodniejszy. Wiem, jakie rzeczy są ważne, a o jakie

nie warto kruszyć kopii. Przyjaźń, miłość, ludzie, nasłoneczniona łąka, drzewa, przyroda

- to trzeba szanować. Po co się kłócić, spierać? Po co śmiecić, niszczyć to, co nas otacza?





Nadal nie wierzę w Boga. Ale wiem już, że w coś trzeba wierzyć. Wiem, że mój

wcześniejszy pogląd, że nauka jest w stanie wyjaśnić wszystko, jest wysoce błędny. Są rzeczy,

których nie dowiemy się nigdy. Nie wiem co - albo kto - towarzyszyło mi na stoku, gdy

zacząłem schodzić ku domowi, przyciągany przez plamy światła. Ktoś jednak był obok mnie,

czułem jakąś obecność, czasem wydawało mi się, że kątem oka dostrzegam jakiś nieokreślony

kształt. Może to dusza J. - mojej kosmicznej siostry? Przecież powiedziała mi potem, że cały

czas była ze mną myślami, gdy zniknąłem im z oczu tam na górze.





Bez wątpienia najmocniejsze, najgłębiej docierające duchowe doświadczenie mojego

życia dobiegło teraz końca. Ale jego plon będę zbierał jeszcze długo, długo w przyszłości.





---------





Z perspektywy kilku miesięcy, gdy piszę ten akapit wiem, jakie błędy popełniłem

podczas tripu i co naprawdę przeżyłem. To były początki wyjścia z ciała, "out-of-body

experience", jak to zwięźle określa literatura anglojęzyczna. Nie byłem na nie przygotowany,

dlatego tak bardzo mnie przeraziły. Gdybym odpowiednio wcześniej nastawił się na takie

doświadczenie, na pewno zniósłbym je lepiej - bez strachu i być może nawet z radością, jako

swego rodzaju "ryt przejścia", coś na podobieństwo wędrówki opisanej w tybetańskiej "Księdze

umarłych". Robiłem błąd broniąc się przed tym doświadczeniem, na siłę próbując wydostać się z

tej - jak mi się wówczas zdawało - pułapki bez wyjścia. Co ciekawe, ani razu nie miałem myśli

(ani podczas podróży, ani po niej), że to "ostatni raz z grzybami". Fakt, musiałem ochłonąć, ale

wiedziałem tylko tyle, że nie chcę powtarzać tego doświadczenia zbyt szybko - do kolejnego chcę

się przygotować z pełną świadomością i być może przyjąć większą dawkę (ale nie do przesady -

technika małych kroków przynosi rezultaty, pozwala oswoić się ze swoimi reakcjami, panować nad

sobą). Tym razem nie będę uciekał przed samym sobą - pozwolę nieść się prądowi ("let it flow"),

płynąć z nim. Ciekawe, dokąd mnie zaniesie...





Jeśli tak wygląda śmierć, opuszczenie ciała - to boję się jej mniej niż dotychczas, choć

przyznam, że rzadko myślę o śmierci. Jest to po prostu nieuniknione wydarzenie i wiemy o tym na

tyle dobrze, by przestać o nim myśleć - przynajmniej dopóty, dopóki nie spotkamy się z nią w

jakiś sposób. Podobnie traktuje to chyba większość ludzi. Najbardziej boimy się tego, czego nie

znamy - a ja, choć zaledwie musnąłem alternatywny świat, mam już słabe pojęcie, jak on wygląda.

Ocena: 
Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media