Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

to chyba bóg...

to chyba bóg...

W sumie nie jest to sam wlasciwy trip-report, ale raczej krótkie, fikcyjne opowiadanko, które można potraktować jako trip-report. "Szpulka" powstała z właściwych doświadczeń psychodelicznych i długich przemyśleń jakie wywarły one na subtelny umysł. Pisane na trzeźwo, ale tak, by uchwycić jak najwięcej tych najwłaściwszych doznań.




Miejsce i czas: przyleśna, "swięta" :) łąka we wczesnojesiennej porze

Substancja: łysiczka lancetowata, powiedzmy, że po 35-40 świeżakow na osobę

Bohaterowie: Ja i ziomek - fikcyjny Robert




Delikatne westchnienie przez zaokrąglone usta. Spuszczam powietrze, staram sie nieco obniżyć ciśnienie w mym mózgu i obniżyć prędkość wiecznych wibracji. Ale tylko na chwilę. W dłoni trzymam juz kłos zbożowej, zielonej jeszcze trawy. Skaleczyłem ją, zraniłem też tym i siebie, więc czuję się choć trochę usprawiedliwiony za ten czyn. Ale to wszystko po to, by wypić przez skórę ten zielony sok, który pulsuje wszędzie wokół mnie i we mnie samym – lecz w nieco innej barwie. Była płodna – sama mówiła mi to gestem swojego ksztaltu. Do ust wkładam ranny koniec zdźbła i przygryzam go zębami, by poczuć na języku odrobiny esencji. Gorzki... Nnniee, choć tak... Skoncentrowany. W najwyższej częstotliwości wibracji. Więc chyba zielony? Ciężarny sok źdzbla trawy. I marszcząc czoło oddaję swój ból i współczucie roslinie, którą skrzywdziłem. Musiała złożyc ofiarę z siebie, by pokazać mi urok swej energii. Urok, który świetliście wzbogaca mnie i przemienia się w solidny, srebrny szacunek dla niej. Z żalem porzucam ją. Jej cialo rozpłynie się na łące. Skomplikowane struktury rozpłaczą się i znów wchłoną po to by znów móc zostać przyswojone przez ta sama łakę. Zieleń stanie się coraz bardziej kruchą żółcią i nasączonym woda brązem mówiącym o swojej sytości. Łodyga rozmięknie pod wpływem deszczu i wiatru. Cząsteczki przegonią się i znów zasymilują z czernią gleby. I stąd już krótsza droga myśli – na niej znowu wyrośnie kolejne zdźbło. Wszystko przecież krąży. Nic nie skrzywdziłem – myślę sobie. Odkupiłem jedną z cennych tajemnic życia tej trawy kroplą współczucia dla niej i bólu we mnie samym. Własną duszą dmuchnąłem dla niej trochę ukojenia w podzięce za trochę światła. No i ten srebrny podziw... A wiec mogę się już czuć bogatszy i ruszyć na spotkanie kolejnego olśnienia. Wszystko do mnie mówi swym kształtem i prosi się bym dokładniej to zbadał. Klon powiewa swymi zielonymi liśćmi i mówi. Krawędzie – luki – linie – faktura liścia – odkształcenia – plamy. Wszystko to, jak sylaby, które wcześniej percepcja pomijała. I żałuję, że je wcześniej pomijała, bo przecież nie ukazało się nic nowego – to wszystko tam było. Potrzeba było tylko wiedzy jak takie fakty dostrzegać. A teraz ona jest, spontanicznie się ujawniła i pozwala mi spijać, zapamiętywać te nowe doznania, by potem nieomylnie z nich korzystac jak z nowo nabytych zmysłów. Przydrożne zielsko o bardzo poszarpanych kształtach, twarde łodygi i ciemnozielony kolor. Z białym korzuszkiem drobnych włoskow na łodydze. Zrywam więc liść i znowu poddaję obróbce smakowej część, która przyrastała do łodygi. Z prędką euforią, z zaufania instynktowi i z całkowitym pominięciem świadomości czynu, wiem, że w tym miejscu jest duże stężenie soku i smaku, który powie mi co kryje ta roślina. Chwila... właśnie ujawniła się mej świadomości część instynktu, która kazała mi posmakować roslinę akurat w tej części. Krótkie, wesołe westchnienie podziwu dla ujawniającej się świadomości prawdy. A smak – silny, fioletowo – zielony. Więc puszczam swobodnie myśli by podążały za jego wlaściwościami. Niech penetrują ten smak i szukają w nim potencjału. Maszeruję tak przez chwilę, trzymajac te gorzką kroplę na języku. Za dużo cierpkości i fioletu. Wiem, że esencja tej rosliny może sie do czegoś przydać, lecz nie mam już ochoty rozmyślać do czego i z ostrożności daruję sobie przełykanie. Wypluwam i spoglądam na mojego towarzysza. Siedzi na szczycie wzniesienia, kąpiąc twarz promieniami Słońca. Podchodzę do niego, budzę jego uwagę. Widzę też, że on chyba też wsiąkał przez dłonie, zdawałoby sie marna magię zielonych traw – mówiac trywialnie; po prostu ugniatał i miętosił w dłoniach kępki zieleni wokół siebie.

- Jakieś myśli, czy tylko sobie wizuale w ciemnościach podziwiałeś? – To znaczy z zamkniętymi oczami.

- Aaaa... I jedno i drugie. Jakby mnie światło słoneczne przenikało i czyniło przezroczystym. Jakby Ci to wszystko opowiadać, to zajęłoby to chyba godziny.

- Skąd ja to znam, hehe. No... i zapamietaj to, bo to wszystko prawda. Święta prawda. Dosiąde się.

- Nnnom... – Odpowiada rozmarzonym, wesołym głosem.

Siadam obok niego, zamykam oczy i widzę kalejdoskop świętych wizji. Słońce prześwietla mi powieki. Dodaje mi pomarańczowego zabarwienia. Zaciskam je bardziej, by moc lepiej się skupić na wizjach. Tak wiec teraz spoglądam do wewnątrz – myśl. Zamknąłem oczy, a mimo to widzę doskonale. W taki sposób układają się nasze myśli.

- To taka matryca. Matryca Wszechświata. Widzisz ten wzór? – Mając na myśli wzór, który On ma aktualnie przed oczami – On się nieustannie zmienia. Nieustannie ma jakiś sens, a teraz właśnie przed nami go ujawnia. Zaglądasz w niego głębiej, znowu głębiej... Głęboko.

- No, jak kalejdoskop. Jak fraktal. Jak galaktyka. Jak... Kosmos. Jak fraktaaale...

- Często mam te wizje jakby na tle Kosmosu wlaśnie.

- Ja teraz akurat na tle pięknego, błękitnego nieba.

- I chmury płyną.

- Ale chmury sa postrzępione, nieregularne, a tu jest inaczej. Tu jest wzór fraktalny. I mocno czuję duszą. W klacie... jak coś mnie ciągnie, coś unosi ku górze. Jak mój duch jest odsłonięty i jak jest pieszczony. Tym Słońcem...


Robert podniósł się. Otworzył oczy i zaczął wygłaszać głosem, jak pędzlem malując magiczną treść wypowiedzi:

- To jest takie piękne; nareszcie widzieć, że to wszystko się porusza, że ma sens. Kwitnącą Naturę, czuć ją wyraźnie, słyszeć, rozumieć. Słyszę jak oddycha, jak śpiewa, jak gra jej melodia. Wreszcie mogę jej sie przyjrzeć. Mogę spojrzeć na jej jakość, zupełnie nie zważając na ilość. Widzę jak wszystko niebywale do siebie pasuję i współgra. Jest takie soczyste...

- No i jak myślisz? Co to jest?

- To chyba Bóg... – powiedział półżartem, choć z całkowitym przekonaniem.

- To On! Na pewno.


Ocena: 
Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media