psychodeliczneleniuchy
detale
raporty unknown
- Jak zostać G-łupawym B-ambrem L-unatycznym (krótki poradnik)
- Zoologiczno spirytualny trip na benzydaminie
- Do czego służy otwieracz???
- Podróż barką
- DXM - moja miłość skończyła się tragedią.
- To chyba Bóg...
- DOI - SROI (Pyndolowe Stany Po Umyciu Pach)
- Tramal wciąga.. 500mg
- Jak się nie nudzić, czyli DXMowe wagary.
- Tramadol test trip
psychodeliczneleniuchy
podobne
Substancja: Grzyby w ilości 100 sztuk na głowę.
Jak zwykle, mimo naprawdę wielkich wątpliwości zdecydowałem, że jednak
postaram się opisać moje najnowsze doświadczenie z gzipkami. Trudność
polega na tym, że nawet nie wiem jak zabrać się do tematu...niektórzy
na pewno wiedzą o co chodzi...problemem nie jest to, że czegoś nie
pamiętam albo że np. pamiętam aż za dużo, tylko to że grzyby z
założenia powodują tak potężne odrealnienie od wszystkiego co możemy
zobaczyć i doświadczyć w rzeczywistości, że naprawdę brakuje słów na
przekazanie tego wszystkiego...anyway, chcę spróbować przekazać Wam
przynajmniej namiastkę z tego dziwnego tripu i w jakiś sposób pokazać,
że tak też może być bajecznie fajnie i to też może być niesamowite.
Ten trip planowałem razem z moim kolesiem przynajmniej od ostatniego
sezonu grzybowego 2002 (czyli od jesieni), wtedy to grzybów było sporo
i po każdym tripie zaczeliśmy dążyć do jak najlepszej próby
wyeliminowania wszystkiego co nam przeszkadza w trakcie jazdy. I tak
po kolei okazywało się że np. po zgrzybieniu nie chce nam już się
gdzieś szlajać bo to nic rewelacyjnego nie daje, nie chce nam się
siedzieć na zimnie bo wcale wtedy nie jest przyjemnie i człowiek się
tylko trzęsie, nie chce nam się spotykać w trakcie z kimkolwiek bo i
tak nie ma się zbytnio ochoty na rozmowę itd. itp...krótko mówiąc
zaczeliśmy upraszczać banię tak by mieć z niej jak najwięcej pożytku
dla siebie :)
Pierwszy trip tego typu zrobiłem sobie w domu, zjadłem
wtedy 50 grzybów i położyłem się do łóżka, przez cały czas leżałem,
miałem ustawioną muzę w kompie, założone słuchawki, nie ruszałem się z
miejsca i krótko mówiąc było za-je-bczo :) koleś zresztą wcześniej
zrobił to samo w swoim domu no i ogólnie ten sposób tripowania
nazwaliśmy sobie kokonem :) Bo to właśnie takie uczucie jakby człowiek
znajdował się w jednym wielkim kokonie. Właśnie wtedy zaplanowaliśmy,
że na wiosnę jak tylko zrobi się bardzo ciepło zrobimy sobie taki trip
gdzieś w bardziej przyrodniczym miejscu.
Dwa tygodnie temu taki dzień
nadszedł. Wstałem rano, zjadłem coś i poszedłem do mojej
dziewczyny...okazało się, że jest zajebiście ciepło - było dobrze
ponad 20'C, świeciło słońce, wiał lekki wiatr i ogólnie pogoda była
cudowna, wtedy to mi właśnie zajarzyło w głowie - "to jest ten dzień".
Mój plan szybko przedstawiłem kobiecie, która tradycyjnie nie była
zachwycona ale jakoś, po raz kolejny, dała się przekonać ;). Poszedłem
do kumpla, było to gdzieś tak koło godziny 16tej, pora była idealna bo
nie było już przynajmniej aż tak gorąco. Kumpel nie był zaskoczony
moim pomysłem tym bardziej, że parę dni wcześniej rozmawialiśmy na ten
temat bo trzeba było przed tripem się nieźle zastanowić co jemy, jak i
w jakiej ilości (propozycje: ruta+grzyby, lsd+grzyby czy czyste
grzyby, zdecydowaliśmy się na klasyka czyli 100 gzipków :)) no i od
paru dni pogoda robiła się coraz lepsza. Wzięliśmy z sobą 200
suszonych grzybów i poszliśmy na pobliski skłot - jest to taka stara
spalona rozdzielnia kolejowa, po drodze kupiliśmy jakiś napój żeby
mieć czym popić nadchodzący posiłek ;)
Po dojściu na miejsce
usiedliśmy sobie w trawie przed skłotem i wpakowaliśmy w siebie po 100
diabełków na głowę zapijając napojem...smak był tradycyjnie kiepski
chociaż w sumie już się przyzwyczaiłem do tego typu potrawy ;),
najlepiej zwinąć palcami grzyby w kule i w takich paru porcjach
wszystko zjeść, powydłubywać ogonki z zębów i gotowe :) Po zjedzeniu
udaliśmy się w kierunku miejsca docelowego czyli naszej ulubionej
grzybowej góry, nie wiem już ile razy tam wrzucaliśmy ale miejsce jest
naprawdę wybitne i zresztą dla nas kojarzy się z niezłymi sentymentami
dotyczącymi grzybów, zresztą wszystko stamtąd widać najlepiej i bardzo
rzadko się zdarza żeby kogoś tam niespodziewanie spotkać w najmniej
oczekiwanym momencie...a jeśli już się to stanie to na pewno nas nikt
nie zaskoczy bo będzie go widać już z daleka, no a w tym czasie można
się spokojnie bez strachu ewakuować. W drodze ustaliliśmy, że
dochodzimy do miejsca docelowego, siadamy i nie ruszamy się stamtąd aż
nas nie puści albo przynajmniej aż się obyjemy z naszym psycho stanem
no i z założenia miał to być tym razem czysto relaksacyjno-rozrywkowy
trip...bez konkretnych celów mentalnych i masturbowania świadomości
czy coś tam.
Tak też zrobiliśmy, siadłem sobie wygodnie, wyjąłem
szlugi, zapaliliśmy no i zaczęliśmy oczekiwać na nadchodzący high.
Ruszyło mnie gdzieś tak po 30 minutach. Poczułem jak zaczyna mi
kotłować w żołądku i głowa zaczyna robić się leciutka jak piórko, parę
beknięć i stęknięć i po kilkunastu minutach w żołądku zaczęło się
robić trochę lepiej. Zaczęliśmy sobie z lekka komentować ładowanie się
bani...wyszło z tego coś w stylu:
-co czujesz
-czyje jakbym spalił grama hashishu
po jakimś czasie
-co czujesz
-czyje jakbym spalił dwa gramy hashishu :) ...itd.
no aż w końcu można było powiedzieć tylko
- kur$#, ale się ugrzybiłem
Po następnych kilkunastu minutach przestaliśmy już mówić cokolwiek.
Siedziałem i czułem jak zaczyna mnie roznosić od środka, najbardziej w
ładowaniu lubię to pulsacyjne rozpoczynanie się tripu, gdy coś pulsuje
w środku mnie a po chwili zauważam, że to już nie tylko organizm
pulsuje ale w rytm pulsowania zaczyna wszystko pływać na około mnie i
zaczynam się rozpływać i "unosić"...nawet czas staje się rozpłynięty,
dźwięki i wszystko, tak było i teraz...obraz zaczął nie tylko pływać
ale i drgać a krawędzie wszystkiego na co się patrzyłem zaczynały
rozłazić się. W tym momencie poczułem się dziwnie a do tego to dziwne
uczucie zmęczenia...pomyślałem sobie, że najlepiej by było gdybym się
położył i dopiero wtedy do mnie dotarło, że jestem w zajebiście fajnym
i bezpiecznym miejscu i jak mam ochotę to bez problemu mogę się
wyłożyć na trawie a nawet tarzać jak mi się zachce - spoko, żadnych
ograniczeń.
Leżałem i patrzyłem się w niebo...na niebie widziałem
ledwie parę chmurek i pustkę, po paru chwilach niebo zaczynało się
robić coraz bardziej niebieskie do momentu aż nabrało
nieprawdopodobnej głębi, później z wolna wśród całej głębi zaczęły mi
się pojawiać biało szarawe plamki poukładane w kręgi...powoli czułem
jak zaczynam odpływać całkowicie a rzeczywistość ucieka gdzieś ode
mnie. Zamknąłem oczy i pojawiły się pierwsze CEVy, były podobne do
plamek które wcześniej widziałem na niebie ale zaczęły nabierać
koloru, otworzyłem oczy i podniosłem się. Byłem już w środku
grzybowego świata, wszystko stało się dziwne i powyginane, trawa
przede mną zaczęła układać się w dziwne regularne wzorki, moje włosy
stały się dziwnie miękkie w dotyku, wziąłem papierosa żeby się trochę
dotlenić ;), kumpel zauważył że coś robię i też się rozbudził...też
chciał szluge, powiedziałem żeby sobie wyjął sam bo ja ledwo sobie z
tym poradziłem...zamiast wyciągnąć jedną wziął pudełko i zaczął nim
potrząsać aż parę wypadło :).
Mój organizm już się oswoił z
niecodzienną zawartością w bebechach...zmulenie minęło a pojawiać się
zaczął stan ogólnej błogości, chociaż nie było to jeszcze to co mnie
dopadło później. Byłem już na etapie w którym bez znaczenia staje się
to co się robi, tzn. wszystko jedno czy się siedzi, czy się wstanie,
czy się będzie oglądało coś z lewej czy z prawej, czy się oczy zamknie
czy otworzy...wszystko jest równie fascynujące i ciekawe...jest to
takie uczucie, że można coś zrobić ale wiąże się to ze zmianą tego co
się robi teraz i co się dzieje dookoła aktualnie a przecież to co się
dzieje aktualnie jest zajebiste, więc po co to zmieniać...coś jakby
taki loop :) W końcu przypomniałem sobie, że chciałem zapalić
papierosa...nie wiem ile czasu minęło ale szluge cały czas trzymałem w
ręce i zdaje się że się trochę spociła ;) Zapaliłem, smakowała
zajebiście, zresztą zawsze szlugi mi dobrze smakują w trakcie
zgrzybienia, z tym że sprawiają wrażenie małych dziwacznych batoników
no i bardzo łatwo zapomnieć już po dwóch machach że się pali papierosa
a po jakimś czasie okazuje się że trzyma się już tylko pojarę :)
Po
spaleniu oparłem się rękoma o ziemię i tu się okazało że kolejny zmysł
zwariował, czułem pod rękoma jak ziemia porusza się pode mną, później
pod nogami i pod tyłkiem, wszystko było w ciągłym ruchu...coś jak
wielkie gigantyczne łóżko wodne...cool, nie wiem dlaczego ale jak tak
sobie przesuwałem łapy po ruchomej, unoszącej się, opadającej i
przesuwającej ziemi i trawie miałem uczucie jakbym dotykał jakieś
dużej mięciutkiej kobietki :) ...czyżby macanie matki natury
???...niech będzie, niezła laska :).
Anyway, z pewnymi trudnościami
wstałem, dopadła mnie taka chwilowa bezczynność i żeby coś z tym
zrobić poszedłem się odlać chociaż nie wiem czy mi się chciało czy
nie...później sobie jeszcze trochę stałem bo nie chciało mi się
usiąść...krótko mówiąc, słońce i ciepło zaczęło mnie potężnie
rozleniwiać. Spojrzałem na nogi i wyglądałem jak napompowany ufoludek
:) Wszystko genialnie się rozpływało, pojawiło się parę horyzontów,
drzewa stały się małymi pluszowymi kuleczkami i otoczony byłem
dziwnymi piskliwymi dźwiękami a małe latające ptaszki wydawały dźwięki
które strasznie mi przypominały odgłosy jakiś prehistorycznych ptaków
czy czegoś tam w tym stylu, z tej całej bezczynności jakieś dziwne
myśli przebiegały przez moją głowę jednak próbowałem nie łapać ich i
nie rozkręcać, z jednej strony myśl wpadała a z drugiej ją
wypuszczałem, nie miałem ochoty na żadne kontemplowanie albo myślenie
po raz któryś z kolei o czymś co po tripie i tak przedstawia się błaho
i banalnie albo ukazuje którąś z "grzybowych pokornych prawd" o
których wiem już od dawna.
Znowu się położyłem i patrzałem w
niebo...jazda była już rozkręcona maksymalnie. Niebo nie było już
tylko głęboko niebieskie, wyglądało jak powierzchnia jakiejś planety
albo księżyca, całe było pagórkowate i trójwymiarowe w odcieniach
niebiesko-błękitnych, chmury zaczęły żyć - poruszać się, przesuwać i
wyginać, ciągły morphing...wszystko to działo się jakby na metr od
moich oczu, aż chciało się którąś chwycić ręką, pogłaskać i wypuścić.
Zamknąłem oczy i już na dobre odpłynąłem w CEVy. Słońce świeciło mi po
powiekach co wywołało pod powiekami burze kolorów, milionów
kolorów...kalejdoskopy i wiry tu i tam, wybiegające z różnych miejsc
stada kolorowych wypustek albo dywaników...zależnie w którą stronę
skierowałem oczy czy nawet poruszyłem głową, była też i kilkakrotnie
mi się ukazała blado brązowa sfera w środku której krążyły coś jakby
małe czarne elektrony wokół siebie a naokoło tej sfery tańczyły
kolory.
Niesamowite było to, że wiatr wiejący mi po twarzy wywoływał
zmiany w tym co widziałem...w rytm wiatru wizuale zmieniały się,
przesuwały, wirowały i w ogóle fajnie się to wszystko
zsynchronizowało. Później obrazy zaczęły się zmieniać, przed oczami
miałem coś jakby plazmy, brązowo-kawowo-czerwone...wszystko pęczniało
albo zapadało się lub jednocześnie jeden fragment pęczniał a drugi się
zapadał, potem przerodziło się to w coś jakby...hmm, jak to
nazwać...coś jakby węże (mógłbym powiedzieć że były to jakieś jelita
:), to coś było różowiutkie i bardzo śliskie, poplątane i ciągle
plątające się i także pęczniało, śluz był wszędzie ale nie sprawiało
to jakiegoś ohydnego wrażenia...wręcz przeciwnie. Poczułem jakbym był
położony w jakimś kiślu albo właśnie śluzie czy innym glucie i
zmieszany razem z tym wszystkim co mnie otaczało pływałem a raczej
unosiłem się w tym, było cieplutko i tak bardzo bardzo miło...tak
jakbym się znalazł w środku jakiegoś organizmu żywego który jest
stworzony tylko po to żeby mnie chronić...z tego powodu tego dopadły
mnie straszne błogostany :) Ni wiem jak to sobie wytłumaczyć ale to
może tak jakby moja świadomość cofnęła się do momentu gdy jeszcze się
nie narodziłem ?!?
Nie wiem ile tak leżałem bo wtedy trochę czas mi
się zgubił całkowicie, wydaje mi się że przynajmniej ze dwie godziny.
Z kumplem sporadycznie zamieniałem jakieś słowo ale nie przerywałem
sobie wówczas mojego błogostanu, tak czy inaczej doszliśmy do wniosku
że to najbardziej idealny stan odpoczynku (no może poza snem) ze
wszystkiego co można było doświadczyć...idealne leniuchowanie,
leżeć...oglądać i leniuchować :)
W końcu wstałem, byłem trochę
skołowany no i jakby nie patrzeć dalej miałem niezłe
halo...przyglądałem się z góry każdemu szczegółowi mojego
miasta...wszystko było takie inne, poruszające się budynki a nawet
dostrzegłem chodzących ludzi którzy wyglądali jak małe pędzące
kolorowe mróweczki. Stopniowo wizualna psychodela zaczęła zanikać ale
stan ugrzybienia czuć było jeszcze bardzo mocno. Posiedzieliśmy
jeszcze trochę i doszliśmy do wniosku że zmywamy się a zachowujemy się
już na tyle normalnie, że spokojnie można iść do ludzi, jak się
okazało nie do końca tak było.
Zaraz po przyjściu na miasto dopadły
nas śmiechawki do tego goniliśmy jak walnięci przez całe miasto
szukając jakieś ławki żeby sobie usiąść i żadna nam nie pasowała :)
Dziwnie się szło po tej krainie, zaburzenia percepcji a asfalt na
chodnikach był cały pokryty asfaltowymi wzorkami czy wzorkowymi
wgłębieniami. Wylądowaliśmy w końcu na jakieś krzywej i niewygodnej
ławce i znowu dopadły nas śmiechawy, tym razem takie aż wyciskały nam
łzy :) Powodem do śmiechu było cokolwiek, byle słowo i od razu gra
szybkich skojarzeń, później pauza w pełnym spokoju i znowu śmiechawa z
byle powodu. Na małe uspokojenie potarganego żołądka wypiłem sobie
browara i bardzo mi pomógł (najlepsza jest i tak gorąca herbata
:)...wieczorem zaczęło mnie już puszczać...high zaczął zamieniać się
na lekkie zmęczenie, zmęczone oczy i nadwerężoną szczękę ;)
Posiedzieliśmy jeszcze i gadaliśmy o pierdołach i nie tylko
pierdołach. Fajnie się tak rozmawia tym bardziej że ogólnie czuje się
taki idealny wewnętrzny spokój a mózg jest jakby po resecie...czy
innym katharsis. Później przyszedł jeszcze nasz kumpel a szukał nas
już wcześniej, przyprowadził moja Panią która tradycyjnie była trochę
wystraszona moim stanem (zawsze przy takich akcjach boi się że sobie
coś wkręcę głupiego na jej temat, or something :) no a później już
nieźle zmęczony wylądowałem w domu. Generalnie więc bardzo udany
trip...chyba nawet jedna z lepszych grzybowych jazdeczek jakie
przeżyłem...chociaż ciężko to porównywać z niektórymi tripami tym
bardziej że każdy jednak jest inny a niektóre z założenia miały nie
być rozrywkowo-wizualne a np. bardziej przemyśleniowe. Tak czy inaczej
tym razem było w sam raz, nie za dużo ale i nie za mało, miejsce i
pogoda niesamowicie pozytywnie wpłynęły na resztę...Hmm, tak chyba
właśnie teraz lubię a czasy z przeginaniem z ilością wrzucanych
grzybów i niepotrzebnym kręceniem dziwnych klimatów mam już na pewno
za sobą. Taki tripik na pewno jeszcze powtórzę kiedyś...a póki co czas
się trochę zając rzeczywistością :)
- 7473 odsłony