mój pierwszy papierek
detale
raporty unknown
- Jak zostać G-łupawym B-ambrem L-unatycznym (krótki poradnik)
- Zoologiczno spirytualny trip na benzydaminie
- Do czego służy otwieracz???
- Podróż barką
- DXM - moja miłość skończyła się tragedią.
- To chyba Bóg...
- DOI - SROI (Pyndolowe Stany Po Umyciu Pach)
- Tramal wciąga.. 500mg
- Jak się nie nudzić, czyli DXMowe wagary.
- Tramadol test trip
mój pierwszy papierek
podobne
Wszystko zaczęło się gdy weszliśmy z kumpelą na serwer dotyczący narkotyków. Było tam pełno fajnych artykułów. Kilka opisów tripów, a przede wszystkim dość spory artykuł o kwasie. Zaczęliśmy wyobrażać sobie jak to by było zarzucić sobie papierka. Słyszeliśmy o nim z opowiadań innych i z kilku sprawozdań znalezionych w necie. Faza kwasowa rysowała się w naszej wyobraźni zupełnie inaczej niż przeżycia po zwykłej, dobrej gandzi. Postanowiliśmy: trzeba będzie spróbować przy najbliższej nadarzającej się okazji. No i okazja nadeszła. W najbliższą sobotę niedaleko naszego rodzinnego miasta miał się odbyć koncert, a ja świętowałem ukończenie szesnastki. Wyśmienity zbieg okoliczności aby wybyć z domu na więcej niż siedem godzin. Decyzja zapadła. W sobotę kwasimy. Dzień zaczął się paskudnie. Z nieba siąpiło, pokłóciłem się z matką której nie podobało się iż znowu wybywam z domu na cały dzień. ( Miasto w którym mieszkam to straszna dziura, dlatego też dzień w dzień dojeżdżam do pobliskiego byłego miasta wojewódzkiego, zresztą dojazdy dają pełno możliwości. ) Udało mi się jakoś wyrwać z domu i siedziałem w pociągu oczekując na kumpelę, która jak zwykle się spóźniła. Na szczęście pociąg też odjechał opóźniony. W mieście docelowym, z lekka spóźnieni na umówione spotkanie pobiegliśmy w kierunku biblioteki wojewódzkiej. Tam miał czekać na nas Adaś, kumpel który zaoferował się dostarczyć papierek. Już na skraju miejskiego parku przy którym znajduje się biblioteka zauważyliśmy jego przygarbioną z lekka postać. Stał przycupnięty przy wejściu do gmachu chroniąc się pod niewielkim daszkiem przed siąpiącym deszczem.
-O której mieliście być? - zapytał z naturalną dlań ospałością wyczuwalną w jego głosie.
-Jest już trzecia. -ciągną przeciągają rękoma.
-Pociąg się spóźnił - rzuciła Karolina z lekką niecierpliwością wynikłą z oczekiwania na niewiadome.
-Trudno. Ja tu siedzę od drugiej, właściwie to w szkole muzycznej. Wziąłem klucz, ale kazali mi wyjść bo powiedzieli że zaraz zamykają.
Niepewność stawała się powoli drażniąca.
-No i jak Adamie? Masz? - zapytałem.
-Oczywiście. -odpowiedział wyciągając z kieszeni niewielki pakiet na dnie którego spoczywały podzielone już kawałki bibułki.
-Kiedy chcecie wziąć?
-Chyba teraz. -powiedziałem.
-A ty Karolina? -zagadną do kumpeli.
-Też teraz. Obiecałam Zośce że na koncercie będę normalna.
-Ja sobie zostawię na koncert, i jeszcze wywarek z grzybków. -Adaś zamarzył się na chwilkę, poczym znowu zwrócił się do nas. -Gdzie będziecie, przy takiej pogodzie, ja wiem...
-Można pochodzić. Zresztą zawsze są puby.
-Ciekawie będzie to wyglądać. Przyszli, nic nie wypili, a całkowicie odjebani. No nic, idziemy. -skwitował Adam.
Weszliśmy do biblioteki. Strasznie zakręcona instytucja. Usiedliśmy w niewielkiej salce przy bufecie. Zapadliśmy się w wygodne, ciepłe i miękkie fotele. Adam położył na stoliku pakiecik wydzielając nam nasze porcje.
-To jak bierzecie? -zapytał Adam z nutą znawcy w głosie. -Pod gałę, conie Łukasz?
-Yhmm. -mruknąłem.
-A ty Karolina?
-Nie chcę pod oko.
-To possij. Gdzieś tak po siedmiu minutach, jak będzie maksymalnie przesiąknięty połknij.
-Kiedy zacznie się wkręcać? -zapytałem.
-Ty, Łukasz będziesz już coś czuł po 20 minutach. U Karoliny potrwa jakieś 45.
Zrobiliśmy swoje, papierki znalazły się we właściwych miejscach, a my siedzieliśmy wyczekując z niecierpliwością pierwszych objawów. Adam opuścił nas obiecując iż wróci na koncert z przypaleniem. Zostaliśmy sami. Po jakichś 15 minutach my też opuściliśmy bibliotekę. Schodząc do parku poczuliśmy iż coś zaczyna się dziać gdy na widok wielkiej, szarej torby McDonalds`a leżącej na ulicy wybuchliśmy nagłym i nieopanowanym śmiechem. Śmialiśmy się tak przez dłuższy czas podsycając nawzajem do kolejnych ataków radości. Nie mogliśmy przestać. Gdy w końcu zdołaliśmy powstrzymać atak dziwnej wesołości staliśmy już przy skrzyżowaniu daleko za parkiem. Wiedzieliśmy że kwas zaczą już działać. Czułem jak moje ciało oddala się. Staje się nierealne i obce. Miałem wrażenie jakbym nagle zmalał. Moje dłonie wydawały się niemożliwie małe, jakby nie moje, wychodziły spod rękawów kurtki, jednakże tam się kończyły, nie miały połączenia z resztą mojego, jakże teraz dziwnego i groteskowego ciała. Świat oglądałem z perspektywy żaby, lekko przekrzywiony w lewo. I to nieustannie towarzyszące uczucie przyciasnego sweterka na moim z lekka już bezwładnym ciele. Nadszedł czas aby zrobić sobie klimat. Włączyliśmy walkmany. Ze słuchawek posączyły się cichutko jękliwe dźwięki Trip-Hopowego zawodzenia. ( Bardzo fajny rodzaj muzyki do jakichkolwiek podróży, również AcidJazz wywołuje interesujący klimat. A tak poza tym ciekawe skojarzenia wiążą się z nazwami gatunków. ) Mniej więcej tak wyobrażałem sobie "Semutę" z Diuny Herberta. W tym właśnie momencie całkowicie odlecieliśmy i tak zaczęła się nasza pierwsza podróż. Poszukując źródeł inspiracji udaliśmy się w kierunku EmPik`u. Tam zawsze można znaleźć jakieś ciekawe, kolorowe i szczegółowe obrazki do pooglądania. Przystanęliśmy przy witrynie wpatrując się w okładki jakichś książek dla dzieci. Nagle Karolina krzyknęła przejęta:
-Popatrz! -wskazywała na książki. -Nie wydaje ci się że ta okładka jest trójwymiarowa.
Przyglądnąłem się uważniej. I... Rzeczywiście. Z obrazka zamrugał do mnie rudy lisek o puszystej, długiej kicie. Z kolei z sąsiedniej książki dobiegło do mnie najpierw głuche pohukiwanie sowy, a potem i ona sama opuściła swoje drzewo i wyleciała na zewnątrz w dziwny sposób pokonując dzielącą nas szybę. Ruszyliśmy w stronę parku. Otaczający świat poraziła nas mnogością niedostrzeganych do tej pory szczegółów. Przemawiał do nas ze wszystkich stron. Krzyczał aż do bólu zapraszając aby doń wniknąć. Zaintrygowała nas stara wierzba maczająca swe długie płaczliwe wici w przepływającym przez park strumieniu. Obydwoje lubimy fantastykę więc zaczęliśmy opowiadać sobie urywki z "Władcy pierścieni" tworząc w ten sposób niepokojącą atmosferę. Snuliśmy opowieści jak to stara wierzba chciała zjeść Drużynę Pierścienia. Ta wydawała się w miarę przyjazna, jednakże gdyby trochę podrosła, kto wie? I wtedy zauważyliśmy że wierzba chytrze, niepostrzeżenie wyciąga ku nam swoje konary chcąc nas pochwycić. Uciekliśmy spłoszeni realnością tego przeżycia. Przystanęliśmy niezwykle zmęczeni przy niewielkiej wystającej ze strumyka gałęzi. Poruszała się ona w przód i w tył tańcząc jakby po wodzie. Spowijające ją drobne listki szemrały cicho na wietrze, mrucząc słowa w niezrozumiałym nam języku. Po chwili dotarło do nas że To chce się z nami bawić, chce się z nami zaprzyjaźnić. Staliśmy tam jak zahipnotyzowani i o mało co nie wpakowując się strugi. Podróż nasza zmierzała teraz w kierunku niewielkiego stadionu na którym zwykle odbywają się nasze lekcje W-F. Nie mogliśmy się nadziwić iż wszystkie te osobliwości jakie spotykaliśmy podczas tripu umykały podczas zwykłego przemierzania tej drogi. Przestąpiliśmy bramę stadionu. Było to jak wędrówka w inny wymiar. Przed bramą wszystko było w miarę normalne, jednakże przekraczając wrota wchodziliśmy do innego świata. Zanurzaliśmy się w innym jescestwie, w innym świecie. Tutaj wszystko się odwracało, stawało się surrealistyczne, niekiedy groteskowe, ale zawsze wyjaskrawione, wieloznaczne, fantazyjne. Szliśmy w kierunku małego pagórka zwieńczonego platformą ze stylizowanym zniczem olimpijskim. Wdrapaliśmy się nań. Poczuliśmy że przebywamy w świątyni bogów, w centrum naszego własnego wszechświata. W sercu wszelkich zdarzeń. W sercu wszelkiego istnienia. Wszystko co nas otaczało stało się płaskie. Cała ziemia zmieniła się w płaski skrawek skały, której środek przechodził przez ten pagórek. Wszystko to płynęło przez mrok chaosu wsparte na grzbietach czterech hipopotamów które z kolei spoczywały na olbrzymim kosmicznym żółwiu. Wydawało się nam iż jesteśmy obcy w tym pięknym, aczkolwiek dziwnym świecie. Zupełnie wyalienowani. Oddaleni od swych ciał, od swych trosk. Nie dotyczyły nas problemy rzeczywistości. Żyliśmy chwilą, w jakimś wielkim kosmicznym planie. Niczym aktorzy grający swe role. Zamknęliśmy oczy. Poczuliśmy jak falujemy, poruszamy się targani wiatrem niczym drzewa poddające się żywiołowi. I sami staliśmy się drzewami na wietrze, chwiejącymi się. Chwialiśmy się, a świat chwiał się z nami. Trząsł się w posadach jak gdyby miał zaraz runąć, zwalić się na nas. Lecz my nie przejmowaliśmy się tym. Staliśmy na szczycie pogodzeni z losem, jakikolwiek miałby on być. Jedyne czego pragnęliśmy to wzlecieć. Wzbić się pod sklepienie i tańczyć wraz z wiatrem tak jak ptaki szybujące nad nami. Wydawało się nam że wszystko tańczy. Krążące ptaki grały ze sobą w jakąś dziwną grę. Po chwili jednak okazało się że to nie ptaki, a małe myśliwskie statki kosmiczne toczące ze sobą śmiertelny pojedynek. Jeden ze statków ostro pikował w dół, tuż za nim drugi podążał w pogoń. To znowu któryś odskakiwał ostrym łukiem w bok śląc przy tym kaskady śnieżnobiałych pocisków. Serie rakiet wybuchały ponad naszymi głowami tworząc gejzery rozlewającego się światła. Migotliwe promienie laserów tworzyły różnobarwne luminescencje na tarczach siłowych otaczających pojazdy. Walka trwała, niestety jeden z kosmolotów, chyba trafiony, znikł za horyzontem salwując się ucieczką w nadprzestrzeń. Drugi myśliwiec podążył jego śladem. Zeszliśmy ze wzgórza. Nasz wzrok spoczął na dachach pobliskich domostw. Wirowały tam w dziwnym gwarze jakieś małe kosmiczne istotki- mieszkańcy dachów. Ze wzniesionych pośród kominów platform startowały i lądowały otulone ognistymi obłokami międzygwiezdne galeony. Niosły one na swych pokładach przybyszów z innych planet. Na innych mniejszych transporterach wywożono z ziemi egzotyczne żyjątka aby zapobiec ich zagładzie, a zarazem odnowić ich populacje na innych planetach dawno już zniszczone przez tamtejsze cywilizacje. Statki odskakiwały od lądowisk szybując w niezmierzoną czerń kosmosu. Widziałem jakieś malutkie włochate kulki świecące niebieskimi wyładowaniami unoszące się lub podskakujące. Wydawało się iż to one kierują tym wszystkim. Nikt poza nami nie widział tych odległych, a jakże bliskich światów ukrytych między kominami i gejzerami ziejącymi purpurowymi fontannami lawy i płomieni. Popłynęliśmy w kierunku pobliskiej sadzawki. Popłynęliśmy gdyż nasze ruchy wydawały się teraz niezwykle miękki, skoordynowane, bez żadnego zbędnego wysiłku, żadnych zbędnych posunięć. Dryfowaliśmy w tym świecie pozbawieni krępujących ciał. Już nie ciążyły nam one, porzuciliśmy je gdzieś daleko z tyłu, a te posłusznie rozpłynęły się. Czuliśmy się niczym delfiny zanurzeni w wielkiej gęstej rzece istnienia. Płynęliśmy naprzód, nadzy przed sobą, odziani w samą egzystencję, w całe nasze życie, we wszystkie wspomnienia. W czasie tej drogi zatrzymaliśmy się jeszcze przed spalonym piorunem drzewem. Obydwoje położyliśmy dłonie na zwęglonej szramie przebiegającej wzdłuż konaru. Dotykaliśmy palcami stwardniałe zrosty- ślady minionego cierpienia. Czuliśmy jak przepływa pod nimi życie, jak pulsuje, jak wydobywa się z rany i spływa w duł rozlewając się po świecie, rozlewając się po ziemi. Rosiło ją i karmiło, i tak szybko w nią wsiąkało. W tym momencie nie mogliśmy nikogo skrzywdzić. Nie mogliśmy uczynić nic niszczącego. Przepełniała nas miłość i poczucie jedności z przepływającym życiem. Ten stan wydawał się być tak naturalny, tak piękny. Nie mogliśmy wyobrazić sobie innego życia, życia bez tego. I świadomość że to wszystko jest w nas, trzeba tylko umieć wyzwolić się z pętów świadomości. Nie przejmowaliśmy się reakcjami innych na nasz widok. W sumie to trochę dziwne: dwoje ludzi stoi w jakimś transopodobnym stanie i obściskuje się z drzewem. Ale nas to nie obchodziło. Nas to nie dotyczyło. Byliśmy jednym z otaczającym nas światem, z otaczającym nas życiem. Wypełniało nas i rozpierało. Świat otaczał nas swą nieskazitelnością, wszędzie sączyła się jego pełnia i doskonałość. W najmniejszym szczególe. Stanęliśmy nad sadzawką. W jej ciemnych wodach odbijało się szare niebo. Chmury przesuwały się dziwnie szybko tak. Zamknąłem oczy. Poczułem jak porywa mnie wielka fala. Jakby cały wszechświat falował wraz ze mną. Fala ciągnęła mnie, rzucała , rozrywała, szarpała, odwracała moją świadomość. A ja poddawałem się jej. Z własnej woli, z własnego wyboru. Czułem jak się rozpadam, jak rozpada się wszystko wokół mnie. Tak jak gdyby wiatr rozsypywał misternie wzniesione budowle z piasku. Piękne, ale kruche i nie trwałe. Miałem świadomość przemijania i niszczenia, wszystkiego. Wszystko rozpadało się. Obracało w brunatno czerwoną rdzę którą z kolei podrywał wiatr i niósł. Niósł gdzieś daleko pośród pustyń świata. I fala niosąca wszystko, niszcząca wszystko, będąca wszystkim. Wielkie Wibrowanie. Wielka Niepewność. Po otwarciu oczu wszystko znów było na swoim dawnym miejscu. Widziałem świat taki jak przedtem, jednakże trochę inny, Zaszła w nim jakaś subtelna zmiana której nie potrafiłem dostrzec, której nie potrafię wyrazić, ale wiem że istnieje. Byłem oczyszczony. Razem z kumpelą czuliśmy i myśleliśmy podobnie. Byliśmy razem, przez kwas, przez muzykę, przez klimat. Było to jak zjednoczenie dusz. Niczym ich taniec wyzwolony z okowów ciała. Takiej bliskości z drugą osobą jeszcze nigdy nie doświadczyłem. Staliśmy się jednością w jednym. Było to niezwykłe. Całkowite odrodzenie. Myśli miałem tak czyste, tak wolne. Niczym ptak. Wyzwoliłem się wtedy z klatki własnych kompleksów i zahamowań. Tak krystalicznie nigdy jeszcze nie postrzegałem świata. Było to coś zupełnie nowego, doskonałego. Duszę moją wypełniało ciepło i miłość. W tym momencie pojąłem co przeżywali prawdziwi Hipisi. Patrzyliśmy w czerń wód sadzawki. W tej najczystszej barwie spowijającej szklaną taflą odmęt przewijało się nasze życie. Różne możliwe drogi przyszłego istnienia pośród których kroczyliśmy my, dwoje zagubionych dusz grających swoje role pośród wirów życia. Tańczący na wielkim niemożliwym dywanie. Podeszliśmy do najbliższego drzewa. Zaczęliśmy go dotykać. Trwaliśmy tak w bezruchu. Czas mijał, przepływał obok nas, a my płynęliśmy z nim. Nie zwracaliśmy uwagi na otaczający świat. Ludzie patrzyli na nas ze zdziwieniem w obojętnych oczach. Nie przejmowaliśmy się tym. Czuliśmy dla nich litość, gdyż nie byli w stanie przeżywać i czuć tego co my w tamtych chwilach. Byli zamknięci, zaślepieni.
Gdy potem udaliśmy się do Zośki, aby spotkać się z nią przed koncertem klimat całkowicie się odmienił. Ona nabijała się z nas, nie rozumiejąc naszych przeżyć, będąc po innej stronie świadomości niż my. My z kolei nabijaliśmy się z niej, z jej dziwnych komentarzy, z jej niezrozumienia.
...A wszystko płynęło...
...I wszystko płynęło...
...I nic nie jest stałe...
...I nic nie jest wieczne...
...I wszystko można zdeptać...
...A ja idę, a ja prę...
...Wciąż na przód...
Tak po krótce wyglądała nasza pierwsza kwasowa podróż. Potem było jeszcze coś z CyberPunka, ale już nie pamiętam. Kwas niezwykle poszerzył naszą świadomość, nasze spojrzenie. Poruszył jaźń. Zachwiał całe dotychczasowe życie, wszystkie wrażenia, przeżycia, wspomnienia i odczucia. Spowodował iż spojrzeliśmy inaczej na świat, na życie. A te spojrzenie wydawało się takie naturalne, takie pierwotne, właściwe naszej prawdziwej naturze. Wszystko stało się głębsze, bardziej wyraziste, bardziej prawdziwe. Nic nie było takie jak przedtem. Teraz patrzyliśmy prawdziwie. Gdyby w taki sposób otwierano oczy małym dzieciom, z pewnością rzeczywistość by się odmieniła.
Jakże dziwnie działa kwas. Można śmiać się z byle powodu, można rozmyślać i dochodzić do takich wniosków że... W porównaniu z nim trawa pozostaje gdzieś daleko z tyłu niczym zabawka dla dzieci. Nie wspomnę już o alkoholu. Adaś podsumował to tak:
Alkohol to pierwszy wymiar,
Gandzia to drugi,
A kwas to trzeci.
Podróż była maksymalnie odjechana. Takiej jazdy jeszcze nigdy nie przeżyłem. W napięciu oczekuję na kolejną podróż. Tym razem będę tripował nad morzem.
- 9640 odsłon