Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

kiedy wszystko traci sens

detale

Substancja wiodąca:
Dawkowanie:
Spory kawałek San Pedro i 6.5g Golden Teacher
Rodzaj przeżycia:
Set&Setting:
Solówka z naturą, nastawienie jak najlepsze. Nie pierwszy samotny trip, ale pierwszy w miksie takich dawek.
Wiek:
21 lat
Doświadczenie:
Marijuana - dużo, codziennie
Tytoń - dużo, codziennie
Alkohol - raz na miesiąc, czasem rzadziej
Speed - kilka melanży, niewiele
MDMA/pixy - od raz na dwa miesiące do raz na weekend, różnie
Koko - kilka razy
Mefedron - maraton dwa tygodnie i tyle
Grzyby - wcześniej sporo, wtedy raz na dwa miesiące, może rzadziej
Salvia - jakieś dziesięć razy
Kwas - dwa razy
ETH-LAD - raz
peruvian i bolivian torch
kiedyś jakieś dopki

kiedy wszystko traci sens

Na pomysł takiego miksu wpadłem po wspaniałej podróży na bolivian torchu. Ogólnie dawki psychodelików u mnie zazwyczaj musiały być większe więc nie bałem się o swoje zdrowie psychiczne czy cokolwiek tam innego. Zaczynajmy, arrrr!

 

Chłodny, ale słoneczny jesienny poranek wita mnie pierdolnięciem promieni słonecznych w powieki: "Wstawaj kurwa! Masz drugsy do zjedzenia!". Wstaję, doprowadzam się do porządku i biorę się za gotowanie san pedro. Po jakichś pięciu godzinach, z czego cztery mieszania rzygopodobnej cieczy powoli zmniejszającej swoją objętość na małym ogniu, otrzymuję około 250ml obrzydliwego napoju psychodelicznego. Jak wielokrotnie powtarzam: "Najgorsze czego w życiu próbowałem, trufle to przy tym ambrozja". Do mikstury dorzucam kawałek zmiksowanego korzenia imbiru. Po kaktusach nie rzygałem ani razu, ale przezorny zawsze ubezpieczony. Wszystko trafia do butelki po jakiejś wodzie, grzyby i fajki do kieszeni, resztę sprzętu tj. wodę, sok grejpfrutowy, owoce, zioła, maridżułanę, srajtaśmę i kilka czystych płyt CD wrzucam do plecaka. 

Ubrany luźno, ale i wystarczjąco ciepło wybijam na zewnątrz i dziarskim krokiem ruszam w stronę rzeki. Lubię jesień, za jej melancholię i nostalgię, które mnie często ogarniają zwłaszcza w takie dni jak tamten. Kiedy już jestem za centrum wyciągam mój elyksyr i biorę porządny łyk - łosz ty kurwa jakie to obrzydliwe. Wykręca mnie i ledwo przełykam. Mój zielony napój jest zimny i niesamowicie gorzki, aż ta gorzkość zostaje w ustach. Na samą myśl mnie podbija. I ma konstystencję pawia. Więc uczucie mam (psychika też robi swoje) jakbym pił własne, schłodzone rzygi. Pycha. Popijam sokiem z grejpfruta i lecę dalej. Wypicie tej pyszności zajmuje mi około godziny co przekłada się na to, że siedzę już przy rzece kiedy spijam ostatnie krople. 

 

Z fajkiem w gębie kręcę lolka, kontempluję przyrodę i pomimo imbiru wstrzymuję mdłości z nadzieją, że jednak obejdzie się bez zrzutu. Płyty CD roznoszę po plaży i okolicznych krzakach - zakopuję lekko w piasku, w liściach, zawieszam na drzewach, wtykam w dno zaraz pod taflą wody. W jednym miejscu stoi też krzesło obite skórą. Wyrzucone przez fale i postawione przez kogoś z dopiskiem: "Wyrzuciło mnie na brzego po tym abym dawało wsparcie w trudnych chwilach". Stwierdzam, że jeżeli takie nadejdą to usiądę i zobaczymy, a nusz-łidelec coś da. Prawie dwie godziny mijają dosyć szybko i zarzucam przygotowane wcześniej GT i tutaj nie ma problemów z jedzeniem, bo smak grzybowy uwielbiam. No więc, wruuuuuuuuum zaczynamy

 

Jestem pewien, że meska wchodzi pierwsza - zaraz po zjedzeniu grzybów czuję specyficzną dziwność, a po chwili fale ciepła i pierdolnięcie energii. "Ooooo chłopaku, będzie mocno hłe hłe hłe" gadam do siebie i kręcę kolejngo lolka. Nie wiem jak w przypadku innych ludzi, ale w moim meska przy otwartych oczach zbyt dużo zmian percepcji nie powoduje, głównie zamglenie obrazu. Teraz jest inaczej. Wyostrzenie kolorów i krawędzi i spięcie mięśni. Refleksy w wodzie zmieniają się w miriady gwiazdek, potem w czaszki, uśmiechnięte czaszki i w końcu w tańczące karzełki. 

"Wy chujki, myślicie, że was nie widzę, ale jednak taaaaaak!" - krzyczę bo euforia zaczyna rosnąć. Jest już jakaś godzina po zjedzeniu grzybów. Powoli zachodzące słońce barwi wszystko na pomarańczowo i wszystkie odcienie żółtego. Szelest liści brzmi jak oddech starożytności, a faza narasta. Spaceruję po plaży, błyski z rozstawionych płyt to raczej lasery, albo nie, to SĄ! lasery. 

 

Nie widzę różnicy między wodą, a lądem, wszystko faluje tak samo, a ja pogrążam się w ekstatycznych ruchach, które dla postronnego mogą wyglądać jak walka z grawitacją. 

"Dawaj, dalej, hahahahha, dalej, DALEEEEEEEJ!" - wrzeszczę do mocy, która we mnie zbiera, pochłania moje jestestwo, świat wokół mnie i wszystko, wszystko. Jestem zwierzęciem, na czworaka przemierzam plażę oglądając każde ziarenko piasku przez przynajmniej wieczność, a każdy inny obiekt przez przynajmniej wieczność. Na moim plecaku siada ptak, tylko czy ptaki mają  hełmy? Może to ptak kosmiczny, kurwa to na pewno on. Hełm w stylu robo-copa z którego wystaje tylko dziub i obserwuje moje wariacje. Upierdolony w piachu i liściach na chwilę odzyskuję zdrowy rozsądek i wyrzucam w powietrze garść energii - niech wszyscy to poczują.

 

Jest mocno. Bardzo mocno. Nie mogę się ruszać, czy też nie chcę i czuję jak prawa strona głowy i świadomości wtapia się w drzewo, o które się opieram. Jedność, miłość, narkotyki. Całe moje ciało jest konsystencji kisielu, przytrzymanie czegokolwiek jest niemożliwe, bo kisiel za dobry do takich rzeczy nie jest.

 

"Hej, wszystko w porządku?" - otwieram oczy i widzę starszą panią ze swoim psem, który mi się przygląda. Widzę to pytanie w jego oczach i nie śmiem mu nie odpowiedzieć

"W jak najlepszym, zjadłem grzybki" - odpowiadam psu i spowrotem zamykam oczy. 

Zapadam się w sobie, implozja. Skóra zwija się, jak ściągnięty kombinezon, w mój brzuch, potem mięśnie, kości i zostaje nic. To nic jest bardziej namacalne niż cokolwiek innego. Nic leci przez świat kolorowych bąbli, które tańczą i walczą ze sobą. Nic staje się światłem, a światło słowem.

SRAĆ

Otwieram oczy, jest już zmierzch. Chociaż to i tak nie ma znaczenia przy pokazie laserowym, który dzisiaj odbywa się nad rzeką. Ale dają! Myśl o sraniu odchodzi w zapomnienie, zamiast tego kucam na brzegu i opieram się dłońmi o dno. Jestem rzeką. Czuję statki, które po mnie płyną, wszystkie stworzenia w moim wnętrzu, czuję jak faluję i głaszczę brzegi. Po kilkuset latach takiej kontemplacji wstaję z zamiarem powrotu na miejsce pikniku. Kryształy, kryształy światła wystają spod ziemi. Widok jest cudowny, czuję ich moc i miłość i zanim się ruszę i ogarnę, że to te płyty CD, zachwycam się ich pięknem. 

Sram. Na szczęście mam srajtaśmę. Sam akt defekacji przypomina bezbolesny, przyjemny wręcz poród. Wyciskam z siebie małego mnie, idealną kopię, jednak brak świadomości przekłada się na brak formy, ale ja wiem swoje. Padam przed gównem i obserwuję, zapach nie przeszkadza. Widzę jak zmienia formę i już po chwili widzę w nim samego siebie, na klęczkach, obserwującego coś przed sobą (czyżby kolejne gówno?). 

 

Otwieram oczy. Jestem boską istotą, złożoną ze światłości i miłości. Każdy ruch czy to fizyczny czy psychiczny ma kolosalne znaczenie dla rzeczywistości. Dlatego macham sobie nogą i myślę: "dupa, dupa, dupa, dupa...chuj". Chwilowe przejeśnienie myśli daje mi czas na łyk wody i wrzucenie w paszczę liścia mięty. Miętowe mrowienie wprawia całe ciało w delikatne drżenie, te z kolei zamienia się w mocniejsze drgania i w końcu psychodeliczną padaczkę - nie wiem czy tak było naprawdę, ale uczucie było jakbym był rybą wyrzuconą na brzeg. Każdy spazm powoduje wyrzucenie mnie poza ciało, w przestrzeń pełną świateł, świadomości i czegoś mrocznego, niczym bestii przyczajonej do ataku.

 

Z prędkością bąka, który opuścił moją dupę nadchodzi badtrip. Mroczność delikatnie owiewa mnie swoim oddechem. Czuję go na karku, włosy stają mi dęba. Pazury strachu skrobią o resztki mojej świadomości co przyprawia mnie mnie o gęsią skórkę i uczucie jakby ktoś wbijał mi w mózg garść gorących igieł. Czuję się jak szczeniak, któego matka niesie w szczękach. W sumie może raczej jak antylopa trzymana za kark przez lwa. Zdecydowanie bardziej to drugie.

"Spierdalaj, nie twoja impreza" - syczę do mroczności, która cofa się przed siłą mojej jaźni. Albo i kurwa nie, bo po chwili wraca ze zwielokrotnioną siłą. Teraz to pierdolone stado lwów. Łapię srajstaśmę i rozwijam - i tak jak ona się rozwija tak i moja świadomość znika z mojego ciała.

PUFFFFF

 

Galopuję przez pola frędzli, kolorowych bardziej niż mógłby wymyśleć człowiek. Szarość i bezsens gonią mnie, zamieniając frędzle w nic nie warte frędzlo-skrawki, szare, nudne, bezsensowne. Uczucie galopu na sześciu odnóżach jest fanstatyczne, jednak przerażenie odziera doświadczenie z radości. Odwracam się nagle i rzucam na mroczność i beznadzieję, które próbóją mnie dopaść. 

"Ty kurwo, zbyt długo uciekałem" - przelatuje mi przez podobne do gwiazdy odnóże.

Wybuch. Światłość i miłość i sens i wszystko zderzają się z mrocznością i bezsensem i niczym i szarością i bólem i achhhhh... Tańczą. Walczą. Zalewają się nawzajem swoimi aspektami, próbują przeciągnąć drugie na swoją stronę. Wirują. Jednak żadne nie może wygrać, ponieważ gdy bezsens przeciąga do siebie sens, staje się sensowny i odwrotnie. Wirują we wszystkich kierunkach na raz, rozciągają się i próbują pochłonąć w wiecznym tańcu niezrównoważonej równowagi. Stają się jednością, a z jedności rodzi się słowo, a słowo staje się materią i zaczynam kręcić jointa, bo mało mi wrażeń. 

 

Biegam po plaży i okolicznej dżungli, szamoczę się i walczę z mrokiem, który mnie przygniata. Przewracam się, podnoszę: "MASZ PRZEJEBANE!" - krzyczę do mroczności nakurwiając salta, piruety, przewroty.

Jestem liściem wirującym na rzece. Wirującym na wietrze. Wirującym. Wirujemy wszystkie razem. Jestem wirującym tornadem liści. Wirowanie wsysa moją świadomość jak lej, jak lej, jak lej na końcu którego nie ma nic. Całkowite zniszczenie, nieistnienie w całkowitym tego słowa znaczeniu. Trzymam się brzegu wiru wszystkimi mackami świadomości, a przynajmniej tymi które nie są jeszcze "tam". 

"Nie, yyyeeee nieeee" charczę, potęga nieistnienia jest przytłaczjąca. Wiem, że jeśli się poddam to już mnie nie będzie. Przerażenie, czuję się jak młode, które odkrywa, że jest w całkowicie nieznanym sobie miejscu, jego opiekun zniknął, a drapieżnik już krąży nad jego głową. Poddaję się. Wirujący lej wsysa mnie i czuję jak "ja" zostaję wyssany z ciała przez dupę i zaczynam znikać. Ostatkiem sił wdrapuję się na monumentalne krzesło, które jawi mi się jako wybawienie. Znikam.

 

Po jakimś czasie odzyskałem świadomość - była noc, trip osłabł już na tyle, że byłem w stanie stwierdzić, że pieliłem plażę, rozjebałem prawie cały ekwipunek, oszczałem się i ponacinałem rękę - domyślam się, że kawałkami płyty które leżały obok mnie. Po grozie ani śladu, czułem się świetnie, jak po dobrym bzykanku, oczywiście poza oszczanymi majtami i resztą pozostałości po pojebaniu. Meska nadal działała. Zebrałem syf i wróciłem do domu. Tam jeszcze popaliłem jointy i lekko potripowałem, nic specjalnego, o ile niczym specjalnym można nazwać wizje po mesce.

Zdecydowanie jeden z moich najstraszniejszych i najfajnieszych tripów. Co dziwne wrażenia raczej przyziemne w porównaniu do poprzednich i przyszłych tripów.

 

 

 

Substancja wiodąca: 
Rodzaj przeżycia: 
Wiek: 
21 lat
Set and setting: 
Solówka z naturą, nastawienie jak najlepsze. Nie pierwszy samotny trip, ale pierwszy w miksie takich dawek.
Ocena: 
Doświadczenie: 
Marijuana - dużo, codziennie Tytoń - dużo, codziennie Alkohol - raz na miesiąc, czasem rzadziej Speed - kilka melanży, niewiele MDMA/pixy - od raz na dwa miesiące do raz na weekend, różnie Koko - kilka razy Mefedron - maraton dwa tygodnie i tyle Grzyby - wcześniej sporo, wtedy raz na dwa miesiące, może rzadziej Salvia - jakieś dziesięć razy Kwas - dwa razy ETH-LAD - raz peruvian i bolivian torch kiedyś jakieś dopki
Dawkowanie: 
Spory kawałek San Pedro i 6.5g Golden Teacher

Odpowiedzi

Tak zauważyłem, że opisuję raczej cięzkie doświadczenia niż te lekkie i przyjemne, następnym razem będzie inaczej hehehe

Fajnie przeczytać trip dla tripa a nie rozkmin.
Lekko, przyjemnie? Ciulaj kodeinę, dodatkowo zatka Cię na kilka dni ze sraniem xD a w bonusie uzależnienie :D

Jadłem oxy i trampka, ale nie moje klimaty. Następny raport z samego sam pedro będzie.

Ale żeś sam? c`emu nie ma raprtóe pedro sam o wsponych, zawsze wszyscy na samotnczce

FAZIE

czemu

Tak btw. co tak dziwnie piszesz, awangarda lingwistyczna czy choroba psychiczna? 

Bo nikt nie chciał eksperymentować hehehe. 2x jadłem z kimś kaktusa, ale i tak za każdym razem kładłem się, zamykalem oczy i wziuuuuu w inne wymiary. Wiesz, lubiłem też sobie sam przyjebać i we własnym świecie polatać. Ale właśnie kolejny będzie san pedro z przyjacielem i trzema znajomymi na grzybach. Zabawowo  było 

Tylko jaki jest sens sensu wedle sensu

"Zbyteczność: był to jedyny związek jaki mógłbym ustalić pomiędzy tymi drzewami, ogrodzeniem, kamieniami (...) A ja wiotki, osłabiony sprośny, trawiący, chwiejący się od ponurych myśli - ja także byłem zbyteczny."

J.P Sartre "Mdłości"

A czemu ma mnie to obchodzić?

Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media