Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

burzowy kwas-druga relacja

burzowy kwas-druga relacja

Pamiętam mojego któregoś_już kwasa [gdyby nie otępiające piguły nie zastanawiałbym się teraz, czy było ich już ponad 15, czy 30 - w każdym razie - było dużo :) ] - czarny kryształ, na którego namówiłem się sam. No i wkręciłem w niego również T. ,która bardziej się bała, niż chciała rzeczywiście spróbować. Pamiętałem jak opowiadała o swoich niektórych bad tripach grzybowych, poza tym ma paranoiczno-histeryczną osobowość i bardzo często sama sobie coś wkręca ;-)





No, ale nie będę tutaj kopiował opowieści T. (chociaż to np. z 'wypuszczeniem' na klatkę wyglądało nieco inaczej ) ja już dawno nie mam siły opisywać tripów - choćby uczynić to jak najbardziej szczegółowo, i tak nie ukaże absolutnie nic osobie, która nie próbowała nigdy delizydu, a cała zaznajomiona reszta może jedynie porozumiewawczo się teraz do siebie uśmiechnąć ;))





Był to mój pierwszy kryształ [poprzednio only blotterki], więc był to też swego rodzaju chrzest i dla mnie. Warunki zbliżone do idealnych - dom pozamykany na sto spustów [kluczyki miałem ja :) ], muzyka, wszystkie siekierki pochowane do szuflad ;] oraz pewność, że nikt nie będzie przeszkadzał [matka wyjechała, telefony odłączone].





Podzielę tripa na kilka nic nie mówiących nawet mi 'etapów' :)


Będzie szybciej i prościej. Pierwszy - od kiedy sam zacząłem odczuwać efekty działania kwasa, jakieś 45 min po zażyciu. Może nieco więcej.


W celach bezpieczeństwa T. zjadła wcześniej ode mnie o pewien przedział czasu, [zwykle przy pierwszych razach start jest o wiele dłuższy] ale na razie jeszcze nie było nic po Niej widać :)





Minuty upływały na dość dziwnych rozmowach [kwaśnych, jakby to okreśłił E.] i przestawaniu na balkonie. Wiatr przybierał na sile, w głowie T. zakotłował pomysł udania się na zewnątrz, co też uczyniliśmy ale po kiepskim pomyśle udania się na dół wieżowca schodami nie bardzo chciało to nam jakoś wyjść :) Wróciliśmy do domu, [ogólnie dobrze, że miałem przy sobie klucze do mieszkania, bo T. na kilka chwil przestały obchodzić prawa fizyki, i gdyby nie zablokowane wyjście awaryjne musiałbym Ją gonić a tak spokojnie mogliśmy się przygotować i nie zapomnieć butów np.] ... oczywiście przy drzwiach napotkałem na OdwiecznyProblemLudziNaKwasie - którym kluczem otwiera się który zamek i dlaczego odnalezienie WłaściwegoKlucza nie pomaga w rozwikłaniu całej zagadki. A może to mama wróciła do domu? [argument, że jest środek nocy nie bardzo cokolwiek zmieniał w moim toku myślenia].





Musieliśmy lekko ochłonąć - ['turn on' zakończone, 'tune in' było w toku - u mnie już się uspokajało i fala deformacji obrazu spokojnie przybierała na sile.] Wcześniej T. dopadły nieprzyjemne skojarzenia ale teraz było już troszkę lepiej. Najśmieszniejsze w rodzeniu się każdego bad tripa jest to, że kiedy już się w niego wpadnie, wiedza teoretyczna [a niekiedy i praktyczna] wyniesiona z lektur książek np. itp. traci bardzo na znaczeniu.





Zbierało się na burzę, więc już bardziej spokojni [w granicach kwaśnego postrzegania] postanowiliśmy udać się na łąki na wzgórza za miastem. Pomyśleliśmy, że dobrze by było zabrać ze sobą coś do picia :D


Początkowo pomysł zabrania czajnika bezprzewodowego z płynem w środku [ewentualnie szklanego dzbanka z sokiem] wydał się dobry, ale zarzuciliśmy go po głębszych przemyśleniach. Puszka piwa z lodówki była odpowiednia - zwarta, twarda i trudno było przy jej pomocy spowodować jakieś większe zniszczenia :)



Na zewnątrz panowało przyjemne ciepło i ochładzający letni wietrzyk. Kiedy dotarliśmy na polną ścieżkę, która zaczynała się tuż za garażami, które z kolei znajdują się jakieś 150m od mojego domu w oczy uderzyło mnie piękno tego miejsca. 'Naświetlone' łuną osiedla niebo, gwiazdy i wysokie trawy wyglądały bajecznie i to był ten moment w tripie, kiedy chciałem pozostać tam na całą wieczność.


Ale udaliśmy się wyżej, na wzgórze. Idąc miarowym krokiem na kilka chwil przestałem zupełnie odczuwać działanie kwasa - trochę się bałem, że to "już" i peak minął, prawie nie odczuwalny.





Ale jak zwykle LSD mnie zaskoczyło :)


Szczyt nastąpił, gdy położyliśmy się na trawie na owym wzgórzu, chociaż - paradoksalnie - to nie była najwyższa część w okolicy, czułem się jak -cyt. T. "na dachu świata". :)


Dopiero teraz spektakl rozpoczął się na dobre. wizualnie niemożliwy do opisania, niewiarygodnie piękny. Zresztą co ja wam będę :) Zaczęła się ulewa, z potężnymi odgłosami piorunów przeszywającymi niebo. Grube, gęste i ciężkie krople, spadając zagłuszały wszystko dookoła. Mokre okruszki ziemi.

Wkręcając ręce w źdźbła trawy spostrzegłem, jak owijają się wokół mnie.


Leżąc tam, jak pyłek na powierzchni planety odczuwałem jej ogrom, całą kulistą formę. Przyjemne odczucie obcowania z żywiołem.





Podpięci do wchłaniającego Wszechświata, niesamowity spokój i zakręcający się wolno i majestatycznie wir energetyczny nad naszymi głowami.





Słyszałem najmniejszy szmer każdego żyjątka, które było w pobliżu i nawet chmary komarów przestały irytować. Nie zwracałem na nie najmniejszej uwagi, podczas największego nasilenia się myślotoku, tej nieprawdopodobnie ogromnej ilości danych, przetaczających się przez głowę - niektóre przyjmowały formę pytania i w jedną milionową nanosekundy owe zapytanie przybierało kształt wizualny, wszystkich zdarzeń i myśli, które kształtując się w niesamowicie szybkim przedziale 'czasu' dawało odpowiedź, niekiedy tak oczywistą, że trudno było w to uwierzyć - a innym razem bardzo skomplikowaną lecz zrozumiałą, gdyż została wyłożona stopień po stopniu, rozłożona na czynniki pierwsze i mogłem doświadczyć każdego z nich osobno i wspólnie, w tym samym momencie.


Fraktalowe ciągi, wizje gwiazd, mgławic i planet, układów potrójnych i poczwórnych. Galaktyki.





Zielone drzewa i zasmucone, cierpiące głowy płaczącego zboża.





Zastanawiałem się, kim jestem. Przeszedłem przez całe swoje ciało, od zewnątrz do wewnątrz, oglądając organy i szkielet, rozkładając je i wpływając do wnętrza atomów, z których składały się moje kości, nie znajdując jednak tego, czym jest moje 'ja' i moja świadomość.


Odczułem też obecność wielkiego zła, trudno to określić - coś jakby uosobienie wszystkich ludzkich nieszczęść, cierpienia, zawiści i nienawiści. Emanowało do mojego środka [ale jednak nie było we mnie] pewnym kolorem, który nie występuje w rzeczywistości dostępnej ludziom na codzień. [Coś spoza pasma :) ] Szatan? Hmh, osobiście nie wyznaję tej religii :) ale nazwałbym to "odzwierciedleniem szarej energii".


Matowej i nieczystej.


Tam, gdzie to odczuwałem - wysoko - nie ma żadnego dostępu ta lepka masa, nie ma nad niczym mocy. Ale - nisko - tu, na Ziemi - owszem.


I dlatego moja walka pomiędzy jedną a drugą stroną ciągle trwa, bo jednak przebywam tutaj.


Gdybym przyjął więcej kwasu, mógłbym zatracić się zupełnie, możliwe, że zobaczyć - a tak wyczuwałem 'jedynie' tą niespójną paskudną obecność. Oczywiście owe "jedynie" nie jest tutaj dobrym słowem.





Wracając do mieszkania już później razem z T., czułem wstręt do tego miejsca. Gdzieś w dole na mieście, słychać było pokrzykiwania pijanych ludzi, wyczuwałem agresję i smutek, oraz w pewien sposób czułem się ponad tym wszystkim, nie chciałem mieć z tym światem nic do czynienia.





Każdy mijany element krajobrazu [np. lampa uliczna bijąca mocnym, białym światłem o zielonkawej poświacie] wydawała mi się niesamowicie piękna a 'efekt soczewki' przebijał U:T ;)





Im bliżej do osiedla, tym szybciej magia LSD mnie opuszczała,

chociaż wracając w milczeniu - po raz pierwszy od dość długiego czasu poczułem, że mam jeszcze coś do zrobienia w swoim życiu. Inne kwestie natury hm, osobistej - umocniły się jeszcze bardziej, ale to już inna bajka.





Jestem wdzięczny T., bez której nie przeżyłbym tego, co przeżyłem.


Chociaż dla Niej cała podróż była raczej pełna innej gamy przeżyć, jeśli chodzi o odbiór psychiczny... Natomiast dla mnie był to jeden z najpiękniejszych tripów życia. Divine moments of Truth.





[oczywiście pominąłem bardziej osobiste fragmenty z tego względu, że są bardziej osobiste :) ]





Kryształy polecam każdemu, są wypełnione wspaniałością :) [chociaż naturalnie zależy to od indywidualnego odbioru] - do tego nie ma w nich tak mocnego początkowego 'hitu' jak przy papierach - nadają się dla pierwszorazowców :) [chociaż ja np. to właśnie lubię ten hit hyhy i pod tym względem blotterki są dla mnie lepsze =] ]


I podziękowania dla pana Hoffmana, jeszcze się kiedyś spotkamy! :)

Ocena: 
chemia: 
Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media