Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

escher was here

detale

Substancja wiodąca:
Chemia:
Dawkowanie:
Półtora kartona "Hofmann" dystrybuowanego w roku 2010.
Rodzaj przeżycia:
Set&Setting:
Set: urodziny syna / poranna wycieczka do odrealnionego miejsca
Setting: Taras / wanna / łóżko
Wiek:
36 lat
Doświadczenie:
alkohol, amfetamina, br-dragonfly, DOC, efedryna, kofeina, LSD-25, psylocybina, szałwia wieszcza, THC, MDMA

escher was here

Set: dzień siódmych urodzin naszego syna, kwas wkręca się podczas gry w makao…

Set: w trakcie tripa powracać będą obrazy z porannej wycieczki: szeroka piaszczysta plaża, wprost z której wyrastają góry. Ocean szaleje, choć fale ledwo co liżą stopy, zapadające się w tutejszym piasku, jak w mchu. Niebo ma kolor ołowiu, a perspektywę zakłamuje mięciutka jak kalka mgła, powstająca gdy mokra wichura uderza o zbocza gór. Patrzysz na to i trudno ci uwierzyć, ze to rzeczywiste. Że tego nie widzisz na ekranie pierdolonego IMAX-a. Że to nie zaćpany umysł robi ci fiku miku... Że to wszystko - rozszalały ocean, piasek-mech, skaliste góry (jak?! skąd!? z piasku?!), ołów, mgła - że to wszystko może istnieć na raz w jednym miejscu. Poszłoby się hen, w tę mgłę, po piasku-mchu i tylko czasem robiło popas (tam, za ta niebieskoołowianosiną skałą) aby odpocząć w ryku fal i wichru. Poszłoby się bez niemowlaka w nosidełku i siedmiolatka, który woli strzelać ze statywu niż reflektować... I nie zastanawiasz się wtedy - czemu tu mieszkają ludzie? Czemu na najzadupniejszym zadupiu, gdzie diabeł mówi dobranoc, po dwóch godzinach jazdy terenówką nad przepaściami, trafiasz do doliny, w której drzemie osada wyjęta żywcem z pierdolonego „Fallouta”? Mówią, że tu ludzie uciekali przed wcieleniem do wojska, ale na którą to wojnę? Przed czym uciekają teraz? Przyjechaliśmy zobaczyć ich plażę, przemknęliśmy między ich barakami. Może przynajmniej powinniśmy byli zjeść kawałek kozy w tej ich knajpie, gdzie non stop pracuje agregat?

Setting 1: nazwijmy to wysoko położoną lożą. Mamy komfort stania nago ponad światem. Na dole bulgot wody, w uszach cykady, przed nami - najbliższy kawałek terenu schował się za niebieską krzywizną Ziemi.

Setting 2: okrągła wanna, w której gładko na szerokość rozłożę ramiona. Kąpiel to podstawa, gdy jesteś zaćpany.  Mnie się kurewsko rozregulowuje termoregulacja. W szczycie tripa mówię żonie — Dotknij mojego uda! Moja  sierść jest naelektrrrryzowana! — Oczywiście chuj tam, nie prąd - to tylko gęsia skórka i trrrrrryptaminowe drrrrreszczyki.  Kuuurrrrwaaaa!

Setting 3: szerokie łóżko, ludzie których kochasz, muzyka którą kochasz, aj, nie... To to chyba set powinien być? Popierdoliło mi sie...

Łóżko:

Karton zaczyna się wkręcać podczas gry w makao, kwas wisi w powietrzu.

— Żądaj jockerów, żądaj jockerów! — drę się do żony, gdy wykłada waleta, ułamek sekundy patrzy na mnie zdziwiona i zaraz wybucha śmiechem:

— Właśnie sobie uświadomiłam ten dowcip na wyższym poziomie abstrakcji!

Zasady gry zaczynają się zmieniać, kolory, wartości kart, z rundy na rundę znaczą co innego, aby nasz syn w końcu ograł nas z kretesem, bo jeszcze chwila, a coś zauważy, jakąś zmianę w naszym zachowaniu, znów będzie „ale masz czarne oczy”, czy coś w tym stylu, więc wygrywa, wygrywa, wygrywa, zdobywa całą talię kart, w kaskadach naszych rechotów, strumieniach śmiechów, perlistych wodospadach chichotów, i może szczęśliwy usnąć. Gasimy światło. Kładzie się między nami na wielkim łóżku, mówimy że na dworze była burza, gdy się rodził, że myśleliśmy, że może przyjdzie na świat w grzmocie gromów, że oto zrodzi się podczas burzy evil genius, i tak właśnie opowieść snuje się sama, nie chce zakończyć się w tym momencie; opowiadaliśmy mu o heroicznej walce podczas wielogodzinnego wypychania, łzy zaświeciły mu w oczach, gdy usłyszał frazę „było bardzo źle”, a potem w opowieść, w rzeczywistość, w powietrze zakradł się chaos-szum-pikselizacja

CHAAAAOOOOS!!!

— Co się dzieje?! — przez rozedrgane arpeggia fraktali słyszę głos żony — czy to będzie jeszcze moocnieeejsze?!

— Nie, to musi być peak! — odwrzaskuję.

Pośród fraktalnej zawieruchy budzi się nasza córka, ot zwykłe niemowlęce nocne budzenie. Byłoby zwykłe, gdyby nie to, że pokój, w którym leży, pozostaje zaciemniony, a jakakolwiek plama zbłąkanego światła buzuje od fraktali. Czarny otwór jej ust - zerem Mandelbrota, potargane we śnie włoski wiją się jak węże meduzy. Jak smocze głowy na długich szyjach. Główka okolona smoczymi krzywymi. Żona tuli ją mówiąc, że „mamusia jest tu, choć właśnie bardzo, baaaardzo daleko”. I w czasie, kiedy wokół niej wybuchały supernowe, świeciły mgławice, umierały galaktyki, przez śpiochy błyskały świetliste autostrady traktów nerwowych, zapalające się z powodu jakiegoś złego senku...

Linie ciepłej energii, które są tutaj, kiedy tylko mi się zachce, spływają z góry przez moje wyciągnięte palce, płyną przez ciało, które chłonie je jak gąbka, tańczę, właściwie nie tańczę, lewituję, pelenguję tę energię, ustawiając się do niej frontem, aby złapać jak najwięcej. Ciepło!

— Nie czuję jej!, nie czuję!, wiem, że mam ją na rękach ale tulę do siebie wszechświat, tylko cały wszechświat… nie czuję jej! Co się dzieje? — dolatuje mnie z kąta, w którym stoi łóżeczko.

— Masz ją na rękach, masz ją. Po prostu usnęła, odłóż!

(grawitacja, nie obejmie nas)

— Dotknij mojego uda! Moja  sierść jest naelektrrrryzowana! O co chodzi?!

— To tylko gęsia skórka!... Jesteś pewien że nie będzie mocniej?

— Nie, nie. To peak musi być peak! Te trrryptaminowe drrrreszczyki…

Loża:

Noc, cykady, szum, wstaję, odsuwam, welon, macam, blat, biurko, aparaty, bagnety, obiektywy, dekielki, tulipanki, kuffa czemu to musi być tak trudne? Cegła w dłoni. Teraz jeszcze słoik. Wyjmuję. Z. sejfu. Ha! Ha! Nie spodziewaliście, się, jebane czarnuchy! Pancolara 1.8! i przez piętnaście minut filmuję twarz żony, nie-wiem-czym oświetloną, kiwającą się raz w obszar ostrości, raz poza niego.

— Kiedy tak się kiwasz, to czasem jesteś w obszarze ostrości, a czasem nie. Kiedy się oddalasz, znikasz z MOJEGO obszaru ostrości, jeśli wiesz, co mam na myśli…

— Kubrick.

Splata palce, supła palce, dotyka ust i nosa, odrzuca głowę do tyłu, wciska palce w oczodoły, aby lepiej widzieć CEV-y.

— Nie przypuszczałam, że mój mózg coś takiego potrafi.

— Co?

— Mnóstwo kosmitów, na kafelkach. Coś robią, coś dziergają, naprawiają, trudno powiedzieć.

Wstaję z fotela i patrzę w dół.

—  A pewnie nie zdziwi cię to stwierdzenie, ale z góry to wszystko wygląda jak wielki fraktal!

— A tam siedzi lew, żyrafa i wąż.

Lew, żyrafa i wąż są tak oczywiste, że nawet się o nie nie dopytuję. I oczywiście doskonale wiemy oboje, że nie ma tam nic, może tylko leżak, kawałek ogrodzenia i palma, pomimo całkiem realnej żyrafy, węża i lwa…

Łóżko:

Trudno opisać CEV-y i nie popaść w banał. Kalejdoskop, fraktale… co w tym może być takiego pociągającego? Trzeźwa osoba, oglądająca z boku sfazowanego ćpuna, zachwycającego się „halucynacjami”, może tylko z dezaprobatą pokręcić głową. A przecież to nie jest jak z piwnymi goglami, kiedy alkohol zaburza zmysł estetyki. Jesteśmy w stanie nad-trzeźwości, nasza percepcja piękna nie uległa wykrzywieniu, czy zaburzeniu, lecz pewnemu wyostrzeniu - chłam przekształca się w gówno, myśl geniusza staje się bożą iskrą, ale… to, co widzę za zamkniętymi oczyma jest kwintesencją matematycznego, geometrycznego, topologicznego, symetrycznego piękna. Symetrie, symetrie, symetrie, kipiele rekurencji, fraktali, symetrycznych fraktali, rekurencyjnych symetrii, fraktalnych rekurencji, barw zawsze idealnie dobranych; choćbyś nie wiem ile zestawień kolorów widział w życiu, tu pojawiają się nowe i nowe, pasujące idealnie, skomponowane jak najcudniejsza muzyka. Boleśnie symetryczne, orgazmicznie estetyczne, ekstatycznie rekurencyjne. Sierpiński? - był prostakiem! Trójkąt jest trójkątem jest trójkątem jest trójkątem, niezależnie jak głęboko w niego wdepniemy. Co innego Mandelbrot - on dał nam klucz do krainy głębi, która przy zbliżaniu się do niej, zamiast tracić szczegóły - zyskuje je. Na poziomie kwantowym przypadkowość jest tylko pozorna, pozycja elektronu nie jest tak naprawdę prawdopodobieństwem! Kurwa! Chwytam! Chwytam! Jezu! Nie da się skwantyzować czasoprzestrzeni! Kwanty energii są we fraktalnej rzeczywistości tylko tym, co błędy aliasowania!... Ech... hu… hu… fff… mmmm... Bzzz... co?

Poruszam się korytarzami w moim mózgu. „Escher był tu” - wyrysował mi w moich CEV-ach ołówkiem niemożliwy tunel. A potem naszczał w ciemnym zaułku. Kątem oka dostrzegam jego pierzchający cień. Czekaj, pieronu! Niech no cię złapię!...

Tytułowy walczyk z „Black Sands” [Posłuchaj] przenosi mnie, jak już nie raz na psychedelikach, prosto do mknącej przez kosmos przezroczystej bańki. Leżymy na miękkim posłaniu, tym razem - cała nasza czwórka. Jest aksamitnie i spokojnie. Ekstaza oceaniczna. Zło nie istnieje. Niebezpieczeństwo nie istnieje. Nie ma obowiązków i czasu. Jest łagodne falowanie, bezmiar kosmosu, ciepło naszych ciał, rozkosz przepływających energii, lekkość... Po chwili zauważam, że to nie bańka, tylko nasionko dmuchawca, podskakujące i wirujące na falach kosmicznych pływów, w takt walca. Leżymy na wierzchu puchowo rozgałęzionej parasolki.

Pora zmienić płytę, od pięciu godzin gra zapętlone „Black Sands”. Wtopiły się w tło, rozpłynęły, nawet nie zwracałem na nie uwagi.

— Eeech, zapomniałem, że chciałem o północy puścić hejnał Stańki... Czy to nie byłoby fantastycznie, gdyby tych wszystkich ludzików tam w dole dosięgły nagle tony  minorowego hejnału, co? A teraz jest już dużo za późno...

Po paru nieudanych próbach dobrania muzyki, rusza Jaga Jazzist. [Posłuchaj] Wizualizacje geometryczne ustępują miejsca ejdetycznym. Widzę krajobrazy Norwegii i Islandii, posępnych Norwegów i zadumane Islandki, ludzi, których znam ze zdjęć pewnego islandzkiego fotografa. Chmurne niebo, brązowa ziemia, góry, rzadkie kępy roślinności. All I know is tonight.

— Ciernie, ogród, czarny ogród, złe pnącza — mruczy moja żona — zmień to, puść coś innego…

— Czekaj, to się rozjaśni, rozjaśni, o to w tym chodzi, nastrój utworu determinuje wizualizacje, czekaj, zobaczysz…

Autostrady. Po równinach. W alejach z wysokich drzew. Puste. Szerokie. Zakręcające. Wyginające się. Zapętlone. Na wstęgach Möbiusa. Autostrady Eschera. Węzły zachodzą na siebie w sposób niemożliwy, prowadzą do sedna. Wgłąb. Spiralnie.

Wanna:

Nie wiem, jaką temperaturę ma woda, ale chyba właściwą. Nie czuję temperatur. Wanna jest dobra, a oczyszczanie ciała, oczyszcza umysł. Nadszedł czas zbralźbziahanów. Zbralźbziahany (lub tez zbralźbziachany - trudno doprawdy określić) prześladować zaczynają mnie w końcowych fazach tripa, i zdają się być jakimiś onomatopejami, możliwe że dźwiękami puzonów, saksofonów lub trąbek, bo zwykle takie instrumenty indukują je w mojej głowie. Piękne zbralźbziahany, mocne zbralźbziahany, wzniosłe zbralźbziahany. O!, jakże pięknie grają! Kiwam się w takt ich muzyki. „Palę światła w całym mieście, nie śpię…”. Nie zakładam, że usnę, ale ona próbuje. Zostaję sam w wannie.

Siedzę. Spokój. Chłód. Czysto.

Ale źle być samemu w wielkiej wannie. Stawiam wyświetlacz telefonu na sztorc (małe, technologiczne cudeńko!), włączam jeden z tych wyjątkowych odcinków. Pierwsze nuty czołówki przywołują ją z powrotem. „Jest taki czas w Nowym Jorku kiedy, jeszcze zanim spadnie pierwszy liść, zdaje ci się, że drgnęła wskazówka na zegarze pór roku. Powietrze jest rześkie, lato minęło. To pierwsza noc od długiego czasu, kiedy potrzebujesz koca na łóżku. Budzą się też inne potrzeby...” Oglądamy w absolutnej ciszy. A potem jeszcze: „Moja młodość?... Moja młodość? Spadł deszcz. Gęsty, potem lekki. Potrząsnął źdźbłami trawy. Mokra, taka mokra. Przypomniała mi ciebie. Zawsze pachniałaś jak deszcz”. Narzeka, że wyrwałem ją tym ze snu, ale bez przekonania. A potem mówi mi dobranoc i idzie spać, życzę jej powodzenia.

Pławię się.

Nuda.

Wychodzę.

Łóżko:

Słucham leżę. Pot, brud, gorąco.

Wanna:

Siedzę. Spokój. Chłód. Czysto.

Łóżko:

Słucham leżę. Pot, brud, gorąco.

Wanna:

Siedzę. Spokój. Chłód. Czysto.

Łóżko:

Mniej potliwie. Szklana ściana otwarta na oścież. Wpadam w szał twórczy. Piszę, abstrahuję, czynię dygresje, gubię się w tym co piszę, nie pamiętam, czego dotyczy tekst, muszę przeczytać go od początku. Parę razy. Na stukaniu w klawisze mijają mi godziny. W pewnym momencie pokój rozświetla się i już chwilę potem czerwień przechodzi w oczopalną biel. Nie ma nieba, nie ma słońca, nie ma oceanu, tylko plama bolesnej białości, wypełniająca połowę pola widzenia, przesłaniająca linię horyzontu. Budzą się dzieci, i całe szczęście, bo mój mózg domaga się cukru.

Pierwszy raz zdarza nam się zejść do stołówki tak wcześnie, pierwszy raz widzimy, jak to co rano wygląda —  przy wejściu biały szpaler, kłania się szef kuchni, kucharze, kelnerzy i kelnerki:

1) szczupły Antonio ukradkiem wycierający (cukier puder) spod nosa

2) rozlazły Diego z gałami przekrwionymi (od pieprzu), wcina croissanta

3) bezzębny Rodrigo mielący żuchwą (gumę do żucia)

4) blady Jose, drapie się w zgięciu ręki (gdzie pogryzły go komary)

5) drobna Carmen z rozbieganymi oczyma (ścigającymi muchę)

6) cała masa kelnereczek z ciężkimi (z niewyspania) powiekami

7) tłusty chef, palce białe (od mąki)

Sam gotów byłbym wciągnąć ścieżkę z cukru pudru, ale croissant z nutellą jest o wiele przyjemniejszy. I jeszcze jeden. I jeszcze. I mocno słodzone kakao. Sok ananasowy. Mózg jest zadowolony.

Aftershine:

Ruszamy na spacer. Psychodeliczna zachcianka (widziałem nieraz ludzi na aftershine podążających za zachcianką jak pies za suką w cieczce!) prowadzi mnie do perfumerii, bo pomimo spędzenia połowy nocy w wannie, czuję się nadal nieświeżo. Kupujemy masę rzeczy: perfumy, buty, pluszaki, aparat kompaktowy. Spacerujemy z wózkiem, obserwujemy plażę z daleka. Trybiki w głowie nadal kręcą się mocno, wystarczy, że zamknę oczy i już pojawiają się cudeńka:

Zero 7, „Destiny” [Posłuchaj]

Kadr z lotu ptaka. Szeroka, czerwonawa pustynia, lekko różowe niebo, prosta kreska pustej, asfaltowej drogi niknie, biegnąc w stronę horyzontu. Na poboczu stoi olbrzymi truck, widać dupę kierowcy grzebiącego w silniku. Tyłek okazuje się być własnością podchodzącej pod trzydziestkę szczupłej, ale ponętnej, lasencji. Gramoli się z komory silnika, umazana smarem, w ustach ma dopalającego się peta, pozostającego na miejscu nawet, gdy zaczyna śpiewać. Wchodzi do kabiny, przekręca kluczyk, ciągnik wzdryga się i zaczyna delikatnie drżeć. Laska idzie na pobocze i sika na stojąco, zsunąwszy tylko spodnie. Zapala kolejną fajkę, zajmuje miejsce w kokpicie wypełnionym mnóstwem zegarów, wciska olbrzymi pedał gazu, sprzęgło, po czym popycha znajdującą się obok skrzyni biegów gałkę z pozycji „ground” na „planetary”. Drobne kamyki, niczym niesione podmuchem burzy piaskowej, buchają spod ciągnika i naczepy. Potężny kloc podwija pod siebie koła i powoli unosi się pionowo w górę. Kamera nad naczepą patrzy w dół, uciekając coraz szybciej w kosmos, aż ciężarówka staje się tylko drobną kropką na powierzchni czerwonej planety. W kabinie, gdy zaczynają pojawiać się pierwsze ogniki tarcia atmosferycznego, laska szybkim pstryknięciem wywala fajkę za okno, odpala od płomieni nową i zasuwa szybę, energicznie kręcąc wielką korbą. Nieznośne drgania wreszcie się uspokajają, za oknem widać krzywiznę planety, odrywający się od deski zeszyt, długopis i parę kaset przypominają kierowczyni o konieczności zapięcia pasów. Gałka z pozycji „planetary” na „orbital”. Deska rozdzielcza przekręca się, ukazując instrumenty do nawigacji orbitalnej. Dziewczyna kręci gałkami, ustawia koordynaty, patrzy na zielony monitor wyświetlający coś na konsoli tekstowej. Naciska duże enter. Ekran wypełnia zegar odliczający w dół i napis: „Time to transition, brake to override”. Na zewnątrz otwierają się dysze silników orbitalnych. Dłoń na przepustnicy, stopa wciska hamulec. Odliczanie. 00:00:10:32… 00:00:09:67… 00:00:08:11… 00:00:07:34… 00:00:06:14… 00:00:05:73… 00:00:04:21… 00:00:03:82… 00:00:02:52… 00:00:01:15… Dłoń z czerwonymi paznokciami pcha przepustnicę na pełną moc, zegar zatrzymuje się na 00:00:00:01. Napis na monitorze: PERFECT ENTRY. Ciężarówka nabiera prędkości. Laska kiepuje fajkę. Kolejną odpala od mijanej po drodze komety… i tak dalej, i tak dalej, w tym stylu i na ten temat – mój mózg zdaje się mieć nieprzebrane zasoby tego typu wizji. Kolejna pojawia się przy

Zero 7, „In The Waiting Line” [Posłuchaj]

Biznesmen w wygodnym, miękkim fotelu, wewnątrz czegoś, co zdaje się być samolotem. Krawat zdjęty, koszula poluzowana pod szyją. Czyta gazetę, ale raczej bez większego zainteresowania. Musi być cholernie znudzony. Zielona, trójpalczasta dłoń podaje mu tacę z drinkiem. Facet uśmiecha się sztucznie i dziękuje. W fotelu po drugiej stronie kabiny siedzi śmieszny kosmita, przypominający wielką dżdżownicę, także ubrany w garnitur. Czyta gazetę na holoprojektorze. Iluminator ukazuje kawałki jakiejś wielkiej struktury. Nad fotelami zapala się napis: „STANDBY FOR BRANE TRANSITION”. Następuje szereg niezrozumiałych wydarzeń, przeplatanych nieprawdopodobnymi deformacjami rzeczywistości. Gdy wszystko się uspokaja, kosmita w fotelu obok podryguje rozpaczliwie, zawiązany w kilka precelków. Ubranie biznesmena jest na swoim miejscu, choć przewleczone na lewą stronę. Dziwne, bo wrócił też krawat. Facet wzdycha, zdejmuje go i odpina (znajdujący się teraz od strony szyi) guzik kołnierzyka. W iluminatorze widać mgławicę „łeb konia”, na co znudzony bohater tej historii wyjmuje z (obecnie zewnętrznej) kieszeni marynarki kompaktowy aparat i robi dwa zdjęcia. Więcej nie może, bo kiedy w polu widzenia eksploduje supernowa, gość zasłania iluminator i klnie pod nosem. Mijają galaktyki – facet dłubie w nosie. Zbliżają się do Drogi Mlecznej – facet gra w gry na komórce. Mijają Saturna – facet śpi. Mijają Jowisza – facet przekręca się na drugi bok. Lądowanie. Port Kosmiczny Ziemia. Odbiór bagażu. Tłum dziwnych istot czeka na swoje walizki. Tłum przerzedza się. Znikają ostatnie walizki i ostatni kosmici. Taśma stop. Pusta hala, tylko biznesmen w garniturze na lewą stronę i pusty wózek…

* * *

Kocham aftershine, ale po około 20 godzinach wszystko mija, jestem „back to baseline”. Żadnych teledysków prosto z mózgu. Cudowność przechodzi w normalność.

To była dobra podróż.

 

(tekst nagrodzony w trzeciej turze pierwszej edycji konkursu na Raport Miesiąca, lipiec 2011)

Substancja wiodąca: 
Rodzaj przeżycia: 
Wiek: 
36 lat
Set and setting: 
Set: urodziny syna / poranna wycieczka do odrealnionego miejsca Setting: Taras / wanna / łóżko
Ocena: 
Doświadczenie: 
alkohol, amfetamina, br-dragonfly, DOC, efedryna, kofeina, LSD-25, psylocybina, szałwia wieszcza, THC, MDMA
chemia: 
Dawkowanie: 
Półtora kartona "Hofmann" dystrybuowanego w roku 2010.

Odpowiedzi

wspolczuje Twojemu dzieciakowi, miec takich rodziców... :O

mam nadzieje ze niedlugo ktos sie tym zainteresuje bo zmarnujecie mu zycie, ogarnijcie sie troche !!

jestescie dorosli, macie dziecko, won od dragów ! 

Taki prostolinijny...

Fan mocnych wrażeń, z życiem tragicznym.

Poczekaj aż dorosną i zapytaj, czy było czego współczuć.

Ja raczej współczułbym dziecku rodziców, z taką skłonnością do oceniania, potępiania i oczerniania innych. Miłość, współczucie, zrozumienie się liczy, a nie zażywane substancje. Przy okazji dodam, że prędzej odebrałbym dziecko ludziom, którzy piją przy nim alkohol niż jedzą kwasa. To całe społeczeństwo jest chore, a patologiczne jednostki wychylają łebki nawet w komentarzach do gtak pięknych trip raportów.

 

 

Gratuluję życia t.rydzyku (:

20 godzinny lot na kwasie? Grubo. Jakieś takie pogranicze patologii i psychodeli. Co nie zmienia faktu, że to IMO najlepszy tripraport jaki wisi na NG.

Ja tam nikogo nie oceniam pochopnie, sam lubie sie zabawic roznymi substancjami, ale nie narazal bym dziecka na bycie w takim towarzystwie (moim tez), alkohol mam w du***, jednak uwazam ze nie chcialbym widziec swoich rodzicow skwaszonych ;]

Bardzo miło się czytało. Naprawdę fajne loty. Dołączam się do gratulacji życia. :) Myślę, że obawy nieznama są nieco przesadzone. Zwłaszcza, że to raczej nie był twój pierwszy raz z LSD toteż pewnie już dość dobrze ogarniasz jego działanie. :)

Nie wydaje mi sie zeby autor piekl dzieci w piekarniku, wiec oburzenie zdecydowanie na wyrost. Wszyscy wydaja sie zadowoleni. Rodzicom tez nalezy sie cos od zycia. ;) Trip report jak zawsze na poziomie, kwasowy i nie ma sie do czego przyczepic. Wciaga.

Bardzo poetycki raport. Te wszystkie epitety i inny takie no... zawsze byłem słaby z polskiego. Jednak wydaje mi się zbyt podkoloryzoany. Udało ci się zapamiętać tak wiele detali podczas 20-godzinnego tripa?

Według mnie albo "nadpisałeś" rzeczywistość, albo ... na serio miałeś takie przygody.

 

A co do przedmówców,  to sam chciałbym być twoim dzieckiem ;)

Trip trwał jak najbardziej standardowo, od wejścia do końca - nie więcej niż 10 godzin. Dwa "teledyski" (to pewnie tam za dużo szczegółów?) były na aftershine, to nie liczy się jako trip. Jest wtedy zupełnie trzeźwo, tyle tylko że umysł jest cały czas nastawiony tak jakoś twórczo... Bez problemów zapamiętuję w tym stanie obrazy. Na innym zejściu zrobił mi się film do całego "Days to Come" Bonobo, tam to dopiero było szczegółów! Tyle, że pamiętam je dzięki temu, że na świeżo zapisałem, tak było i w tym wypadku - część TR była pisana jeszcze na fazie (o czym jest w tekście).

Spoko spoko i tak świetny TR.

Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media