trójlokacja.
detale
raporty panszaman
- Don Mescalito - najlepszy tatuażysta w mieście.
- Istotyto.
- Wielki Kreator.
- Randka z Changą. Przyrodniczy film nD o życiu.
- Niezłe wariactwo. Psychodeliczny miks z potężnym DMT.
- Miłe spotkanie z duchem Łysic.
- LSD w krysztale.
- Wigilijny szał popigulonego Misia.
- Największy bad trip starego kwasiarza.
- Generator Chmur.
trójlokacja.
podobne
Witam. Raport ten oczywiście jest fikcją literacką, jak można domniemywać. :-)
Lato, czerwiec około 9:00. Zaopatrzeni w owoce i kilka litrów wody, razem z Bratem (O.) i H. wybieramy się na pewną, zajebistą górkę, pod którą podjeżdżamy autobusem. H. zabrał nawet ze sobą niewielkie (ledwo mieszczące się do plecaka) kongo, celem pogrania:-) Na parę przystanków przed planowaną wysiadką wrzucamy papierki: O., zmęczony po tygodniu ciężkiej pracy w delegacji, calaka; H., dla którego jest to czwarty trip (i nigdy więcej, jak połówkę nie spożywał) prosi, bym przeciął przygotowany dla niego kartonik na dwie w miare równe części i bierze "większą połówkę"; a ja resztę tegowoż i swój opłatek. Obrazkowo "tańczące grzybki"...
Czekając na rozpoczęcie astralnej podróży, kończąc przejażdżkę miejską komunikacją, zmierzamy po piaszczystej drodze do celu. Wchodzimy na szczyt górki, mijając po drodze dziwne posągi. Znajdujemy odpowiednie miejsce przy wyrastającym z trawy kozaku! (na początku lata, podczas wielu gorących i suchych dni!!!), gdzie O. stwierdza, że musimy tu usiąść, żeby nie było, że grzyba nie zauważyliśmy. Piękne, intensywne, czerwcowe Słońce leniwie zbliża się do południa na swój dzisiejszy szczyt, a my leżymy na polance słuchając ambietów. Czuję się nieprawdopodobnie bogaty. Mam na nosie okulary przeciwsłoneczne, które O. znalazł kiedyś u nas na boisku i mi pożyczył. Kolor nieba w nich wydaje się być jeszcze piękniejszy, taki niebiestszy;-) Horyzont faluje, jak woda. Tyle się dzieje... Drzewa wyglądają, jak palmy, z nieba leje się żar i czuję się, jak na tropikalnej wyspie. Odnoszę wrażenie, że mam za plecami swoją willę, a obok niej na pasie startowym czeka mój prywatny odrzutowiec. Jestem tak bogaty, że każda ślicznotka, która leci do iluzji pieniądza może być moja... Leżąc na niesamowicie mięciutkiej trawie czuję się, jakbym spoczywał na plaży na leżaku. Wszędzie widzę koty! Drzewa, które przypominają palmy przedstawiają mi koty, chmury tak samo. Dookoła mam koty:-) (akurat w tamtym okresie czasu do mojej pracy zawitał malutki rudy kotek, z którym się bawiłem, nosiłem na ramieniu, albo spał sobie u mnie na kolanach i na pewno miało to wpływ na to co widziałem).
Nagle do H. dzwoni dziewczyna, a ja spoglądam na O., który zmęczony pracą czuje się, jakby był niżej.. Było mu źle.. bardzo źle... Początkowo nie za bardzo miałem ochotę zbierać się stamtąd, ale skoro tylko O. poprosił, byśmy zmienili lokalizację, to wstajemy i ruszamy w drogę.. Po krótkiej wędrówce przeniknęliśmy do lasu. W nim zauważyliśmy coś w dole pomiędzy drzewami. Co to jest? Jakaś betonowa ściana? Musimy sprawdzić! Schodzimy w dół, H. zaczyna panikować, że nie damy rady wspiąc się spowrotem w górę, ale śmiejemy się z tego i zmierzamy dalej. Ja idę delikatnie przodem. Wpatrzony w ową ścianę, zbliżając się do niej krzycze nagle: TO RZEKA! Ja pierdole, to rzeka! - No nie gadaj! Ale zajebiście! - słyszę od chłopaków. W tym momencie byliśmy już w dżungli przy Amazonce "na krokodylach" (jedna skała wyglądała, jak wielki, wygrzewający się na brzegu krokodyl).. Zadowolony z Bratem musiałem z wyspy własnego bogactwa wybrać się na krokodyle, by się odnaleźć. Schodzimy do samej rzeki ( obiektywnie trzeba przyznać, że raczej brudnej, mulistej). Zastanawiamy się (całkiem poważnie), czy nie przepłynąć na drugą stronę, ale przyziemnie szkoda nam telefonów i ogólnie rzeczy; i w tej chwili widzimy, jak taflę wody przecina głowa najprawdziwszego węża! (Podejrzewam, że nie był to gatunek oficjalnie występujący w Polsce). Podpływa on do nas na parę metrów, po czym oddala się zajęty swoimi sprawami. H. stwierdza robiąc trzy kroki do tyłu, że teraz to już na pewno nie wejdzie do wody, więc pozostaje nam powrót w górę. Jest na tyle stromo, że bez kijków i pomocy wyrastających, życzliwych drzew nie dalibyśmy rady sie wspiąć.. Znajduję fantastyczny kij! Laska Gandalfa! Delikatnie poskręcany, idealnie dopasowany do ręki kij.. magiczny..
W czasie, gdy wgramoliliśmy się na górę, przyjechał na rowerze K., który już wcześniej wiedział gdzie będziemy i po co. No i wiadomo, K. nie wrzucał nic, więc w takim kwartecie energia się wyrównała - troche tripa mu oddalismy ( jednak K. to mega pozytywny gość ze świetną aurą, więc za dużo nam nie zabrał:-) ). Rozmowa z nim była jednakże utrudniona, gdyż my rozmawiamy "tam", a on "tu'. Idziemy przed siebie ścieżką (rower K. znacząco ogranicza nam możliwość wyboru spaceru w leśnym, nierównym terenie), jak się po chwili okazuje, wzdłuż rzeki. Droga obniża się i będąc już na wysokości wody zauważam, że powietrze staje się nieprzyjemne. K. ciągnie nas dalej, a my mamy coraz większe opory, widząc latające muszki i inne owady, które.. no motylami, to nie są... aby się zagłębiać w to miejsce. Wchodzimy w błoto i droge zagradza nam bagno. Czułem się w tym miejscu, jakby to był kibel Boga. Jakaś wielka istota się tu zesrała! Idziemy stąd! (W tym miejscu, o dziwo, K. zrobił przepiękne zdjęcia)
Wspinamy się spowrotem na górkę (oczywiście nieco dalej, od krokodyli), gdyż nie chce nam się wracać ścieżką, na której panuje zaduch i smród. Nie jest to łatwe, z powodu roweru, który taszczymy po tej stromiźnie na zmiane między drzewami. Jednak już parę metrów (dwie, trzy linie drzew) wgłąb lasu powietrze staje się rześkie i przyjemne. Laska Gandalfa pomaga mi pokonywać drogę. Znajdujemy skałki. Udaje nam się do nich dostać i tak oto wdrapaliśmy się na Kilimandżaro. Hakuna Matata:-)
Na wierzchołku skałek wśród koron drzew spoglądamy przed siebie, a majaczące pomiędzy liśćmi niebo zlewa się z rzeką, tworząc błękitnoszarą mozaikę, która obdarowuje nas spokojem.. Widok jest nieziemski, nostalgiczny... Schodzę z O. dwie półki, by stanąć z moim magicznym, gandalfowym kijem na skraju skał. H. postanawia do nas dołączyć, ale obiera złą drogę i nieświadomy zagrożenia pcha się prosto w przepaść! Krzyczymy do niego H.! H.! Zatrzymaj się! H.! Stój! -Spoko, spoko.. odpowiada nam kolega i .. idzie dalej! H.!!! Stój!!! Zatrzymalismy go, gdy już robił krok, po którym stopa nie natrafiłaby na twardy grunt.. uffff. Tędy chodź.. powoli.. H. siada na tej półce, więc i my szukamy miejsc siedzących i bez problemu takowe znajdujemy.. Wyciągamy ziółko... Niedużo tego, jakieś cztery bicia, ale zawsze. H. wyjmuje z plecaka kongo i zaczyna grać. Wyraźnie afrykańskie klimaty, ale nic dziwnego, skoro jesteśmy na Kilimandżaro, a on przecież żył kiedyś, w innym ciele, na afrykańskiej Ziemii. Wszystko umilkło. Cała natura, wszystko co żyje słucha teraz, jak bajecznie gra H. Słońce już dawno przechyliło się ku zachodowi, lecz jeszcze całkiem wysoko nad horyzontem odżywiało nas praną. Nie wiem ile czasu grał H. Wiem, że była to piękna harmonia we wszystkim. Słuchaliśmy dźwięków bębenków, kontemplując zapachy lasu w delikatnych powiewach, przyjemnie muskającego ciało powietrza, z widokiem bezkresnego tła ciągle pływającego przed oczami. Poezja. Kukułka odzywa się, H. przestaje grać i wiemy już, że pora powoli myśleć o powrocie. K. odjeżdża, jako że przyjechał na rowerze. Później zjeżdżając z górki spadnie z roweru, ździerając ciało, o czym dowiemy się wieczorem. My pakujemy manatki i wyruszamy do cywilizacji. Po drodze spotykamy jakieś dwie dziewczyny, które wydały nam się triperkami, niestety nie sprecyzowaliśmy tego.. Schodzimy z górki idąc jakąś ścieżką. Mijamy pole kapusty(?), w którym żerują Słowiki, pięknie śpiewając nam na dowidzenia.
Na przystanku zostawiam kij... Ech.. wspaniały kij. Nieraz żałowałem, że tam został..hehe. H. wybiera sie do dziewczyny, my z bratem jedziemy na osiedle. O. miał bardzo ciężki tydzień i był wyczerpany psychicznie, więc pogadaliśmy sobie, troche popłakaliśmy;-) i głodni idziemy na pizze... "Ten trip jest inny, jak każdy inny" - tak zwykliśmy mawiać. W ciągu jednego dnia, możnaby rzec fizycznie, odwiedziliśmy trzy kontynenty. Bardzo mile wspominam tamtą podróż. Zwłaszcza krokodyle:-) aha, no i na kwasie lepiej nie spacerować po skałkach, jak się nie ma ogaru;-)
Pozdro!
- 7865 odsłon