Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

bociany rulez

bociany rulez

Pewnego piątkowego wieczora, zadzwoniłem do kumpla (nazywajmy go "G") i zaproponowałem wspólne

zapodawanie oparów konopnych drogą inhalacji dopłucnej. Mimo początkowych wątpliwości i oporów

(ze względu na braki finansowe), G w końcu nastawił się pozytywnie do całej sprawy. Wcześniej

spożywaliśmy w garażu konopie w postaci toposów, oraz grudy haszu, używając zwykłej lufki

szklanej, więc tym razem postanowiliśmy spróbować innej metody. G wspomniał, że kumpel

opowiadał mu jak to przypalali konopie przy pomocy tak zwanego "bociana". Słyszałem wcześniej o

tym wynalazku (zwanym także bongiem grawitacyjnym), a były to opinie pozytywne, więc nasz wybór

padł na bociana.


Po odbytej wymianie poglądów udałem się do po wysuszone kwiatostany o niebywałych wręcz

walorach zapachowych i estetycznych. Kiedy wróciłem do domu, zabrałem się za przygotowanie

bocianka. Napełniłem wiaderko wodą, obcięłem dno butelki 1,5l (po wodzie mineralnej), w

zakrętce wypaliłem otwór na lufkę. W międzyczasie przybył G. Przed spotkaniem z bocianem

obejrzeliśmy jakieś filmiki na blaszaku, a następnie udaliśmy się do łazienki, gdzie

planowaliśmy się zalepić.


Tak więc zniecierpliwiony, drzącymi z emocji rękoma, nabiłem pierwszą lufę, którą umieściłem w

zakrętce i przykręciłem to na butelkę, która zanurzona już była w wodzie. Odpaliłem ziele,

jednocześnie unosząc butelkę, co spowodowało zassanie gęstego, białego dymu do jej wnętrza.

Odkręciłem nakrętkę, i wciągnąłem dym do płuc. Był on tak ostry, że złapał mnie chwilowy skurcz

w przełyku, który uniemożliwił, mi wypuszczenie dymu z płuc. Dzięki temu dostałem

natychmiastowego kopa. Nagle, bez większego powodu zaczęłem się brechtać jak opętany, więc

musiałem poczekać, aż się trochę uspokoję i dopiero wtedy nabiłem lufę dla G. Powiedział on,

żebym do dzioba bociana włożył dużo trawy, tak żeby był syty i tak też zrobiłem. Powtórzył on

procedurę i od razu zagłebił się w matni. Następnie wciągnęliśmy jeszcze po jednym boćku, i to

nas kompletnie zatraciło w otaczającej nas materii. Droga z łazienki do mojego pokoju stała się

niezmiernie długą podróżą. Nie dotarłem tam, lecz wróciłem do łazienki, aby posprzątać

konstrukcję i jednocześnie zbierałem myśli (a przynajmniej próbowałem). Kiedy już udało mi się

uprzątnąć łazienkę, udałem się do pokoju. Na pufku siedział G kiwając się w przód i w tył.

Zdziwił mnie ten widok, ale dałem się wciągnąć w ruch oscylacyjny. Wszystko było jakieś

nieswoje. Zapytałem G czy on jest w tym samym świecie co ja. "Chyba tak...ale czy my się stąd

wydostaniemy? A może zostaniemy tutaj na zawsze...czy możemy uciec z tego świata?!" - odparł G.

Nie mogłem znieść tego dziwnego zniekształcenia towarzyszącego jego mowie. Dźwięki rozchodziły

się po mieszkaniu jak po wielkiej hali. Potrafiłem zarejestrować zarówno infra jak i

ultradźwięki. Kiedy obracałem gwałtownie głową wszystko ruszało się poklatkowo (podobny efekt

uzyskuje, kiedy uruchamiam nowsze gierki na moim Celeronie 300). Wydajność słuchowa wzrosła na

rzecz spadku wydajności wzrokowej. Nagle poczułem że musimy uciekać z domu i iść na ulicę w

obawie przed moją starszą, która miała zaraz wrócić do domu, lecz prawdę mówiąc nie jej powrotu

bałem się najbardziej, a ścian, które powoli na mnie nacierały (chociaż może to nie ściany się

zbliżały, a może to ja rosłem). W każdym razie w domu było coraz ciaśniej i postanowiliśmy iść

na ulicę. G początkowo opierał się lecz w końcu namówiłem go na wyjście. Przed opuszczeniem

domu zabraliśmy z lodówki po dwa tosty do kieszeni i wzięliśmy po łyku mineralnej, gdyż coraz

bardziej doskwierało nam pragnienie. Niedbale ubrałem buty, a nawet zapomniałem o zawiązaniu

sznurówek. Postanowiliśmy iść na imrezę, która akurat się odbywała w moim ogólniaku, lecz po

drodze dopadło nas straszliwe pragnienie. Język przyklejał się do podniebienia, usta i gardło

wyschnięte były do tego stopnia, że utrudniało mi to oddychanie. Coś popychało mnie do

konsumowania suchych tostów, które zalegały w otchłani mojej kieszeni, mimo iż dusiłem się z

pragnienia. G powiedział, że trzeba iść do "Plusa" kupić coś do picia, bo inaczej zaraz mu się

zakleją usta. Nie sprzeciwiałem się. Wreszcie dotarliśmy do wspomnianego sklepu, a usta miałem

już całkiem wyschnięte i zalepione grzankami. G wziął gazowany płyn zwany wodą mineralną, napił

się, oderwał etykietkę z nazwą wody i postawił butelkę na ziemi (nie wiem co to oznaczało).

Próbował schować ją pod stoiskiem z owocami. Ja w tym czasie zauważyłem że ciężko chodzi się z

rozwiązanymi butami więc siadłem na ziemi by je zawiązać. Kiedy tak siedziałem, zacząłem się

dziwić, dlaczego wszyscy ludzie przemieszczają się tak strasznie powoli. Kiedy wstałem, zdziwił

mnie widok G. Próbował on wyjść ze sklepu przez obrotową bramkę (a takie obracają się tylko w

jedną stronę i nie da się przez nie wyjść ze sklepu). Pchał ją i dziwił się czemu się nie

kręci, zacięła się czy co?! Powiedziałem mu że musi wyjść przez kasę. Tak też zrobił, lecz

kiedy chcieliśmy opuścić ostatecznie Plusa, zatrzymał nas sklepowy detektyw i powiedział, że

widział jak G chował napoczętą wodę pod półkę z owocami i że musi za nią zapłacić. Nie

pozostało nam nic innego, więc wróciliśmy do kasy i stanęliśmy w kolejce. Kiedy przyszła kolej

na nas, kasjerka przejechała czytnikiem przez kod kreskowy i na wyświetlaczu pojawiła się cena

- 59 groszy. Pech chciał, że miałem w kieszeni tylko 50 groszy, więc zapytałem się G czy nie ma

jakichś drobnych przy sobie. Szukał i szukał ale znalazł tylko klucze, jakieś papióry i

grzanki. Białkowcy wyglądający jak ludzie którzy stali za nami w kolejce, sprawiali wrażenie

zamarzniętych - nie ruszali się i mięli kamienne twarze. "No macie te pieniądze czy nie?" -

zapytała kasjerka. G znowu zaczął szukać po kieszeniach. "Nie może pani wyłożyć tych 9 groszy,

oddamy przy następnej okazji" - powiedziałem. "Ja nie zarabiam tak dużo żeby kogoś

sponsorować." - odparła. "A może któś z państwa ma 9 groszy, bo będziemy tutaj stać wiecznie."

- zapytał G ludzi stojących za nami. Lecz nikt się nie odezwał, ani nawet nie poruszył,

wyglądali jak posągi, a nawet przez chwilę myślałem, że to zombie. W końcu kasjerka straciła

cierpliwość i sprzedała nam wodę za 50 groszy. "Następnym razem nie będę nikomu dokładać z

własnej kieszeni" - dodała. Podziękowaliśmy, G wziął wodę pod pachę i poszliśmy w stronę L.O.

Musiałem się znowu napić, ze względu na suchotę, która panowała w mych ustach. Powiedziałem G,

żeby odstąpił mi część wody, za którą notabene sam zapłaciłem. Mimo że butelka była w 80

procentach pełna, dał mi tylko łyka. Powiedział że muszę mu zostawić wodę bo bez niej umrze w

strasznych mękach. Zachowywał się jakbyśmy byli na pustyni, oddaleni o setki kilometrów od

najbliższej oazy. Idąc na imprezę miałem złudzenie że droga wydłuża się niezmiernie,

jednocześnie tracąc klatki. Idąc przez park widziałem obiekty oddalone o kilkadziesiąt metrów,

które po chwili pojawiały sie przedemną. Ciągle pytałem się G w jakim jesteśmy świecie. W końcu

dotarliśmy do budy. Okazało się że wstęp kosztował dwa zety, a ja nie wziąłem kasy. Na

szczęście pojawił się kumpel z klasy i kupił mi bilet (dzięx 4ever). Gods korzystając z tłoku

przecisnął się tyłem i wszedł bez biletu. Zasiedliśmy na ławce. "Miszon, kiedy wyjdziemy z tego

świata, ja jeszcze mam sprawy do załatwienia w tamtym świecie!?" - powiedział G. Kiedy znów

zachciało mi się pić, G nie chciał mi dać ani łyka jego drogocennej wody. Objął mineralną i nie

oddał. Nagle pojawiło się dwóch ochroniarzy. Zapytali G czy jest on w posiadaniu kwitu

zezwalającego na przebywanie w owym miejscu, czyli tak zwanego biletu. G mimo że nie miał

takowego papióra, zaczął szukać go po kieszeniach. "No to masz go czy nie!?" - ryknął jeden z

tych sterydziarzy. "No chyba nie mam!" - odparł G. Sterydziarze wyprowadzili go z budy, a ja

zacząłem zastanawiać się o co chodzi i polazłem za nim. Niestety nie mogłem go znaleźć. Po

prostu nie wpadło mi do głowy, że mógł pójść w takim stanie do domu, więc szukałem go zupełnie

gdzie indziej. W końcu, kiedy wyczerpały mi się wszystkie możliwe miejsca pobytu G, udałem się

w absolutnie absurdalne miejsce, jakim było mieszkanie G. Zadzwoniłem, do drzwi, starając się

jednocześnie nie dać po sobie poznać, że jestem "pod wpływem". Otwarła bodajże jego matka i

zaprosiła mnie do środka. Okazało się, że G wszedł do domu i zemdlał (pod wpływem nadmiaru

wrażeń). Jego rodzice nieźle się wystraszyli, wezwali karetkę i zrobili zajebistą drakę, a ja

wpadłem w niebywałego bad tripa. Chciałem jakoś nas wytłumaczyć, ale kiedy kłamałem, G

zachowywał się jak pod wpływem serrum prawdy i wszystko wypaplał. W rezultacie mam przejebane u

jego rodziców i chociaż teraz sytuacja trochę się ustabilizowała, to teraz już nie mają do mnie

zaufania (trudno się im dziwić). Następnie, kiedy opuściłem mieszkanie G, wróciłem spowrotem do

budy na imprę, żeby wyjść z doła i co dziwne udało mi się to. Po powrocie do domu byłem trochę

zdołowany wydarzeniami tego dnia, ale nie licząc wpadki, był to jeden z najlepszych tripów

konopnych jakie przeżyłem. Później okazało się, że G zawiesiło się bakanie i czuł jeszcze

efekty przez następne dwa dni!


Wbrew pozorom, nie odradzam używania bociana, a jedynie przestrzegam przed użyciem, w sytuacji

kiedy rodzice są w pobliżu. Jest to świetny sposób palenia, kiedy jesteśmy na wakacjach, z dala

od domu.

Ocena: 
natura: 
Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media