moja heroina. 25 lat w nałogu
detale
raporty unknown
- Jak zostać G-łupawym B-ambrem L-unatycznym (krótki poradnik)
- Zoologiczno spirytualny trip na benzydaminie
- Do czego służy otwieracz???
- Podróż barką
- DXM - moja miłość skończyła się tragedią.
- To chyba Bóg...
- DOI - SROI (Pyndolowe Stany Po Umyciu Pach)
- Tramal wciąga.. 500mg
- Jak się nie nudzić, czyli DXMowe wagary.
- Tramadol test trip
moja heroina. 25 lat w nałogu
podobne
Jestem lekarzem psychiatrą. Od wielu lat jestem uzależniony od morfiny i heroiny. Ten wstęp nie jest literacką prowokacją. To prawda.
Mój pierwszy raz
Nie byłem głupi czy beztroski. Bałem się jak cholera. Najbardziej tego, że po przyjęciu się zmienię, stanę się kimś innym, narkomanem, który myśli tylko o narkotyku. Zniewolonym, ogłupiałym nie-sobą. Tak wyobrażałem sobie uzależnienie. Nie miałem pojęcia, jak się ten proces dokonuje. Podejrzewałem, że nagle - ale może stopniowo? W końcu po godzinnym łamaniu sobie głowy doszedłem do wniosku: wezmę ten lek jeden raz.
Drżącą ręką podałem sobie powoli dożylnie ampułkę. Bałem się, że umrę, zatrzyma mi się serce albo stracę przytomność. Łagodna fala zmęczenia, lekkiej senności i szmerek w głowie - to wszystko. Nic naprawdę przyjemnego, żadnych tam "euforii". Odprężenie miało charakter obcy, sztuczny i nie wytrzymywało porównania z odprężeniem po ciężkiej, fizycznej pracy, gdy siadałem z przyjaciółmi przy piwie i kiełbasce z rusztu. Poszedłem spać rozczarowany, zdegustowany. Zasypiając, myślałem: "O co tyle hałasu? Czy ludzie oszaleli, aby z czegokolwiek rezygnować dla takiego gówna?".
Po obudzeniu się odczuwałem wstyd, że coś tak głupiego i niepotrzebnego zrobiłem. Nie widziałem powodu, aby powtarzać to nieciekawe doświadczenie, aby się zwierzać z tego, co zrobiłem, i... by wyrzucić te ampułki, które zresztą podkradłem ze szpitala. Może się komuś w bólach przydadzą. Mnie już na pewno nie.
Trawa
Z narkotykami po raz pierwszy zetknąłem się jako siedemnastolatek. Były późne lata 70. W moim środowisku - wielkomiejskiej inteligencji - narkomania była czymś abstrakcyjnym. Narkomanów oglądałem głównie w amerykańskich filmach. Ja - chłopak z dobrego, dość zamożnego domu, choć o trudnym, zbuntowanym charakterze - zacząłem pracować w szpitalu jako sanitariusz. Chciałem mieć punkty preferencyjne na medycynę. Interesowałem się operacjami, rodzajami leków, przeżyciami chorych. Wtedy to właśnie wyniosłem z lodówki na oddziale kilka ampułek pochodnej morfiny. Jakąś przewrotną przyjemność sprawiało mi posiadanie tego "okropnie niebezpiecznego leku". Mijały miesiące. Sobotnie, alkoholowe biby, pierwsze damsko-męskie uściski, pierwsza z lękiem wypalona marihuana.
Uważam, że porównywanie marihuany do opiatów (grupa morfiny i wielu naturalnych oraz syntetycznych pochodnych, z których najgorszą sławą cieszy się heroina) jest nieporozumieniem, co nie znaczy, że po kilku "trawiastych seansach" nie spostrzegłem, jak dyskretnie wprowadzają one rozluźnienie w mojej duszy. Miałem wtedy poczucie braterstwa z przyjaciółmi, co było, przyznaję, doświadczeniem nowym i pięknym. Nie ma we mnie teraz śladu ironii, jest raczej żal, że tak czyste, młodzieńcze uczucia później się rozmyły. W innym czasie i miejscu moglibyśmy coś wartościowego wspólnie stworzyć: nowy rodzaj muzyki, hipisowską komunę; nie wiem, co. Przez marihuanę wszystko jednak stawało się względne. Nawet zło i dobro (zło dla jednego może być przecież dobrem dla innego). Marihuana otworzyła puszkę Pandory. U mnie doprowadziła do coraz częstszych stanów, w których trudno było się uczyć, czytać, bo wymagało to koncentracji i wewnętrznego spokoju. Moje doświadczenia z marihuaną i haszyszem urwały się nagle, kilka lat później. Wtedy, po wypaleniu dużej dawki haszyszu, przeżyłem długo trwający stan panicznego lęku. Bałem się poruszyć, bo byłem przekonany, że najmniejszy ruch spowoduje kompletny kataklizm na całym świecie. Po tym doświadczeniu bałem się marihuany i halucynogenów. Nie chciałem wylądować w szpitalu psychiatrycznym.
Schody
W 17. i 18. roku życia paliliśmy trawę wielokrotnie, bezkrytycznie. Nawet dorabialiśmy sobie do tego ideologię: zlepek hipisowskich haseł plus lektura książek Castanedy. Nakładała się na to burza hormonów i widok naszych szarpiących się ze światem i bezsilnych rodzin.
Od lat tyle się mówi o syndromie "wstępowania po schodach", czyli zjawisku łatwiejszego sięgania po narkotyki ciężkiego kalibru przez osoby, które początkowo odurzały się lżejszymi środkami. Ze mną i moimi znajomymi tak właśnie się stało. Zjawisko to wyjaśniam sobie w następujący sposób: osoby wspólnie palące marihuanę wspierają się wzajemnie, wytwarzając namiastkę kontrkultury. My uważaliśmy się za uprzywilejowanych, za cyganerię intelektualną, która jest w opozycji do zakłamanego świata innych ludzi.
Po kilku miesiącach nadszedł ten wieczór, który pamiętam tak wyraźnie, jakby zdarzył się wczoraj. Wróciłem podchmielony do domu, leżałem na kanapie, gdy przyszła mi do głowy ta myśl: "spróbować tego strasznego leku, tej zniewalającej ludzi substancji!". Myśl powracała, drążyła, kusiła. Wcześniej przeczytałem o tym środku wszystko, co mogłem. Medycyna dopuszczała w wyjątkowych sytuacjach podanie ampułki dożylnie - bóle nowotworowe, zawał serca itp.
Kopniak w mózg
Teraz, po 25 latach, wiem, że biorąc pochodną morfiny, wierzyłem w siłę własnego rozumu, woli, rozsądku, na których do tamtej pory nigdy się nie zawiodłem. Skąd mogłem wiedzieć, że w tym przypadku rozum zaprowadzi mnie na manowce? Przecież widziałem te żebrzące szkielety, narkomanów na głodzie. Co o nich myślałem? Że to inny gatunek ludzi? Niemożliwa była dla mnie wtedy refleksja, która dzisiaj się narzuca: "A może każdy z nich był taki jak ja?". Podejrzewam, że obraz narkomana w ciągu jest tak makabryczny, że młody człowiek, który myśli o "spróbowaniu", nie jest w stanie się z tym obrazem utożsamić.
Teraz wiem, że nikt z tych ludzkich szkieletów na dworcu nie chciał się stać narkomanem (rozmawiałem z setkami). Każdy zakładał, że jest inny, wierzył w swój rozsądek i wolną wolę, na której się do tamtej pory nie zawiódł. I to, uważam, jest tym "narkomańskim grzechem pierworodnym".
A ja zakładałem, że działanie narkotyku może mnie wprawdzie jakoś zmienić, ale przecież nie na tyle, abym nie był w stanie podjąć sensownego wyboru (z pozbyciem się go włącznie). Jakie to teraz dla mnie naiwne, aż rozczulające. Uważałem, że "ja" to dostępne mi myśli i przeżycia; że mój świat kończy się tam, gdzie kończy się moja świadomość, pojmowanie. I że nad tym własnym światem mam pełnię władzy, mogę sobą rządzić.
Ludzie starsi, którzy wiele przeżyli, czują, że ludzka psychika zawiera obszary niedostępne rozumowi. Doświadczyli swoich i cudzych nieracjonalnych zachowań, wyborów sprzecznych z rozsądkiem i rachunkiem ekonomicznym. Wiedzą, że człowiek to zlepek popędów, potrzeb, sprzecznych czasami emocji. A rozum? To nasz ludzki płaszczyk, powłoka, którą oszukujemy innych i samych siebie, usprawiedliwiamy, rozgrzeszamy, gadamy i gadamy. Słowem - wysilamy się, aby tę głęboko skrytą w nas istotę i ochronić, i zaspokoić, i jeszcze zachować o sobie nie najgorsze zdanie.
I tu dochodzimy do sedna: narkotyk uderza nie w nasze myślenie, świadomość, rozumienie, ale w głąb naszej psychiki - tam, gdzie nie mamy dostępu. Ba, nawet nie wiemy, że coś się stało, że zaszła w nas jakaś zmiana. Jesteśmy tacy sami jak dawniej. O tym, że to nieprawda, dowiemy się miesiące, czasem lata później. Wtedy dopiero, gdy jest już za późno, zrozumiemy, że zmiana zaszła już za pierwszym razem.
Czy znaczy to, że każdy uzależnia się po pierwszym razie? I tak, i nie. Znam wiele osób, które po pierwszych doświadczeniach nie uzależniły się, a minęło już 25 lat. Tak czy owak - wziąć drugi raz jest wielokrotnie łatwiej niż pierwszy. Po pierwsze, bariera społecznego tabu zostaje przełamana - to coś jak utrata dziewictwa. Po drugie, przyjęcie tak silnego, brutalnego środka psychotropowego musi wywołać długotrwałe zaburzenie równowagi w wielu ośrodkach regulacji w mózgu. Ale nasza świadomość nie alarmuje nas, że część mózgu dostała brutalnego kopniaka. Więc łudzimy się, że wszystko jest po staremu. Dlatego właśnie następnego dnia po tym eksperymencie mogłem beztrosko powiedzieć: "o co tyle hałasu, przecież nic się nie stało?". I co dalej? I nic! Właśnie o to chodzi: uznałem, że nie ma żadnej sprawy.
Tu dochodzimy do biologicznych podstaw uzależnienia. Uzależnienie atakuje nasze najważniejsze ośrodki regulacji w mózgu: ośrodki, w których rozpoczyna się i kończy nasze działanie. Dzięki którym odczuwamy radość, satysfakcję, spełnienie, albo odwrotnie - gorycz wyrzutu sumienia, rozpacz rozłąki.
Zaprzeczam
Czym jest układ nagrody i kary w ludzkim mózgu? Są to miejsca, których drażnienie prądem lub chemicznymi substancjami doprowadza do powstawania bardzo silnych emocji - zadowolenia, spełnienia, ulgi, radości, rozkoszy, euforii. Wystarczy o milimetr przesunąć elektrodę, a wyzwalane są uczucia z drugiego bieguna - lęk, wstręt, napięcie, złość, przykrość, rozpacz. W normalnych warunkach emocje te są wynikiem działania tzw. neuromediatorów - substancji chemicznych wytwarzanych w komórkach nerwowych mózgu w wyniku najróżniejszych bodźców. Widok atrakcyjnego partnera seksualnego lub posiłku, gdy jesteśmy głodni, może stanowić potężny bodziec skłaniający do działań, których uwieńczeniem będzie posiłek albo stosunek seksualny. Lecz w ostatecznym rozrachunku naszym celem jest przeżycie "nagrody" w postaci uczucia spełnienia, ulgi i rozkoszy, które wytwarza nasz mózg. To nasza nagroda za trudy i wytrwałość. Gdyby się przedsięwzięcie nie udało, mózg szykował nam karę - przeżywanie rozczarowania, złości, zawiści, nawet rozpaczy. System powyższy jest prosty, wspólny nam i innym ssakom.
Ale ludzie w czasie wychowania i rozwoju społecznego te sprawy nieznośnie skomplikowali: niekiedy odczuwają rozkosz, widząc akt przemocy, boją się bez zewnętrznej przyczyny, irytuje ich nowe auto sąsiada, a do rozpaczy może doprowadzić samo myślenie o utracie pracy czy żony. Dochodzą przyjemności wyrafinowane: słuchanie muzyki czy czytanie poezji i wyszukane przykrości: lęk przed oceną tłumu, wybór niezgodny z sumieniem... Lista ludzkich dróg do osiągania nagród i kar jest nieskończona, choć same emocje - zazwyczaj całkiem proste, zwierzęce.
Otóż narkomani odkryli najprostszy sposób pobudzania układu nagrody. A z takiego oręża niesłychanie ciężko zrezygnować. Bo po co wysilać się tygodniami, latami, by przeżyć uczucie spełnienia, satysfakcji, rozkoszy, gdy można mieć zbliżone doznanie jak za pstryknięciem palcami?
I tu właśnie sprawa się komplikuje, bo narkotyków potrzeba coraz więcej, aby osiągnąć pożądany efekt. Narkotyki są drogie; żyły z czasem zarastają; człowiek choruje na HIV, HBV, HCV, kiłę, gruźlicę, zaczynają mu wypadać zęby. Przyjaciele i rodzina wyrzucają narkomana z domu, trafia do więzienia albo na dworzec. Tu już nie ma narkotyków; są pluskwy, brud, głód, choroby. Bilans nagrody i kary przechyla się w drugą skrajność - rozpacz. Myśli samobójcze bywają tak częste, napastliwe, że trudno myśleć o czymkolwiek innym. Człowiek staje się leżącym bólem. Nic nie robi, bo żadne działanie nie ma sensu. Wielkim wysiłkiem jest siedzenie, trzymanie otwartych powiek. Stanie i chodzenie są poza możliwościami przeciętnego opiatowca na pełnym głodzie. Tu nie chodzi o ograniczenia fizyczne (choć mogą istnieć i takie), ale o psychiczną niezdolność do przyjemności, która jest głównym motorem zwyczajnych, ludzkich aktywności.
Efekt jest trudny do pojęcia: zdarzało mi się leżeć w łóżku przez trzy doby bez jedzenia i picia. Samobójstwo nie wchodziło w rachubę, aby to zrobić, potrzeba jakiejś decyzji, potem szeregu czynności i znowu decyzji - a tu niemożliwa jest jakakolwiek decyzja. Największym marzeniem jest wtedy sen i aby nikt nic nie chciał, nie mówił, nie dotykał, ale jednak aby był w pobliżu.
Opisuję ten stan, aby pokazać, jak może działać układ kary w tej wyjątkowej sytuacji - na głodzie opiatowym. Tylko perspektywa zdobycia heroiny zmobilizuje do działania każdego, najbardziej osłabionego narkomana. Kilka razy wypisywałem się z oddziałów detoksykacyjnych na własne żądanie po jednym, dwu dniach. Byłem w stanie opisywanym powyżej, lecz wystarczyła informacja, że narkotyk mogę zdobyć w ciągu godziny, i natychmiast znajdowałem w sobie siły do działania. Próby zatrzymania mnie przez terapeutów i lekarzy nigdy nie skutkowały. Każda komórka ciała żądała tylko jednego - narkotyku, i to natychmiast! Ale wyprzedziłem nieco fakty.
Łupy
Opisałem swój stan umysłu po pierwszym przyjęciu opiatów, gdy doszedłem do przekonania, że nic ważnego nie zaszło. Dla mnie była to bardzo ważna refleksja, gdyż nie czułem, abym musiał cokolwiek w swoim życiu zmieniać, postanawiać.
Drugi raz nastąpił dwa miesiące później. Podchmielony, zwierzyłem się przyjacielowi z "głupoty, którą zrobiłem". Najpierw śmiał się do łez, a po kilku minutach spytał, czy mam jeszcze ten preparat. Skutek był taki, że zaaplikowaliśmy sobie po dwie ampułki dożylnie. To już była dawka dająca silne oszołomienie, na granicy utraty przytomności, z kolorowymi, dynamicznymi wizjami i uczuciem przyjemnego odrętwienia całego ciała. Nie nazwałbym tego stanu euforią - bez przesady.
Następnego dnia było mi wstyd, a poza tym źle się czułem - obolałe ciało, mdłości, przygnębienie. "To nie ma sensu!" - stwierdziłem i wyrzuciłem resztki leku, strzykawki i igły. Uznałem, że o wydarzeniu najlepiej będzie zapomnieć - ot, chwilowa głupota wstawionych kompanów. Przez następne miesiące wytworzyła się pomiędzy nami zmowa milczenia, ale tylko do czasu. Gdy podchmieleni wracaliśmy do domów, rozpoczynaliśmy poszukiwania innych substancji, których "trzeba spróbować". I próbowaliśmy - rozmaite pochodne morfiny i samą morfinę. Raz na miesiąc, zależnie od zdobywanych łupów. Odczuwaliśmy wyrzuty sumienia i wstyd, ale dla nas eksperymenty te nie miały z uzależnieniem nic wspólnego. Uzależnieni - mawialiśmy - to ludzie, którzy utracili nad sobą kontrolę, którymi rządzi narkotyk, a my... skądże. Uczymy się do matury, egzaminów, jesteśmy ambitni i rozsądni. Wszystko biegnie po staremu, tyle tylko, że lubimy poeksperymentować.
Zaczęła się tragifarsa. Któregoś wieczoru ktoś przyniósł "kompot" - ten brudny, najgorszy narkotyk polskich narkomanów. Wstrzykiwaliśmy go sobie z mieszaniną wstrętu i ciekawości. Całe kilkuosobowe towarzystwo było już kompletnie zaćpane: szpilkowate źrenice, zamazana mowa, co chwila ktoś wymiotował przez okno. Tego wieczoru poczułem niepokój o swoją przyszłość. Przez chwilę. Mój umysł, chociaż ciągle sprawny, miał już przetarte drogi do uzależnienia. Więc znowu było postanowienie o końcu eksperymentów, usuwanie strzykawek, aby po dwu tygodniach dojść do wniosku: "Bez przesady, to, że sobie zaćpam raz na dwa tygodnie, po kolokwium - to nic takiego". Taki cykl powtarzał się dziesiątki razy.
Jeden z moich przyjaciół od razu po pierwszym przyjęciu narkotyku wpadł w codzienny ciąg, chodził po "bajzlu" (ulica narkomanów) i unikał nas. Gdy rozmawialiśmy o nim, to z mieszanką pogardy i litości: "No tak, on nigdy nie miał po kolei w głowie, chociaż szkoda chłopa...".
Kłamstwa i złość
Zdumiewa mnie, jak długo podtrzymywałem w sobie wiarę w pełną kontrolę nad swoim życiem. Przez 11 lat! Było to możliwe tylko dlatego, że nie byłem w tym czasie nigdy w ciągu, nie doświadczyłem objawów abstynencyjnych, skończyłem studia i staże. Ale teraz, gdy patrzę wstecz, widzę człowieka uzależnionego, który co tydzień, dwa - nie wytrzymuje.
Byliśmy zamkniętą grupą sześciu- -siedmiu osób. Trzech szybko i dramatycznie "osiągnęło dno", trafiło do ośrodka stacjonarnego na dwuletnie leczenie, po którym wprawdzie nie wrócili do heroiny, ale uzależnili się szybko od alkoholu i po paru latach straciliśmy kontakt. Ja byłem tak bezkrytyczny i pewny siebie, że odwiedzałem ich w ośrodkach i (nie żartuję) martwiłem się ich losem. Usiłowali mnie ostrzec, ocalić, obudzić, ale ja miałem sprawdzoną ripostę: "To, że tak stało się z Tobą, to nie dowód, że tak musi być z każdym. Ze mną było i będzie inaczej!". Przyjaciele tracili ochotę do dalszej rozmowy na te tematy. A mnie wydawało się, że twardo stoję na ziemi.
To, co robił mój umysł, to zjawisko nagminne we wszystkich rodzajach uzależnień. To masywna obrona własnego wizerunku, wiary w kontrolę, ignorowanie faktów, zaprzeczanie, bagatelizowanie i wykonywanie setek psychologicznych trików, aby tylko nie dojrzeć prawdy - że jestem człowiekiem, który potrzebuje profesjonalnej pomocy, bo stopniowo traci panowanie nad swoim życiem. Można jeszcze prościej wyrazić cel tych wszystkich sztuczek i manewrów - niechęć do definitywnego rozstania z narkotykiem. Kiedyś mawiano, że uzależnienie jest chorobą zaprzeczeń. Zaprzeczanie to nie są po prostu kłamstwa (te zdarzają się swoją drogą). Uzależniony, gdy zaprzecza, wierzy w swoją wersję wydarzeń. Bardzo trudno to otoczeniu zrozumieć, z czego wynika masa nieporozumień i jałowych kłótni. Nie zapomnę, jak do szpitala przyjmowałem starą, zniszczoną alkoholiczkę skierowaną przez sąd. Powiedziała mi z całą mocą: "Proszę pana, ja alkoholu nie piłam i w ogóle nie piję!". Jej mimika, postawa ciała była zgodna z tym, co mówiła. Zaprzeczanie tak absurdalne jest rzadkością. Z reguły ma pozory prawdy; zawiera pominięcia, przemilczenia, bagatelizacje, zmiany wątku rozmowy, kłopoty z pamięcią itp.
Tracę kontrolę
Latami nie byłem w stanie uznać własnej choroby. Stosowałem triki i uniki: "wziąłem narkotyk, bo oblałem egzamin, bo czułem się samotny, bo spotkałem dealera". Często zapominałem o własnym ćpaniu, a gdy znajomy mi to zdarzenie przypominał - bywało, że reagowałem złością. Byłem przekonany, że całkowicie kontroluję swoje życie i ćpanie. Mojej uwadze umykało, że biorę coraz częściej, że podwyższam stopniowo dawki i zaczynam mieć problemy z pamięcią, nauką, coraz częściej odczuwam rozdrażnienie, przygnębienie, złość, wstyd. Później doszły problemy ze snem, apetytem, potencją. Te alarmujące objawy lekceważyłem, zaprzeczałem im albo obwiniałem wszystkich naokoło, by nie dostrzec tego, co dla innych było widoczne od dawna. Moje usprawiedliwienia i zaprzeczenia nie chroniły już skutecznie mojej dobrej samooceny. Coraz częściej odczuwałem wstyd, skrępowanie w liczniejszym gronie znajomych, lęk przed kompromitacją. Ja - człowiek niezwykle towarzyski i pogodny - zacząłem unikać ludzi, wyłączać telefon, zamykać się we własnej skorupie.
Najtrudniej było wywieść w pole osoby najbliższe, choć mnie akurat udawało się to stosunkowo długo - aż do czasu, gdy moje uzależnienie weszło w fazę ostrych, codziennych ciągów. Z miesiąca na miesiąc usprawiedliwienia stawały się coraz bardziej dziwaczne, naiwne, absurdalne.
W pewnym momencie wszystko runęło. Zrozumiałem - jestem narkomanem w ciężkim ciągu i albo zwrócę się o pomoc, albo zginę.
Zdecydowałem się na wyjazd do innego miasta, na detoksykację w szpitalu. Ja - lekarz, do niedawna darzony szacunkiem, samodzielny i stosunkowo zaradny - znalazłem się nagle w szpitalu psychiatrycznym. Był to oddział zamknięty, bez klamek, z zakratowanymi oknami, a wszędzie wokoło mnie leżały ludzkie wraki. Wstrząs był tak silny, że dalsze utrzymywanie pozorów utraciło sens. Szok, upokorzenie i dojmujące uczucie całkowitej życiowej klęski - oto, co teraz pamiętam z tej mojej pierwszej i - jak naiwnie wierzyłem - ostatniej próby leczenia.
Uczucia
Opisując zmiany dokonujące się w psychice heroinisty, nie mogę pominąć postępującego zubożenia życia emocjonalnego i spustoszeń w sferze wartości. Zależą one od tego, kto sięga po narkotyki.
Nieliczną grupę narkomanów stanowią jednostki psychopatyczne, które nie znają uczuć współczucia, solidarności, przyjaźni, miłości, odpowiedzialności, a zdarza się, że nawet lęku i wstydu.
Drugą - "nadwrażliwcy", których uczucia, skrupuły i wątpliwości etyczne spalają od środka i skłaniają nierzadko do wycofywania się z kontaktów społecznych i bliskich związków emocjonalnych.
No i grupa trzecia - najbardziej liczna. To o nich myślimy zazwyczaj, opisując typowy przebieg choroby. Powierzchownie bardzo się różnią, a głębiej - są tak podobni. Tak zwani zwykli, przeciętni ludzie. Umiarkowanie egoistyczni, bardziej pragmatyczni niż idealistyczni, kierują się zasadą realizmu i unikania skrajności. Uczniowie szkół zawodowych i politechnik, robotnicy i docenci, politycy i podfruwajki. To właśnie ich psychika ulega najszybszej destrukcji, a rozum tworzy kolaże zaprzeczeń, kłamstw, obarcza innych odpowiedzialnością, lawiruje i kombinuje bez końca. Narkomania stopniowo wypiera wyższe uczucia, ambicje, skrupuły. Duża część z nich trafia do ośrodków leczniczych - mają wtedy szansę na stopniowy powrót do względnie normalnego życia. Druga część powoli, rok po roku, degeneruje się. Po wielu latach przestają okazywać jakiekolwiek ludzkie uczucia. Pozostaje im doraźny spryt, aby zdobyć działkę. Czują tylko lęk, niepokój, płytką złość, zawiść i... to chyba wszystko.
Najbardziej nieludzką grupą ludzi od dawna wydawali mi się narkomani heroiniści. Wielu z nich obce są uczucia wdzięczności, współczucia, lojalności, wierności, przyzwoitości. Nie ma zasady, która nie zostałaby pogwałcona, oszustwa lub rozboju, którego "się nie zrobi"; osoby, której nie wypada okraść, uderzyć, bo np. dziesiątki razy pomogła i nigdy nie oszukała. Ileż razy zakładałem, że jeżeli zrobię jakąś przysługę znajomemu dealerowi, zostanie to kiedyś odwzajemnione. Kilka razy okazałem zaufanie znajomym narkomanom poprzez przyjęcie ich we własnym domu, udostępnienie wanny i niepatrzenie bez przerwy na ich ręce (co upokarza obie strony). Sądziłem, że w tej sytuacji nie okradną mnie. Nic takiego. Nawet zbyt długo nie wypierali się. To mój żal i pretensja ich zaskakiwały. "Stary, ale o co ci chodzi? Wiesz, jak to jest".
Narkomani na dworcach, ławkach, pochowani w kanałach i na klatkach schodowych to właśnie ta grupa osób. Każdą pomoc przyjmą, podziękują, lecz żadnej pomocy nie wykorzystają, aby chociaż odrobinę zmienić swoje życie. Przypuszczam, że tym ludziom pomóc będzie niezwykle trudno. Widziałem, jak umieszczeni w nowym, czystym domu z posiłkami i pościelą - doprowadzali go szybko do ruiny.
Nawroty
Są zazwyczaj częste, uporczywe i dramatyczne. Gdyby nie one, narkomania byłaby epizodem w życiu człowieka, takim jak złamanie ręki albo ostre zapalenie wyrostka.
Akurat u mnie było tak, że po pierwszym kilkutygodniowym ciągu heroinowym sam zadzwoniłem, gdzie trzeba, wziąłem skierowanie i pojechałem na detoksykację. Uważałem, że odtrucie w szpitalu i kilka dni odpoczynku sprawę załatwią raz na zawsze. Po tej pierwszej detoksykacji pozostałem w obcym mi mieście i po kilkutygodniowej terapii zostałem tam zatrudniony jako lekarz. Byłem szczęśliwy. Czułem się w nowym otoczeniu jak ryba w wodzie i gdyby ktokolwiek wtedy powiedział mi, że jeszcze do narkotyków wrócę, tobym go wyśmiał. Wtedy właśnie miałem najdłuższy - trzyletni - okres remisji. Musiałem popełnić masę błędów i zupełnie zapomnieć o swojej przeszłości narkomańskiej, aby doprowadzić się w końcu do stanu typowego nawrotu ze wszystkimi jego objawami i fatalnym finałem. Nasilające się kłótnie i pretensje mojej partnerki, pogarszające się relacje w pracy, drobne błędy i niekonsekwencje rozkładały moje życie miesiącami. A ja łudziłem się do ostatniej chwili, że jakoś to będzie. O narkotyku nie myślałem aż do ostatniego dnia. Byłem już wtedy skłócony z całym światem, bez pracy, bez dziewczyny, przepełniony goryczą i żalem. Machnąłem ręką na wszystko i zacząłem brać narkotyki jak szalony. Często, dużo i wszystko, co się dało, naraz. Po dwóch miesiącach znowu pojechałem na detoksykację - tym razem w dużo gorszym stanie fizycznym i psychicznym. Byłem wychudzony i zarośnięty. Przez kilka pierwszych dni nie chciałem z nikim rozmawiać.
Nawrotów przeżyłem 30, a może 40. Nie pamiętam dokładnie. Kilkakrotnie ulegałem złudzeniu, że teraz to już definitywny koniec z narkotykami, i święcie w to wierzyłem. Dlatego w ostatnich latach, nawet gdy jestem w remisji i wszystko układa się dobrze, nie myślę o tym, co będzie dalej, i nie robię żadnych dalekosiężnych planów. Zbyt wiele razy upadłem, abym mógł uwierzyć, że to się już nie zdarzy.
Narkomani, którzy nie przeżywali nawrotów, to rzadkość. Niemal każdy doświadczył na sobie dziesiątki razy objawów abstynencyjnych, gdy usiłował zmniejszyć dawki lub rozstać się z narkotykiem.
Jeśli udało się już jakoś przetrzymać wielodniowy okres głodu, to przychodzi czas szybkiej regeneracji. Z dnia na dzień powracają siły, apetyt, potencja, nocny sen staje się coraz dłuższy. Dla obserwatora człowiek ten zmienia się błyskawicznie. Z przygnębionego, bezsilnego wraka staje się najczęściej człowiekiem towarzyskim, ciekawym, życzliwie usposobionym, z którym przyjemnie przebywać. Jeżeli przez kolejne tygodnie, miesiące nie powróci do nałogu, ale stara się jakoś układać swoje życie, to możemy mówić o remisji, zdrowieniu, "trzeźwieniu".
Zdecydowana większość narkomanów po okresie względnie normalnego życia powraca jednak do nałogu. Dlaczego? Czy stan odurzenia jest dla narkomana tak wspaniały, że życie "przytomne" przegrywa?
Najpierw szczerze cieszą się odzyskaną wolnością, dziękują Bogu, terapeutom, że wyciągnęli ich z piekła. Często radują się każdym dniem, możliwością pracy, rodziną, zdrowym ciałem, posiłkiem, seksem. Po jakimś czasie powoli przy-zwyczajają się do tego nowego życia. Pojawiają się drobne problemy. Rodzina i pracodawcy nie stosują już taryfy ulgowej. Pokazują, jakie są ich oczekiwania w stosunku do zdrowego, dorosłego, odpowiedzialnego człowieka. Czar pryska. Mogą jeszcze dojść pretensje, żale i złość wielu skrzywdzonych przez narkomana osób. Otoczenie pamięta tamte awantury, kradzieże, bijatyki, wyzwiska i oczekuje zadośćuczynienia. Dla narkomana okres narkotycznego ciągu jest mglistym snem, odległym i niezrozumiałym. Dla osób najbliższych - ciągle aktualnym koszmarem, niekiedy bardziej realnym niż obecna sielanka.
Dziwne zjawiska zachodzą w psychice uzależnionego. Podobnie jak w czasie rozwijania się nałogu, jego umysł zaczyna zafałszowywać zapamiętane fakty. Zapomina o bólu, upokorzeniach, cierpieniach i gehennie wychodzenia z nałogu.
Trudności codziennego życia, żale rodziny, obowiązki kumulują się, aż rozpoczyna się nawrót. Nawrót to nie to samo co przyjęcie narkotyku. To rozciągnięty w czasie zbiór wielu nawarstwiających się problemów i błędów, które doprowadzają w końcu do sięgnięcia po narkotyk, co przeważnie kończy się ciągiem.
Lista ostrzegawcza;
Chociaż proces nawrotu różni się i jest u każdego nieco inny, kusi mnie, aby wyodrębnić pewne cechy wspólne dla większości uzależnionych. Wspomniane powyżej zblednięcie wspomnień z okresu odurzania się jest objawem powszechnym. Także narastanie przykrych emocji aż do poziomu trudnego do zniesienia. U jednych osób będzie to złość, agresja, niepokój, a u innych lęk, przygnębienie, napięcie. Często pojawiająca się bezsenność i zmęczenie pogarszają sprawę. W takim stanie każdy łatwo popełnia błędy. Tu okaże swoje zniecierpliwienie, trzaśnie drzwiami w gabinecie szefa, niegrzecznie odpowie żonie itp. Powstaje błędne koło: każdy błąd pogarsza sytuację i ułatwia kolejne błędy. U jednych osób cały ten proces nawrotu trwa kilka dni, u innych wiele miesięcy. Nadchodzi w końcu dzień, kiedy człowiek jest w tak złym stanie i ma już tak dość wszystkiego - a jednocześnie nie dostrzega z tej matni wyjścia - że staje przed wyborem ostatecznym: zabić się albo zaćpać. Wiele razy stawałem przed takim wyborem: samobójstwo albo heroina. Czułem opór przed jednym i drugim. Mój wybór był szybki: tak, zabiję się, ale najpierw wezmę narkotyk. Już samo podjęcie tej decyzji zmniejszało napięcie. Jechałem szybko kupić narkotyk. Najlepiej natychmiast! Doskonale wiedziałem, gdzie jadę i po co, ale pragnąłem tylko jednego: ugasić w sobie to wrzenie; nie czuć!
Wzięcie narkotyku zmienia samopoczucie w sposób tak nagły i głęboki, że myśli samobójcze znikają natychmiast. Po kilku godzinach pojawia się poczucie winy, refleksje typu: "I co ja zrobiłem? Znowu wszystko stracę!". Na co intelekt natychmiast ma wymówkę: "Tym razem musiałeś, ale jutro już nie". To naturalnie iluzja, bo w zaawansowanym uzależnieniu jednorazowe odurzenie jest prawie jednoznaczne z długim ciągiem i całkowitą utratą kontroli.
Ile mądrej literatury przeczytałem na temat nawrotów? Na ilu byłem wykładach i szkoleniach? Uczono mnie, jak poznać, że rozpoczyna się nawrót. Otóż po pierwsze, należy spisać listę tzw. sygnałów ostrzegawczych. Potem omówić ją z grupą terapeutyczną i z wybranymi, bliskimi osobami, po to, aby - gdy zauważą takie objawy - interweniowały. Interwencja taka miałaby wyglądać np. tak: żona podchodzi do biednego męża narkomana i życzliwie mówi: "Kochanie, dałeś mi tę listę i prosiłeś, abym reagowała. Otóż widzę, że od tygodnia nie spotykasz się z przyjaciółmi, nie chodzisz na spotkania AN, śpisz trzy godziny na dobę... Kochanie, jesteś w nawrocie! Musisz pójść do terapeuty...". A mąż teoretycznie miałby zareagować tak: "Chyba masz rację. No tak, oczywiście. Mam nawrót! Dziękuję, że mi powiedziałaś. Jutro idę do terapeuty". Wybaczcie mi sarkazm. Wynika on z tego, że tego rodzaju techniki i pomysły to tylko teoria. Dla mnie - nieskuteczna. Gdy przychodzi co do czego, to albo żona nie mówi, bo jest zła na męża, albo on nie chce słuchać. A jeśli nawet pójdzie do terapeuty, to i tak weźmie narkotyk. Bo narkomania wymyka się rozumowi; kpi sobie z intelektualnych wytworów terapeutów, lekarzy i naukowców.
Nie jestem durniem, któremu trzeba delikatnie mówić, co się z nim dzieje. Czuję, co się dzieje. Wiem, że to objawy nawrotu. W niczym mi ta wiedza nie pomaga. Usiłowałem się w takich sytuacjach ratować za pomocą terapeutów, przyjaciół, spotkań AN, urlopów itp. Nic z tego.
Wiem, że z tego, co piszę, wyziera fatalizm. Nie twierdzę, że nie warto nic robić, próbować. Przeciwnie - trzeba próbować, bo nigdy nie wiemy, czy akurat ta próba nie zakończy się sukcesem. Wbrew rozpowszechnionym fatalistycznym opiniom o narkomanii opiatowej po wielu latach szarpaniny pozostawia ona w końcu w spokoju wielu narkomanów, zwłaszcza - tych starszych. Dlaczego i kiedy? Nie wiem.
Inna sprawa, że niewielu dożywa tego tajemniczego wyzwolenia.
Dlaczego biorą
Opisane przeze mnie zjawiska, które zachodzą w umysłach i życiu narkomanów, nie wyczerpują zagadnienia. Wymienię teraz trzy inne przyczyny, dla których ludziom tak trudno rozstać się z nałogiem.
Aby nie brać odpowiedzialności za życie
Wygodniejsze bywa "bycie chorym".
Moja żona przestała z czasem liczyć na to, że będę chronił, bronił i dbał o gniazdo. Sam stałem się źródłem jej nieustających stresów, wstydu i lęku. Osiem lat temu byłem tak zmęczony codziennym kupowaniem narkotyku na melinach, że postanowiłem sam wytwarzać "kompot". Do naszego ładnego domu zwoziłem garnki, wiadra i odczynniki. Od chłopa ze wsi zakupiłem trzy wory słomy makowej. Zaczęła się gehenna. Cały dom cuchnął na przemian octem, amoniakiem, rozpuszczalnikami, a ja z obłędem w oczach biegałem z garnkami, rurkami, wiadrami półproduktów. Żona powiedziała mi później, że codziennie, gdy wracała z pracy, nie wiedziała, czy będę żywy. Raz musiała mnie reanimować.
Moi współpracownicy kiwali głowami, że "taki zdolny, ale niestety narkoman", co oznacza człowieka definitywnie przegranego, na którego nie ma co liczyć. Rodzina oczekiwała już tylko cudu i modliła się tylko o to, bym żył, poświęcając na ten cel niemałe środki. Po latach miałem spokój od oczekiwań ze strony innych ludzi. Uzyskałem status kaleki, jakbym był niewidomy i przykuty do wózka inwalidzkiego.
Aby żyć w sposób prosty, znany
Życie narkomana kompociarza jest proste. Produkcja przebiega szybko. Ma stałe źródła surowców i grupę klientów. Panicznie się boi każdego zdarzenia, które pozbawić go może narkotyku. Lękiem napawają go i inne sprawy, które dla większości ludzi są normalne: załatwienie formalności w urzędzie, złożenie podania, wyjaśnienie czegoś na piśmie albo co gorsza przed urzędnikiem w biurze. Przeraża go normalna praca od godziny do godziny.
Nawet mnie, pomimo że dziesięć lat przepracowałem w swoim zawodzie, zaczęła napawać lękiem taka perspektywa. Często odczuwam strach przed odpowiedzialnością i codziennymi obowiązkami.
Znam narkomana, całkiem niegłupiego, który od kilku lat nie otwierał skrzynki na listy. Bał się. Wiedział, że będą tam różne urzędowe pisma, do których będzie musiał jakoś się ustosunkować, udzielić odpowiedzi. Skończyło się tak, że nagle odłączono mu prąd, a ktoś z gazowni przyszedł zapowiedzieć odcięcie gazu. Wtedy wybuchła panika, bo bez gazu i prądu narkomanowi jest niezwykle trudno produkować "dobry kompot".
Zastrzegam, że piszę o kompociarzach, którzy w tej chwili są w Polsce mniejszością. Większość narkomanów to młodzi, którzy gardzą "kompociarzami", bo uważają, że sami biorą "czystą heroinę" (to bzdura - w kupowanym przez nich za duże pieniądze brązowoszarym proszku jest 10-20 proc. heroiny. Reszta to najróżniejsze związki chemiczne, jak gips, tynk i inne świństwa).
Lęk przed codziennymi obowiązkami dotyczy również tej wielkiej fali młodych. Klucz do zrozumienia tego zjawiska jest prosty: człowiek po ukończeniu jakiejś szkoły podejmuje pracę, w której - aby przetrwać - musi codziennie rozwiązywać szereg małych problemów. Uczy się je rozwiązywać. Uczy się korzystać z pomocy innych. Narkoman przestaje się uczyć. To, czego się nauczył do chwili uzależnienia, to cały potencjał, którym dysponuje. Jeśli ktoś uzależnił się w wieku lat 14 (a bywa, że jeszcze wcześniej), to jego umiejętności załatwiania zwykłych życiowych spraw są bliskie zera. Przecież najczęściej robili to za niego rodzice. Czas mija i człowiek ma lat 25 czy 30, a jego umiejętności są na poziomie 14-latka.
Wiele razy, gdy leżałem na oddziałach detoksykacyjnych, słyszałem pytanie: "No dobrze, ale nawet jeśli przestanę ćpać, co będę robił? Przecież ja nic nie umiem. Poza ćpaniem niczego w życiu nie robiłem".
Dochodzi do tego jeszcze jedna sprawa. Narkotyki typu opiatowego działają jak ochronny pancerz. Narkoman nie musiał uczyć się, jak się bronić przed innymi ludźmi - ich złą wolą, głupotą, irytacją, demagogią itd. To wszystko robił za niego narkotyk. Trudno z tego pancerza zrezygnować. Pamiętam, jak po długim ciągu heroinowym i trzech tygodniach detoksykacji wyszedłem z terapeutą na miasto. Miałem załatwić czasowe zameldowanie w tym mieście, zrobić zakupy i odwieźć samochód do warsztatu. Zajęło mi to dwie godziny, ale ze zmęczenia słaniałem się na nogach. Wszystko mnie przerastało. Zwykłe robienie zakupów, które wiąże się z podejmowaniem małych decyzji, było dla mnie wyzwaniem. A zaznaczam, że pierwszy codzienny ciąg miałem w 27. roku życia. Miałem za sobą studia medyczne, rok pracy w szpitalach jako salowy, wiele handlowych wyjazdów zagranicznych do b. ZSRR. Jak ma się do normalnego życia przystosować narkoman, jeśli zaczął brać jako nastolatek i był przez wiele lat w ciągu?
Z lęku przed wewnętrzną pustką
Po kilku miesiącach abstynencji moja radość powoli bladła. Usiłowałem żyć normalnie. Znajdowałem pracę, kleiłem relacje z żoną i rodziną. Jednak towarzyszyła mi coraz silniej odczuwana pustka. Na krótko wypełniałem ją pracą, wysiłkiem fizycznym, gadaniną, muzyką albo inną odmianą zewnętrznego zgiełku. Niestety, ból pustki wracał, odczuwałem go jeszcze silniej. Potrzebowałem więc wciąż nowych aktywności, podniet, zewnętrznej zawieruchy. Wziąłem się do remontu, sprzątania, zająłem się przemytem, nielegalnymi interesami, intensywnym zarabianiem pieniędzy. Znam wiele osób uzależnionych, dla których taką aktywnością był seks, hazard, życie towarzyskie, kariera zawodowa.
Owa wewnętrzna pustka, lęk przed nią i najróżniejsze sposoby ucieczki przed tym lękiem są zjawiskiem powszechnym, nie ograniczonym akurat do ludzi uzależnionych. W narkomanii sposobem ucieczki jest narkotyk i związany z nim styl życia: czyli pogoń za następną "działką", zdobywanie pieniędzy, surowców do produkcji, ból zespołów abstynencyjnych, pobyty w szpitalach i ośrodkach itd. W pewnym momencie cała aktywność i energia kierowana jest na tę szamotaninę. Można też powiedzieć, że to ucieczka od jakiejś fundamentalnej prawdy o sobie. Ucieczka ta staje się sposobem na życie, choć w istocie jest powolnym samobójstwem i unikiem przed życiem.
Do rodzin
Dla moich najbliższych uznanie prawdy o mojej narkomanii było tak samo trudne jak dla mnie. Latami starali się nie widzieć zmian, które nawet dla ludzi obcych były widoczne i niepokojące. Zaczęło się od tego, że coraz częściej zamykałem się w pokoju z kolegami i całymi godzinami nie było wiadomo, co robimy. Gdy ktoś z rodziny wchodził do pokoju, cichły rozmowy, ktoś gorączkowo zasłaniał rozsypaną marihuanę, ścinki aluminiowej folii albo wrzucał strzykawkę za wersalkę. Coraz częściej wychodziłem nagle z domu, nie wyjaśniając, gdzie idę i kiedy wrócę. Od rodzinnych spotkań, wspólnych posiłków, świątecznych wizyt wymigiwałem się pod byle jakim pretekstem. Gdy już namówili mnie, bym był z nimi, mało się odzywałem, unikałem ich spojrzeń i konwersacji. Gdy dociekali, dlaczego tak trudno się ze mną porozumieć - wykręcałem się, jak tylko się dało. Wspominałem o ciężkich kolokwiach, egzaminach, kłopotach sercowych itp.
Chcieli wierzyć w taką wersję. Wstyd i lęk, który odczuwałem, stawał się i ich wstydem. Temat narkotyków był omijany jak zgniłe jajo. Gdy moja matka natknęła się na zakrwawioną strzykawkę czy torebkę marihuany w kieszeni mojej kurtki albo na dnie wazonu, przeważnie atakowałem: "Dlaczego mnie szpiegujesz!", "Skąd wiesz, co to jest!?", "Cóż to za pomysł, że ja miałbym brać narkotyki?!" i tym podobne gniewne kłamstwa. Taka napięta, ciężka zmowa milczenia i krętactw trwała w mojej rodzinie wiele lat.
A gdy prawda wyszła na jaw, to nie wybuchowo, tylko z tłumikiem i przy zaciągniętych szczelnie storach. Moi najbliżsi chcieli wierzyć, że problem jest dużo mniejszy, niż w rzeczywistości był. Ja także. Nawet gdy wpadłem w codzienny ciąg heroinowy i jechałem do szpitala na pierwszy detoks, o całej sprawie wiedziały trzy-cztery najbliższe osoby. A wszyscy chcieliśmy wierzyć, że dwa tygodnie odtrucia plus parę tygodni terapii definitywnie rozwiążą problemy. Po co więc mówić komukolwiek o takim epizodzie i szargać mi opinię? Wstyd zamykał nam wszystkim usta. Nawet dużo później, gdy moja matka szła do poradni po radę i wsparcie, to podawała fałszywe dane i unikała konkretów. A reszta mojej rodziny pocieszała się, że "jakoś to będzie, bo przecież to taki rozsądny chłopak". Nikt z nas nie brał sobie do serca tego, co mówili doświadczeni lekarze. Wszyscy staraliśmy się zagłaskiwać prawdę, przemilczać, odwracać oczy. I oni, i ja wspieraliśmy się nawzajem w tych iluzjach. Nawet po wielu latach mojej walki z nawrotami i kolejnymi upadkami ten wspólny wstyd i skłonność do wiary w część prawdy jest obecny. Pełna i naga prawda o narkomanii jest zbyt bolesna, przykra. Dlatego i teraz moi najbliżsi chwytają się każdej nadziei i ciągle wierzą w cud. Oni naprawdę starali się z całych sił, aby jakoś poradzić sobie z tą sytuacją. Aby ocalić mnie, swoje uczucia i godność nas wszystkich.
Nie odtrącaj "terapeutycznie"
Lekarze i terapeuci znają doskonale te biegające po poradniach, zrozpaczone matki, ojców i żony, które walczą o najbliższych. Nękają lekarzy telefonami i wizytami, często wywołując ukradkowe uśmiechy i uniki. Zawstydzone rodziny szamoczą się tak jak ich uzależnieni bliscy. Oni starają się walczyć jawnie, otwarcie, a ich dzieci narkomani siedzą pochowane w domach ze strzykawkami w rękach albo biegają po dworcu. I narkomani, i ich bliscy są osamotnieni oraz przepełnieni wstydem i goryczą. Główna różnica jest taka, że narkoman miewa godziny wytchnienia, gdy uda mu się wreszcie zdobyć dużą, dającą kilka godzin ukojenia działkę, a kochająca rodzina martwi się i boi nieustannie. Często jeszcze ze sobą walczą i ranią się wzajemnie coraz ostrzej.
Wiele lat temu lekarze i terapeuci nazwali to zjawisko współuzależnieniem i orzekli, że jest ono chorobą. Nawet nadano jej numer statystyczny w klasyfikacji chorób. W ten sposób częściowo zrównano problem narkomana z tym, co się dzieje z jego najbliższymi. Powstały poradnie, grupy samopomocowe dla rodzin, co z pewnością było potrzebne. Jedyny sprzeciw, który odczuwam, dotyczy dwu spraw.
Po pierwsze, nazywanie i traktowanie walczącej i zatroskanej matki osobą chorą z etykietą "współuzależnienia" jest, uważam, nadużyciem. Miłości i troski o osobę najbliższą, choć przyjmuje czasami dziwne, desperackie formy, nie można zrównywać z innymi chorobami, jak np. kiła czy cukrzyca.
Po drugie, zauważyłem bardzo często prezentowaną przez terapeutów lekkomyślność. Radzą, by narkomana wyrzucić z domu, iść na policję, bić, a gdy leży nieprzytomny we własnych wymiocinach - nie ratować! Myśl terapeuty jest uzasadniona, tylko znajomość ludzkiego serca - mierna. Zauważono już dawno regułę, że narkoman decyduje się na leczenie, gdy wszystko straci i znajdzie się w rynsztoku. Ale zdarzają się narkomani, dla których kolejne, ciężkie upokorzenie, zamiast prowadzić do leczenia, prowadzi do trumny. Zrozpaczeni i opuszczeni przez wszystkich celowo biorą potrójną działkę albo wpadają pod pociąg. Na znanej mi melinie przedawkowali moi znajomi - 21-letnia para. Przyjęli dawkę tak dużą, że pomyłka nie wchodzi w rachubę. Wiem, że nie mieli dokąd pójść, bo wszyscy ich "terapeutycznie" odrzucili.
A ilu znam bezdomnych narkomanów kloszardów, chorych na AIDS, którym już wszystko zobojętniało i nikt już zrobić nic nie potrafi. Policja przegania ich z ławek pod dworcami. Niektórzy witają mnie po imieniu. Proszą o papierosa, o złotówkę, bo widzą, że jestem czysto ubrany i ogolony. Czuję się skrępowany, bo w gruncie rzeczy czuję się jednym z nich, a jednocześnie mam mieszkanie, auto i kochającą rodzinę. Dla nich jestem z tamtego świata, do którego oni już nie należą.
Kto potrafi w 100 proc. przewidzieć, jak zareaguje człowiek na wstrząs, jakim jest pozbawienie dachu nad głową albo inne ciężkie upokorzenie? Już słyszę oburzenie tych terapeutów, że chciałbym narkomanów głaskać i dawać im pieniądze. Nic podobnego! Ale w sposób zamierzony i z błogosławieństwem terapeuty kopnąć, wyrzucić, odtrącić - to zupełnie inna sprawa.
Gdy pracowałem w okresach remisji z rodzinami osób uzależnionych, odczuwałem czasem pokusę, by rzucić taką ciężkiego kalibru radę prosto w twarz rozdygotanej matce: "Proszę go wyrzucić z domu!". Był to dla mnie sygnał, że muszę być zmęczony albo poirytowany tą matką. Musiałem włożyć wysiłek, by nad impulsem zapanować i mu nie ulec.
Nie poniżaj, nie walcz
Praca z rodzinami uzależnionych wymaga nie tylko wiedzy, ale ogromnej cierpliwości, serca i taktu. Potrzebne są nie tylko szkolenia specjalistyczne, ale też predyspozycje osobowości, których kursy nie nauczą. Jak w każdym zawodzie są tu toporni rzemieślnicy i wrażliwi artyści. Z jakimi "dobrymi radami" moja matka czasami wracała z poradni - zmilczę. Gdyby nie jej intuicja, która podpowiedziała, by te rady zignorować, nie czytalibyście teraz tego tekstu.
Pracując w poradnictwie, najczęściej wyjaśniałem rodzinie, jak sprawy wyglądają statystycznie. Mówiłem, że chronienie narkomana to najczęściej droga donikąd, która tylko może opóźniać decyzję o leczeniu. Zawsze jednak podkreślałem, by kierować się też własnym wyczuciem i znajomością psychiki dziecka. Ja nie jestem jasnowidzem i nie potrafię przewidzieć, jak zachowa się ten konkretny człowiek. I nikt nie dał mi prawa, abym mógł takie
rady-wyroki ferować lekką ręką.
Główny problem rodziny to: co zrobić, aby zaczął się leczyć? Jak do niego dotrzeć? Jakich słów-zaklęć użyć? Gdzie pójść? Co robić, a czego nie? Gubią się w sprzecznych radach życzliwych ludzi i patrzą, jak najbliższy im człowiek tonie.
Opierałem się na swojej wiedzy, sumieniu i doświadczeniu. Mówiłem, że nie można chronić człowieka uzależnionego przed wszystkimi konsekwencjami jego choroby. Szczególnie nie można pozwolić, by używał wobec nas przemocy, okradał i oszukiwał bez końca. Z jednej strony nie pozwalać na to, ale z drugiej nie odrzucać, nie poniżać, nie walczyć. To trudna rada i w pełni nie da się jej zrealizować, ale trzeba próbować. Trzeba ciągle sobie i jemu powtarzać, że jest to choroba, a ten koszmar, który się dzieje, to właśnie objawy tej choroby. Można wspominać o leczeniu, ale na wiele się to nie zda. Gdy narkoman zechce się leczyć, znajdzie odpowiedni kontakt. On znajduje narkotyki w miejscach i o porach, o których wam się nie śniło! Zakładanie, że nie znajdzie poradni, detoksykacji, telefonu, jest robieniem z niego i z siebie idioty. Natrętne naciski na podjęcie leczenia bardzo rzadko dają pożądany efekt. Najczęściej wywołują złość i awantury. Ale czasami - przyznaję - wstrząs przynosi tę najbardziej pożądaną decyzję: próbę ratowania się podjętą z woli narkomana.
I właśnie na tym polega trudność dawania tego typu rad: że każdą powinienem kończyć stwierdzeniem: "a może być całkiem odwrotnie".
Mówiąc najkrócej, trzeba kochać swoje chore i potwornie cierpiące w tej chwili dziecko. Nie przestawać, bo teraz miłość i współczucie jest mu bardziej potrzebne niż kiedykolwiek, pomimo że na pozór Was odtrąca i okazuje obojętność, agresję. Ale jednocześnie nie możecie pozwolić, aby jego choroba zawładnęła Wami bez reszty i abyście stali się pomocą i narzędziem jego choroby. Warto sobie często powtarzać, że mamy mały wpływ na przebieg jego choroby i na to, czy i kiedy się zacznie leczyć. A właściwie już chyba żadnego wpływu na efekt leczenia.
Tych kilka powyższych zdań pisałem bardzo długo. Na papierze wyglądają lekko, ale treść jest ciężka jak bazaltowy głaz, który staram się położyć z rozmysłem i delikatnie. Naprawdę współczuję każdej rodzinie, matce, narkomanowi. Współczuję swojej rodzinie i sobie także. I uważam, że nikt tu nie jest winny. I ten głupio zachowujący się zaćpany drań, i zagubiona rodzina. Nikt przecież nie chciał, aby tak się stało. Mało można zrobić w tej sytuacji, ale czasem się udaje. Rok, miesiąc, tydzień bez narkotyków to też coś. Tak długo, jak długo narkoman żyje - szansa istnieje. I to jest najważniejsze, co mam do powiedzenia rodzinom ludzi uzależnionych.
Zakończenie
Gdyby mnie wszyscy z pogardą odrzucili, wiem: nie miałbym chęci, by się leczyć, by walczyć, by żyć.
A tak żyję. Nie biorę ostatnio narkotyków, tylko zalecone mi leki, które likwidują objawy głodu heroinowego. Zmniejszam stopniowo ich dawki i będę się starał je odstawić. Czuję, że nie są mi już potrzebne, ale ich zapas zamierzam jakiś czas zachować - na wszelki wypadek. Nigdy do końca nie pogodziłem się z tą własną słabością.
Życie ciągle mnie zaskakuje. Dwa miesiące temu definitywnie rozstałem się z żoną i okazało się, że mam bardzo złe wyniki badań (objawy uboczne leków na zapalenie wątroby). Wiedziałem, że nie będę miał siły, aby podjąć jakąkolwiek pracę. Wizja dalszego, samotnego życia bez celu, znajomych, pieniędzy i sił, by cokolwiek zmienić, wywoływała konkretne myśli i plany: powieszenia się na klamce w mieszkaniu.
Nagle dowiedziałem się, że moje wyniki zaczęły się poprawiać, zadzwonił redaktor, by mi powiedzieć, że publikacja tych fragmentów tekstu jest postanowiona. W całym moim życiu zaczęły zachodzić niezrozumiałe i gwałtowne zmiany na lepsze.
Życie bywa straszne, ale dziś czuję, że dla wielu szczęśliwych chwil nie warto z niego przedwcześnie rezygnować. A co dalej? Tego nie wiem. Tak samo jak Wy.
*Tekst jest fragmentem większej całości, nad którą autor nadal pracuje
Maciej Kozłowski
gazeta.pl 02-07-2003
Podrzucił: Cid-, dzięki!
- 167853 reads