zaczarowana marmolada
detale
zaczarowana marmolada
podobne
Drugiego dnia festiwalu, około północy spożyliśmy z towarzyszem po połowie dawki suszonych grzybów psylocybinowych. Pałaszowaliśmy je w namiocie na chlebie z powidłem, nie spodziewając się specjalnych fajerwerków. Grzyby miały podobno działać bardzo słabo.
Zaraz po zjedzeniu spakowaliśmy się i poszliśmy na szczyt wzgórza na, trwający w najlepsze od dwóch dni, festiwal. Skierowaliśmy się w stronę leśnych ścieżek, które biegły między scenami i wypatrywaliśmy pierwszych grzybowych efektów.
Po około 40 minutach coś zaczęło się dziać.
Początek był niewinny, na granicy złudzenia. W różnych miejscach na terenie imprezy wisiały na gałęziach świecące, kolorowe kule, zbudowane z plastikowych zwojów. Kiedy spojrzałem na jedną z nich zobaczyłem, że nie tylko zmienia kolory, ale i kształty. Być może po prostu obracała się na wietrze, ale dla mnie był to pierwszy zwiastun tego, co miało nadejść. Później na końcu jednej ze ścieżek w lesie zobaczyłem trójkąt z gałęzi. Niby nic, wystające nad drogę konary, ale wyraźnie formowały trzy foremne boki w wyjątkowo nienaturalny sposób. Pomyślałem sobie, że właśnie wyłapałem figurę geometryczną z poplątanego kosmosu drzew.
Oho! Zaczyna się!
Substancja zadomowiła się na dobre w mojej głowie pod jednym z namiotów z jedzeniem, gdzie dołączyliśmy do naszych znajomych. Usiedliśmy obok nich na perskich dywanach. Rozmawialiśmy i paliliśmy. Nagle poczułem, że nie bardzo jestem zainteresowany rozmową, a bardziej tym, co widzę dookoła. Mój wzrok przyciągała draperia na dywanie albo rozkład źdźbeł trawy na ziemi. Szczególnie interesujący był dym, który cały czas ktoś wydychał albo ulatywał leniwie z jakiegoś skręta. Jego nieuchwytne kształty wydawały mi się cudownie zaprojektowane, chociaż nietrwałe.
Zamknąłem oczy. Natychmiast pojawiły się bajecznie kolorowe, płaskie draperie w geometrycznym stylu. Zmieniały swoje kształty i kolory w rytm powolnej muzyki pod namiotem. Po chwili zaczęły przechodzić w trzeci wymiar, formując bryły geometryczne. Najpierw były to zaledwie płaskorzeźby, potem oderwały się od niej będąc już pełnymi obiektami o trzech wymiarach, które obracały się przed moimi oczami. Bryły przeobrażały się w skomplikowany sposób, który jednak nie sprawiał wrażenia przypadkowości. Z boków mojego pola widzenia strzelały czerwone, cieniutkie niteczki, promienie lasera, które formowały, rozcinały i rzeźbiły te dziwne kształty. Jak już wspomniałem nie wydawały się w żadnym razie przypadkowe. Miałem dziwne wrażenie jakby coś/ktoś przygotowywał dla mnie te przedmioty. Coś formowało dla mnie jakiś psychodeliczny, fraktalny obiekt i zamykając oczy mogłem być świadkiem jego tworzenia.
Od razu przyszło mi na myśl, co o doświadczeniu z grzybami i DMT mówił Terence Mckenna. Mechaniczne elfy z jego przygód również produkowały dziwne „prezenty” specjalnie dla niego. Pomyślałem, że może nie zjadłem wystarczająco dużo grzybów, aby zobaczyć tyle co on (samych producentów), ale elfy zza kulis i tak majstrują dla mnie swoje filigranowe wynalazki. Bardzo wyraźnie odczuwałem atmosferę produkcji, wytwórstwa, jakiegoś rzemieślniczego wysiłku a z drugiej strony teatralnego przedstawienia.
Widoki za zamkniętymi oczami było cudowne, jakby w jakości HD z idealnymi proporcjami formy i balansem kolorów. Nie mogłem jednak cały czas podziwiać tych obrazów. Co jakiś czas otwierałem oczy, aby sprawdzić co dzieje się z moimi towarzyszami i omówić jakie są dalsze plany na tę noc. Pod względem fizjologicznym czułem się dobrze z lekkimi dolegliwościami pochodzącymi z brzucha i z kręgosłupa. Szybko jednak nauczyłem się je ignorować, wiedząc że każdy nawet najmniejszy dyskomfort ciała mogę teraz odczuwać mocniej, ale w gruncie rzeczy nic nie może mi się stać.
Kulminacja doświadczenia nastąpiła w Kanionie Zen, scenie na obrzeżu festiwalu o najdziwniejszej i najbardziej powolnej muzyce, która pląsała leniwie pomiędzy gęstym lasem. Kiedy weszliśmy do kanionu z głośników rozbrzmiewały psybientowo zmiksowane ikaros a za konsolą Dj-a stał nie kto inny, ale facet z uszami elfa. Kanion był cudownie udekorowany, fosforyzującymi rozgwiazdami na gałęziach i jasnymi mackami zwisającymi z drzew. Na środku siedział medytujący wiklinowy ludek. Scena opadała w dół i kończyła się barierką z drewna za którą było urwisko. Nad nią na wysokie drzewa rzutowane były światła, tworząc efekt pełzającego w ciemności lasu. Usiadłem w pół-lotosie i zagłębiłem się w muzykę. Porwały mnie cudowne psybientowe mixy z elementami etnicznymi czy wręcz szamańskimi.
Zagłębiłem się w muzykę i w wizje pod moimi oczami. Dosłownie wrosłem w ziemię, czując w niej idealne oparcie. Podczas gdy jeden elf serwował muzykę inne elfy, których już nie mogłem zobaczyć zajęły się moim polem widzenia. Patrzyłem jak kolorowe bryły pod oczami formują się teraz bardzo wyraźnie od razu w trzech albo i czterech wymiarach. Były to wiry i teserakty, niebieskie i fioletowe, czerwone spirale i szafirowe diamenty, bryły których jeszcze nikt nie nazwał. Pojawiały się bardzo wyraźne, neonowe i soczyste, a jednocześnie nieuchwytne, cały czas w procesie przeobrażania. Zacząłem ruszać się w rytm hipnotycznych kobiecych wokali, kiedy odkryłem, że wpływam na te dziwne metamorfozy. Otóż ruszając rękami mogę kontrolować proces produkcji!
Zacząłem wykonywać coraz bardziej skomplikowane ruchy rękami do rytmu, przecinając piłując i wiercąc magiczne fraktalne diamenty przed moimi oczami. Dzieliłem, łączyłem, spłaszczałem, kroiłem, scalałem, szlifowałem i toczyłem to, czego Euklides z pewnością nie umiałby sobie wyobrazić. Wpadłem w trans tworzenia czegoś ulotnego jak dym, którym zachwycałem się wcześniej. Sceneria tej mojej prywatnej fabryki zmieniała się pod wpływem muzyki i świateł z zewnątrz. Kiedy na przykład założyłem na oczy okulary z lightsticków sceneria pod oczami zmieniła się na jaskrawożółtą. Ja natomiast dalej kiwałem się i wysilałem swoje dłonie i palce w cudownym akcie tworzenia niewidzialnych obiektów.
Z zewnątrz musiało to wyglądać jakbym bardzo dziwnie tańczył.
Kiedy otworzyłem oczy zobaczyłem, że las ożył. Wizje przeniosły się przez otwarte oczy na świat zewnętrzny. Otoczenie pulsowało lekko w rytm muzyki albo wiło się w jej ton. Wszystkie psychodeliczne dekoracje Zen Kanionu nabrały sensu. Nie były już tylko dekoracją do przyrody ale czymś z nią ściśle zintegrowanym. Znikła ich sztuczność. Dekoracje zmieniły się w nieodłączne elementy tego magicznego zagajnika, tak samo organicznie z nim związane jak drzewa, krzewy czy niebo nad naszymi głowami. Ze sceny na ekran z drzew rzutowane były światła, formując pełzający prostokąt z gałęzi. Wyglądał jak wyjęty z filmu Blueberry, wijący się indiański ornament ruszający się w ten charakterystyczny grzybowy sposób.
W pewnym momencie mój towarzysz zwrócił moją uwagę na drzewa rosnące tuż nad nami. Zobaczyłem rozpościerające się pod niebem kopuły z ich gałęzi. Ich liście rosły i wiły się na moich oczach, a ja odczuwałem emanujący z nich spokój, jakby opiekowały się mną i otulały swoim ciepłem. Poczułem, jak drzewa czuwają nade mną, kiedy siedzę pod ich koronami osłonięty od wszelkiego niebezpieczeństwa błogo osadzony i medytujący ponad ich korzeniami, które gdzieś tam wiją się pod ziemią. Byłem wyjątkowo spokojny mimo, że obok mnie było sporo ludzi, co powinno wywołać spory dyskomfort. Miałem jednak pewność, że wszyscy zebrali się tutaj w tym samym celu i w podobnym stanie umysłu. Rozumiemy się wzajemnie jako jedno wielkie psychodeliczne plemię.
Nagle spojrzałem prosto przed siebie na wiklinowego olbrzyma na środku sceny i oniemiałem z wrażenia. Każdy pojedynczy patyk, z którego był zbudowany, poruszał się w górę jednostajnie, a wszystkie na raz ruszały się jak połączone ze sobą koryta rzek, które nie mogą się zmieszać. Poruszały się jak woda: spokojnie, jednostajnie i metodycznie (z tą różnicą że do góry). Do tego niektóre zdawały się być wypukłe, poza główną bryłą ludzika, jakby były plecione w powietrzu za pomocą niewidzialnych włókien. Poruszały się dookoła niego, orbitując po osi pionowej jego ciała. Niektóre włókna były brązowe inne zielone jak pień drzewa porośnięty mchem.
Nie wiem do czego porównać ten widok. Kojarzył mi się z jakimś starożytnym leśnym bóstwem z jednego z filmów studia Ghibli. Był to jakiś drewniany duch lasu utrzymywany w swojej formie przez niewidzialną energię przyrody. Sakralne wrażenie potęgowała jego poza: kwiat lotosu z rozłożonymi ramionami oraz ogromne rozmiary (siedząc był trochę wyższy od stojącego człowieka). Ta wizja była jedną z najpiękniejszych tej nocy.
Po jakimś czasie wyszliśmy z kanionu spróbować czegoś nowego. Droga w ciemności była mało widoczna, a wszystkie neonowe światła miały dla mnie w tym stanie o wiele jaśniejszą barwę, pełną kolorowych powidoków. Wewnątrz jednej z atrakcji festiwalu - Forest of Shadows - znajdowały się najróżniejsze atrakcje i świecące zabawki. Znowu wyglądały lepiej, bardziej naturalnie. Lekko się poruszały albo pulsowały jeśli chciałem się na nich skupić. Na chwilę weszliśmy do jednego z namiotów z szybszą muzyką zwanego sceną chill. Muzyka wydawała się o wiele głębsza, natychmiastowo wciągała w swój transowy klimat. Dudniące basy od razu zaczęły mnie otulać swoim ciepłem, można było prawie wejść w ich przestrzeń. To jak zmieniła się muzyka z pewnością najtrudniej opisać.
Po chwili tańczenia poczuliśmy się trochę zmęczeni, więc poszliśmy do jednego z food trucków na orzeźwiające, owocowe smoothie. Było przepyszne, co niemal wyśpiewałem trochę już zmęczonej, ale sympatycznej sprzedawczyni. Efekt grzybów był już wtedy o wiele mniej wyraźny, chociaż utrzymywała się specyficzna euforia. Mimo to pod zamkniętymi oczami dalej widziałem filigranowe konstrukcje, pulsujące neonowo. Siedziałem więc na leżaku i popijając napój zamknąłem oczy.
Po dłuższej chwili leżenia skierowaliśmy się w stronę namiotu. Byłem już dość zmęczony co spowodowało dość negatywne przemyślenia odnośnie całej imprezy. Chciałem, żeby psytrance z głównej sceny, szybki i dynamiczny (wtedy wydawał mi się niemal agresywny) przestał grać chociaż na chwilę, kiedy będę chciał się przespać. Wiedziałem jednak, że tak się nie stanie i położę się kołysany przez miarowe dudnienie przenoszone przez grunt kierowane prosto do moich uszu leżących na cieniutkiej karimacie. Zrobiło mi się smutno, gdyż pragnąłem trochę ciszy i spokoju.
Wszystko to wywołało lawinę negatywnych myśli. Chciałem być w prawdziwej przyrodzie, a nie ozdabiać ją świecidełkami i plastikowymi gadżetami, żeby była fajniejsza. Chciałem harmonizować się z naturą, a nie zadeptywać ją tysiącem ludzkich stóp, które już od trzech dni wgniatają to przepiękne wzgórze w ziemię w rytm elektronicznego hałasu. Chciałem zobaczyć jakieś zwierzęta, ale wszystkie dawno pouciekały, albo drżą w strachu w swoich norkach, nie wiedząc co się dzieje.
Tylko ćmy były szczęśliwe, naćpane światłem, tripujące jak my.
Kiedy doszliśmy do naszego schronienia bez problemów ogarnęliśmy się i położyliśmy spać. Poczułem, że bardzo mocno zapadam się w posłanie, zupełnie jakbym był na bardzo miękkim łóżku. Czułem się wygodnie jak nigdy przedtem i później w namiocie. Zacząłem zagłębiać się w wizje, które dalej pląsały pod zamkniętymi oczami. Czasem były piękne, jak wcześniej, ale czasem tandetne, jak collage z kolorowej gazety. Były jakby intencjonalnie niedopasowane i kiczowate. Mimo to usnąłem w błogostanie zupełnie jakbym spał na łóżku.
Obudziłem się rano rześki i wypoczęty. Negatywne odczucia zniknęły. Nie można powiedzieć, że były bez sensu. Była w nich jakaś grzybowa (a może po prostu zwyczajna) mądrość. Ale z drugiej strony z perspektywy całego festiwalu muszę powiedzieć, że moje obawy były głównie projekcją zmęczenia. Trawa na wzgórzu odrośnie, zwierzęta wrócą do swoich siedlisk, wszystko zacznie toczyć się dalej. Jednak u ludzi takich jak ja zostaną piękne wspomnienia po tych dziwnych misteriach pełnych kolorowych ludzi. To był karnawał w prawdziwym tego słowa znaczeniu, a może tak właśnie wyglądało Elleusis tyle że bez prądu? Tak czy siak na trzeźwo uznałem, że było warto być częścią tego festiwalu, kiedy psychodeliczne plemię zebrało się na tę bardzo krótką chwilę i przewróciło świat do góry nogami na te kilka letnich nocy.
- 6421 odsłon