4-ho-mipt – odpowiedzi na wszystkie pytania są w tobie
detale
psychodeliki: Psilocybe cubensis, 4-HO-MiPT, 4-HO-DET, 4-AcO-DET, Ipomea Tricolor, ALD-52, 1P-LSD, LSD-25, DOC
empatogeny: MDMA, 2C-B-FLY
dysocjanty: DXM, difenidyna, 2-FDCK, podtlenek azotu
delirianty: Brugmansia arborea
kannabinoidy: marihuana i hasz
stymulanty: kofeina, 4F-MPH, HEX-EN, pseudoefedryna
depresanty: alkohol etylowy
inne: Muchomor czerwony, Bylica piołun, Passiflora caerulea, Kakao ceremonialne, azotyn izopropylu
4-ho-mipt – odpowiedzi na wszystkie pytania są w tobie
podobne
- Jedzie jedzie, dadzą, będą mieli!
- Fraktalna zupa z mózgu na 4-Ho-MiPT'cie
- Wizualny rozpierdziel i suche buły, czyli 4-ho-mipt
- Magia 4-CMC, czyli o tym jak po raz pierwszy o włos przeszarżowałem...
- "15:05 ukradłam trawę kotom matki mojego chłopaka i przyniosłam do naszego pokoju, bo uznałam, że może ładnie wyglądać, chłopak mnie zapytał a'propos odczuwania więzi z naturą. Może będzie jakaś. Więź z trawą do wpierdalania dla kotów. Zajebiście."
Wszystko to działo się 6 lat temu. Historia z kategorii osobistych. Zanim opowiem o samym doświadczeniu, opiszę okres życia, w którym się wtedy znajdowałem, i moje nastawienie. Około miesiąca wcześniej (w walentynki) postanowiłem wyznać swoje uczucia osobie, która była moją najlepszą przyjaciółką (na potrzeby raportu nazwijmy ją Ola). Właściwie, dla mnie od niedawna była kimś więcej niż tylko przyjaciółką. Znalazłem w sobie odwagę na wyznanie i … okazało się, że Ola nie odwzajemnia moich uczuć. :( Wpadłem w rozpacz. Postanowiliśmy, że będziemy przyjaźnić się tak, jak dawniej, jednak rzeczywistość pokazała, że mimo usilnych starań nam to nie wychodziło. To, że straciłem szansę na zbudowanie z nią związku to ch*j, ale bardzo bolało mnie to, że zniszczyłem moją najlepszą przyjaźń. Miałem depresję/doła/obniżenie nastroju (jak zwał, tak zwał) trwające już miesiąc. Najsmutniejszy i najbardziej dołujący miesiąc w moim życiu. Rozpaczliwie poszukiwałem ratunku. Widziałem nadzieję w psylocybinie. Zamówiłem zarodniki z FSRE … ale zanim to by do mnie doszło... i zanim coś z tego wyrośnie. Nie chciałem czekać. Zacząłem szukać legalnych, syntetycznych analogów (był to rok 2018). Wybór padł na 4-HO-MiPT – izopropylowy analog psylocyny.
W końcu nadszedł dzień, w którym widziałem nadzieję na wyjście z doła. Wróciłem wcześniej z uczelni. Zjadłem lekki obiad. Spakowałem do kieszeni kurtki: 2 tabletki miprocyny (po 10 mg każda), leki przeciwlękowe (klonazolam) na wszelki wypadek, gazetkę o tytule „Jak prowadzić szczęśliwe życie” (którą kilka dni wcześniej dostałem od Jehowych), kartkę z zapisanymi pytaniami (które chciałem zadać sobie w podróży), telefon i klucze. Zgodnie z ustalonym wcześniej planem pojechałem tramwajem na pętlę na Morasku i udałem się do Rezerwatu Przyrody Meteoryt Morasko (dodam, że nigdy wcześniej w życiu tam nie byłem), zjadając po drodze magiczną medycynę. Wtedy był to mój pierwszy raz z tą substancją i z klasą psychodelicznych tryptamin (nie licząc lizergamidów). Był dość pochmurny, marcowy dzień, wiosna spóźniała się z rozkwitem, w lesie dość szaro, na gałęziach dopiero pierwsze pączki. Po pewnym czasie oczekiwania na tripa, zacząłem odczuwać bolesne rozczarowanie, niepokój i ból brzucha. W mojej głowie kłębiły się natarczywe myśli:
- Minęło już dobre pół godziny, zaraz będzie godzina, a tu nic. Nie działa? Może dawka była za mała? Ch***wy ten vendor. Pewnie ma zwietrzałe tabletki.
Usiadłem na pieńku w lesie i wyjąłem gazetkę „Jak prowadzić szczęśliwe życie”. Na okładce duży napis „Przebudźcie się” i obrazek z uśmiechniętym mężczyzną, opuszczającym miasto pełne ludzi i wchodzącym do lasu (obrazek poniżej tekstu).
- Chciałbym być na jego miejscu. Czy to ten las go uzdrawia? Czy las do, którego ja wszedłem, może mnie uzdrowić? - zadaję sobie te pytania, zabieram się do czytania i każdy następny wers trafia do mnie z coraz większą jasnością:
„Szczęście jest jak podróż, a nie jak cel. Kiedy ktoś mówi: „Będę szczęśliwy dopiero, kiedy...”, tak naprawdę niepotrzebnie odkłada szczęście na później.” - To przecież o mnie!!! Właśnie tak mam! Eureka. Euforia kognitywna. Każdy psychonauta zna to uczucie towarzyszące wglądom. Jak wtedy, kiedy wychodzisz nocą na dwór w dziczy, a nad tobą nagle rozbłyskuje miliony pięknych gwiazd, albo kiedy od dłuższego czasu wspinałeś się na wielką górę zalesionym stokiem, nagle wchodzisz na szczyt, a twoim oczom ukazuje się zachwycająca panorama całej okolicy i teraz widzisz WSZYSTKO to, co było do tej pory niewidoczne! Niemy zachwyt. Serotonina rozbłyskuje w synapsach. Nagle wszystkie elementy układanki zaczynają łączyć się w spójną całość. Myślę sobie:
- Jak mogłem być tak głupi?! Zjadłem obiad przed tripem, to musiałem dłużej czekać na wejście! Dzień wcześniej czytałem, że charakterystycznymi efektami na wejściu są niepokój i ból brzucha, więc dlaczego przed chwilą nie połączyłem tego w całość, że to efekt substancji, która DZIAŁA. Taki stary, a taki głupi - pomyślałem i wybuchnąłem śmiechem. Po chwili czytania moim oczom ukazał się fragment listu do Koryntian. Czytam w nim (i myślę sobie):
„Miłość jest cierpliwa i życzliwa. (To przecież nie o mnie i o Oli!) Wszystko znosi (nasze uczucie niczego nie zniosło!), na wszystko ma nadzieję (nie!), wszystko przetrzymuje (też nie pasuje!). Miłość nigdy nie zawodzi! (Mnie zawiodła!)” (1 Koryntian 13:4-8) - To przecież nie była miłość!!! Wkręciłem sobie, że to była ogromna miłość i że taka wielka krzywda mnie spotkała, tylko po to żeby się dowartościować jak największym bólem! Dowartościować, bo nigdy wcześniej nie spotkała mnie prawdziwa miłość, a bardzo chciałem, żeby mnie już dawno spotkała!
Przewróciłem na następną stronę o tytule „Wybaczanie”. Na ilustracji jedna kobieta z przejęciem opowiadała coś drugiej, a tamta trzymając ją za ramię spoglądała na nią wzrokiem miłującej dobroci. Zadałem sobie pytanie:
- Czy ja wybaczyłem Oli, tego że nie odwzajemnia moich uczuć? Nie! Tylko udaję przed nią i całąresztą ludzi – a przede wszystkim samym sobą, że wszystko jest w porządku i nic się nie stało. Ale stało się, a ja wciąż nie mogę pozbyć się bolesnej urazy w moim sercu - pomyślałem i popłakałem się. - Czy te łzy zwiastują, że właśnie w tym momencie jej wybaczyłem? Nie wiem.
Przeczytałem całą kilkunastostronicową gazetkę. Każda strona była wypełniona uniwersalną, boską mądrością uwalniającą od bólu i prowadzącą ku szczęściu. Ostatni rozdział zatytułowany „Nadzieja” napełnił mnie wiarą, że mi się uda wyjść na prostą. Rozejrzałem się dookoła. Otaczało mnie piękno natury. Wtedy zauważyłem pierwszy wizual (zarazem ostatni i jedyny). Leśna ścieżka pośród zielonych gąszczy delikatnie dryfowała, falowała i się wyginała. Ruszyłem tą ścieżką. Po chwili biegłem dużymi susami z lekkością po miękkim, zielonym mchu. Czułem bliskość z naturą, radość i lekkość. Odkryłem, że to ja jestem odbiornikiem i zarazem nadajnikiem wibracji i emocji, które odczuwam.
- Tak! To ja sam wytwarzam je w swojej głowie-nadajniku i karmię nimi mój odbiornik-mnie. I tylko ja mam pełną kontrolę nad nadajnikiem! - manifestowałem pozytywne wibracje i dostawałem pozytywne wibracje. Obserwowałem z bliska mchy i inne leśne stworzonka.
Usiadłem oparty o drzewo i wyciągnąłem kartkę z pytaniami, które wcześniej zapisałem i chciałem je zadać sobie teraz, żeby odnaleźć odpowiedzi na nurtujące mnie pytania:
-
Pytanie pierwsze: „Czy ja mam depresję? Jak mogę z nią sobie poradzić?” - DEPRESJA xd?! Wybuchnąłem śmiechem z niedorzeczności etykietki, którą - co najlepsze - SAM SOBIE nadałem. Po co ją sobie nadałem? - myśli szły jak po nitce do kłębka. - Już wiem! Umieściłem to, co mnie spotkało, w ramach bardzo poważnie brzmiącej choroby, żeby nadać tej sprawie więcej dramatyzmu (bo zawsze chciałem mieć dziewczynę - a nie miałem - i przeżywać wzloty i upadki miłosnych uniesień), a do tego usprawiedliwić siebie. Usprawiedliwić swój masochizm i swoją bezczynność. Bo to co mnie spotkało, to efekt negatywnych wzorców myślowych, wytwarzających nisko-wibracyjną energię, którą sam siebie katowałem od miesiąca, efektem czego jest obniżony nastrój. Nie chciałem sam zmienić tych nawyków, więc stworzyłem sobie jednostkę chorobową, która na pozór jest nie-mną, tylko czymś na zewnątrz. Właśnie po to, żebym mógł oddać winę za krzywdzenie siebie jakiejś poważnie brzmiącej chorobie, która jest tak straszliwa, że przecież ma prawo mnie krzywdzić i nikt nie pomyśli, że to ja siebie krzywdzę. Przebiegły geniusz zła? Zwyczajna ludzka nieświadomość? - nigdy wcześniej nie uważałem siebie za hipochondryka, więc byłem zdumiony, co ostatnimi czasy stworzył mój mózg.
-
„Kim jest dla mnie Ola? Czy to jest miłość?” - zdałem sobie sprawę, że tak bardzo chciałem mieć dziewczynę i przeżyć wielką miłość, więc dorobiłem tej relacji i temu uczuciu dużo więcej dramatyzmu, niż było naprawdę. Byłem zaślepiony popkulturą kipiącą od hollywoodzkich miłosnych dramatów i uczuciowych uniesień. Myślałem, że moje życie bez tego jest jakieś takie niekompletne i nie zasługuję na akceptację. - Ola jest dla mnie fajną kumpelą! Tak, jest fajną KUMPELĄ!!! Właśnie tak i tyle! Następny szok prawdą, która była we mnie.
-
„Kim jest dla mnie Agnieszka?” – w momencie czytania pytania poczułem błogie ciepełko na serduszku. - Przecież, to ona jest moją NAJLEPSZĄ PRZYJACIÓŁKĄ! A nie nikt inny! Dlaczego ja tego wcześniej nie widziałem?! To najlepsza przyjaźń jaką mam, mimo że nie poświęcam jej zbyt wiele uwagi, a ja ją olewam, nie doceniając jej, bo uganiam się za Olą myśląc, że będę fajny, jak będę z nią. Znaczę dla Agnieszki o wiele więcej niż dla Oli. Dlaczego ją olewam? Bo jest mniej fajna? Mniej atrakcyjna? - poczułem wstyd. Było mi głupio. Czułem się jak cham i prostak. Postanowiłem, że od dzisiaj przestanę ją olewać i będę pielęgnować tę przyjaźń.
-
Ostatnie pytanie: „Czy ja jestem INNY niż wszyscy ludzie?” - moje serce poczuło jak rani je smutek. Było mi przykro. Ten smutek zapytał się mnie: - Dlaczego ranisz siebie takimi okrutnymi osądami? Dlaczego się krzywdzisz? (Z perspektywy czasu widzę, że to mój tata nauczył mnie nieustannie oceniać. Najboleśniej oceniam samego siebie i wciąż nie mogę pozbyć się tego okropnego nawyku) - nagle smutek zamienił się w radość i jedność. Wtedy to zrozumiałem. - Wszyscy ludzie na pewnym poziomie, gdzieś w środku są dokładnie TACY SAMI! W środku pod skorupą z gówna, którą chlubnie nazywamy naszą, własną, unikatową tożsamością. Nie zauważając, że pod tym wszystkim schowane jest nasze prawdziwe JA! A my wszyscy jesteśmy jednością! - byłem zaskoczony i uradowany wszystkimi odpowiedziami, które odnalazłem w sobie. Z sukcesem przerobiłem wszystkie pytania. Czułem, że w końcu nauczyłem się skutecznie używać psychodelików.
Wstałem i z uśmiechem ruszyłem dalej na przygodę, nie mogąc uwierzyć w to, co się dzisiaj wydarzyło.
- Dlaczego traktowałem psychodeliki jak zabawki? Przecież, to potężne narzędzia do pracy z własnym umysłem - pomyślałem ze wstydem. Wchodząc na mini punkt widokowy w lesie dostrzegłem tam kogoś. Przeszył mnie niepokój i pomyślałem, że lepiej zawrócę.
- Dlaczego ja się boję? - zapytałem siebie, znalazłem w sobie siłę i wszedłem na górkę do tego mężczyzny. Wyglądał trochę na introwertycznego miłośnika natury.
- Dzień dobry! - powiedziałem, otwierając swoje serce i uśmiechając się najładniej jak umiałem.
- Dzień dobry! - mężczyzna odpowiedział tym samym z pięknym uśmiechem. Taka mała i prosta rzecz, a zrobiło mi się bardzo ciepło na serduszku i mój uśmiech powiększył się od ucha do ucha.
-
Miłość jest super! JESTEM MIŁOŚCIĄ! - pomyślałem.
Doświadczenie powoli zbliżało się do końca. Wyraźnie słabła jego moc. Łącznie trwało około 3 lub 4 godziny. Znalazłem wzgórze, z którego widać było panoramę Poznania. Zobaczyłem z daleka blokowiska, jak rzędy małych prostokątnych pudełek ustawionych obok siebie. Założyłem słuchawki. Puściłem swoje najnowsze muzyczne odkrycie, czyli album Aldarona „Świadomość” i pewnym krokiem ruszyłem w drogę powrotną do domu. Wersy Aldarona były przepełnione sensem, którego potrzebowałem i którego mi brakowało. Zza chmur wzeszło słońce. Z mojej twarzy nie znikał uśmiech. Idąc czułem, że wychodzę w końcu w życiu na prostą, że idę ku lepszemu, radosnemu, świadomemu życiu. Zostawiam daleko za sobą depresję/nie-depresję, smutek i miłosne dramaty. Wtedy przypomniała mi się okładka tej gazetki od Jechowych – „Jak prowadzić szczęśliwe życie?” Wyjąłem ją z kieszeni i zobaczyłem ze zdziwieniem, że ten koleś na okładce to JA! A gazetka opowiada moją historię! Idzie takim samym pewnym, radosnym krokiem jak ja! Ma taki sam piękny uśmiech jak ja! Jest tylko jedna różnica. On wchodzi z miasta do lasu (najwidoczniej profilaktycznie uzdrawia się w nim), a ja z lasu do miasta. Lasu który uzdrowił moje rany i teraz uleczony mogę wracać do ludzi.
Od tego dnia zaobserwowałem trwałą poprawę samopoczucia. Przez około miesiąca na poziomie wyraźnie ponadprzeciętnym, z niemal trwale nieznikającym bananem na twarzy :). Później na poziomie mojej normy (a jestem raczej pozytywnym człowiekiem). Jeśli założymy, że to była depresja, to remisja trwa do teraz, czyli już około 6 lat. Po żadnym innym doświadczeniu psychodelicznym nie zanotowałem takiej poprawy samopoczucia. Przez pewien czas miałem zaje***tego skilla - kontrolowałem nadajnik moich emocji, sam decydowałem w jakie wibracje będę się wprawiał. Obecnie już niestety straciłem tego skilla. Przewartościowałem swoje relacje i przeniosłem uwagę z Oli na Agnieszkę. Oszczędziło mi to wiele cierpienia. Przyjaźń z Olą umarła śmiercią naturalną. Zaowocowało to cudną przyjaźnią z Agą. W końcu przestałem czuć się samotny. Była to tak bliska i niezwykła przyjaźń, że tylko więź z osobą która jest obecnie moją żoną ją przebiła - a tej relacji już żadna nigdy nie przebije. Niestety przyjaźń z Agnieszką nie trwała wiecznie. Po roku z obu stron zaczęło się wkradać do niej coś więcej niż przyjaźń i ta relacja tego nie wytrzymała. Ale chyba dobrze się stało, bo to wydarzenie przyniosło na moją drogę nową osóbkę <3. Wielokrotnie w późniejszym czasie próbowałem szukać oświecających mądrości w gazetce „Jak prowadzić szczęśliwe życie” zarówno z psychodelikami jak i bez. Niestety bez oczekiwanych skutków. Tylko raz było mi dane zrozumieć ukryty sens tej książeczki.
Zaliczyłbym to doświadczenie do jednego z dwóch najgłębszych i najcenniejszych doświadczeń psychodelicznych, które mi się przytrafiły w życiu (obok tego https://mobile.neurogroove.info/node/11111). Z tą różnicą, że podczas candyflipa czułem się tak, jak niedoświadczony kierowca w ferrari, natomiast podczas działania miprocyny czułem się, jak Lewis Hamilton w polonezie, osiągając przy tym podobny skutek. 20 mg 4-HO-MiPT nie zabrało mnie w potężną podróż, jeśli oceniamy intensywność doznań, ale za to niesamowicie głęboką. Określiłbym miprocynę jako bardzo skuteczne narzędzie do pracy z własnym umysłem, prawie bez żadnych psychodelicznych efektów ubocznych – co daje bardzo wyjątkowy profil działania, z którym nigdy wcześniej się nie zetknąłem. Żaden inny trip nie odkrył we mnie z taką skutecznością oświecających odpowiedzi na pytania. Z perspektywy czasu widzę, że wszystkie drogowskazy poprowadziły mnie we właściwym kierunku. Każdy wgląd był niebywałym odkryciem i towarzyszyła mu euforia poznawcza. 4-HO-MiPT ląduję u mnie (tak jak u Sashy Shulgina) na 1 miejscu w kategorii ulubiona psychodeliczna tryptamina.
- 6653 odsłony
Odpowiedzi
Piosenka
Znalazłem niedawno piosenkę, która opisuje właśnie taką historię, jaka mi się wtedy przydarzyła:
https://m.youtube.com/watch?v=MacIwS_pD8Y&pp=ygUKR2cgZHVvIGxhcw%3D%3D