Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

grzyby, grzyby, grzyby

grzyby, grzyby, grzyby

Z grzybami zacząłem ostrożnie - pierwszy raz w łóżku swoim własnym - spożyłem jedenaście bo właśnie tyle udało mi się uzbierać za pierwszym razem - dobra polska marka grzybków rosnących na bajecznie ulokowanej łące w południowej części naszego państewka. Czekając na wejście zaaplikowałem dousznie dźwięki synchronizujące półkule czerepu. Po pewnym czasie zacząłem odpływać w sen więc nie byłem do końca pewien czy to co dzieje się pod moimi powiekami to sprawka grzybków czy Morfeusza. W każdym razie rakieta zaczęła startować toteż postanowiłem wyskoczyć na ulicę. Każdy napotkany człowiek wprawiał mnie w tłumione z ledwością spazmy śmiechu. Mimo wszystko genialne samopoczucie zagłuszył niedosyt.Wróciłem na chatę i walnąłem w kimono.

Ponieważ moje bebechy niestandardowo reagują na nieznane substancje postanowiłem poruszać się ostrożnie. Tym razem miałem do dyspozycji złaknionego psychedelicznych wrażeń kompana. W niedzielny wieczór zapukałem do drzwi jego ekskluzywnej hacjendy. Bez ociągania się zaaplikowaliśmy po dwa tuziny czapeczek znalezionych tym razem obok słabo uczęszczanej drogi krajowej. Rubikon został przekroczony a kiedy program się wgrywał waliłem jak szalony w czarny treningowy wór, machałem hantlami raz jedną raz drugą ręką, rozmasowywałem drewnianym wihajstrem lędźwie - z rozpędu wykonałem jeszcze kilka innych ćwiczeń siłowych, których zwykle z lenistwa unikam. Po wszystkim położyłem się - ocknąwszy się z letargu poczułem kopa. Towarzysz nażarł się wcześniej schabowszczaków więc nie było mowy o synchronizacji. Wyszliśmy z domu. Złapałem krzywą fazę i po drodze wylewałem z siebie zaprzeszłe żale co i jemu na zdrowie nie wyszło. Przyznał, że czuje się nic nie wartą kupą gnoju. Resztę wieczoru popijaliśmy wódkę co uznałem za profanację, ale mimo wszystko bawiłem się dobrze. Z radia dobiegała audycja bluesowa. O północy się zmyłem najzupełniej trzeźwy co wywołało moje podejrzenia, ale tak to czasem jest.

W następną niedzielę wpadł do mnie stary kumpel z czasów liceum. Wspomniałem mu o udanym chodź nieco przypadkowym grzybobraniu kiedy w górach usiadłem na zwalonym drzewie a wokół aż roiło się od psylocybowych kapelmistrzów. Oświadczył, że indyjscy jogini często zjadają kilka grzybków żeby "lepiej poczuć ciało". Jeśli oni potrafią odlecieć po takiej ilości to czemu nie my! Piątka śmierdziała mi malizną więc zaproponowałem po dziesięć. Kiedy poczułem na swoim ciele aksamitny szal z głośników dobiegała przesterowana trąbka Milesa z albumu Panthalassa. Leżeliśmy wsłuchując się w bezdenną głębie tego utworu. W pewnym momencie aż się zląkłem - kumpel stwierdził, że to groźny chłam. Miles brzmi jak dziecko wołające o pomoc. Wokół mojego ciała uwalniała się niesamowita energia - porównałem to wtedy do sytuacji ze starych rosyjskich filmów na których rejestrowano pierwsze próby z rakietami: stalowa konstrukcja opada, silniki na pełnym gazie podrywają cielsko w powietrze i już już wydaje się, że dosięgnie gwiazd, ale coś idzie nie tak i pojazd z hukiem roztrzaskuje się o ziemię. Przytulny pokoik stał się nagle za cisny więc wyparowaliśmy z ciepłej nory w niesamowitą mistyczną mgłę tak gęstą, że widać było jej pojedyncze kropelki.

Na zewnątrz poczuliśmy się lepiej. Światła ulicznych latarni jakby wysiały w powietrzu. Przysłuchiwaliśmy się rzece i wszystkim innym jesiennym odgłosom. Zgadzaliśmy się co do tego, że jesteśmy teraz bardzo blisko rzeczywistości samej w sobie. Momentami mgła opadała odsłaniając granatowe niebo podziurawione jak sito przez błyszczące światełka. Wysunąłem propozycję, żeby w wigilijną noc przyjąć słuszną dawkę magii i załapać się na pasterkę - stanąć obok organów obsługiwanych przez zwykle podpitego organistę, wśród sennych, znudzonych, spoconych ludzi. Obserwować z huru blichtr celebry. Towarzysz zaczął rozprawiać o swojej nowej obsesji - świninie. Wyjaśnił, że kiedy człowiek zjada mięso świni wpływa to na jego zachowanie. Przypomniało mi się, że niektóre plemiona afrykańskie zjadą mięso swoich wrogów żeby przejąc ich ducha oraz siłę.

-Pomyśl o tym jak żyje świnia - ciągnął dalej.

-Czy wiesz o tym, że często się zdarza, że knut rżnie swoją matkę.

Zaczęliśmy potęgować stan zapoczątkowany przez grzybostwo. Demonstrowałem na środku ulicy jak porusza się świnia. Wszystko nam się podobało. Zwijaliśmy się ze śmiechu na widok drzew którym ktoś obciął wierzchołki i zgodziliśmy się co do tego, że okaleczone drzewa nie są smutne ale napierdzielają z ludzkiej głupoty. Zachwytom i rozmowom nie było końca. W pewnym momencie dotarliśmy pod dom weselny - z wewnątrz dobiegała muzyka i rubaszne śmiechy podpitych gości. Kumpel chciał koniecznie zobaczyć jak jest w środku.

- Czujesz tą świninę? - wrzeszczał mi do ucha.

W drzwiach próbowałem odwieść go od tego pomysłu - ktoś się chyba przestraszył i prawdopodobnie wezwał policję bo kilka minut później podjechała suka ale nas nie zaczepili. Cały czas mieliśmy pełen kontakt z rzeczywistością - przesiąknięci do granic wytrzymałości pozytywną energią tworzyliśmy szalone koncepcje. I tak brnęliśmy w tę noc wykrzykując, stając dosłownie na głowie co budziło zgorszenie ludu.

Dwa dni później znów wybrałem się w góry. Wstałem wcześnie w posępnym nastroju, ale kiedy zobaczyłem czerwono-żółto-pomarańczowe połacie drzew aż zawyłem z radości. Jesień w górach jest niesamowita - od obłędnych kolorów można dostać oczopląsu -kiedyś tu zamieszkam. Zaparkowałem samochód przy drodze i zacząłem się wspinać ostrym zboczem. Już po chwili oblałem się potem. W nocy padało toteż zapadałem się po kostki w błocie - kląłem na czym świat stoi. W lesie było już lepiej i po półgodzinnej wędrówce dotarłem na grzybodajne łąki. Okazało się jednak, że przymrozki i śnieg dały się we znaki łysiczkom. Z trudem znalazłem trzydzieści sztuk. Skonsumowałem je na miejscu zapijając ciepłym napojem z termosu. Około południa nasunęła się mgła i zaczęło mżyć - musiałem się ewakuować. Postanowiłem wracać inna drogą żeby ominąć błoto i trafiłem do zapomnianej górskiej wioski. Mijałem stare chałupy z walącymi się płotami odczuwając pierwszą falę grzybowej ekstazy. Zaciągnąłem języka u miejscowego, który poradził mi trzymać się linii telefonicznej. W połowie drogi dopadła mnie ulewa, którą przeczekałem w lesie siedząc na pniu skręcając papierosa. Mimo wszystko las w deszczu prezentował się okazale - wszędzie pełno zeschłych liści, wzburzonych potoków, mchów i dzikiej zwierzyny. Bez przeszkód dotarłem do samochodu upajając się po drodze widokami wzbogaconymi o miliardy pogrzybowych barw.

Stanąłem teraz przed problemem natury moralnej, mianowicie przejażdżka w stanie zgrzybienia. Przekonałem samego siebie, że nic złego się nie wydarzy. Nie bez problemów wygramoliłem się na szosę ale po chwili szło już z górki. W międzyczasie robotnicy reperujący drogę ustawili objazdy i wracałem nieznaną okolicą, ale trzymałem się jadącego przede mną autobusu, zajadałem czekoladę i niczym się nie przejmowałem. Postanowiłem odwiedzić znajomego, ale kiedy stanąłem przed jego dziwnie falującymi drzwiami uznałem to za kiepski pomysł. Z łatwością wróciłem do domu. Zjadłem obiad i poszedłem do sadu zrobić jesienne porządki. Faza powoli ustępowała kiedy dołączył do mnie ojciec. Byłem nieco skrępowany - wiadomo - oczy jak guziki. Zwróciłem jego uwagę, że jabłka są tak intensywnie czerwone, że aż rażą w oczy. Świetnie się dogadywaliśmy. Zastanawiałem się nad sposobem przedłużenia fazy i jedyne co mi przyszło do głowy to wpałaszowanie jeszcze jednaj porcji psylocybów. Byłem ciekaw co się stanie. Oczekiwanie umiliłem sobie lekturą "w drodze" Kerouaca. Po dwóch godzinach ściemniło się za oknem a stronice książki nabrały dziwnego uroczystego blasku. Wyskoczyłem z torbą sensimilli w kieszeni i pod blaszaną wiatą stacji kolejowej dokonałem gwałtu na synapsach mojego mózgu. Od tej pory sprawy potoczyły się niewiarygodnym torem.

Czułem się jak we śnie. Podążałem pewnym krokiem ciemną drogą kiedy z za zakrętu wyłonił się policyjny radiowóz. Siano w kieszeni zaczynało mi dziwnie ciążyć - adrenalina uderzyła mi do mózgu. Już miałem prysnąć w boczną drogę kiedy zdałem sobie sprawę, że to nie radiowóz a zwykła "elka" z podświetlonym "L". Śmiałem się z własnej głupoty kiedy zatrzymał się samochód. Stara znajoma postanowiła powiedzieć cześć - rozmowa się nie kleiła więc się zmyła nim zrobił się korek. Za zakrętem zatrzymał się następny samochód:

-Kope lat stary, wskakuj przejedziemy się - usłyszałem znużony głos starego kumpla.

Bez namysłu wsiadłem do jego supernowoczesnego wehikułu który niedawno kupił. W środku konsoleta przypominała wnętrze samolotu. Delektowałem się jazdą gawędząc do rzeczy co wprawiło mnie w zdumienie bo ledwie parę minut temu nie mogłem stworzyć sensownie brzmiącego zdania. Omówiliśmy się na kręgle - postanowiłem wysiąść kiedy zobaczyliśmy czerwony policyjny lizak. Kurwa , ja to mam szczęście - zakląłem w duchu. Na szczęście zatrzymano samochód przed nami, który spadł po prostu z nieba. Wysiadłem parę metrów dalej. Krążyłem przez jakiś czas bez celu bo doświadczenie zdominowała adrenalina. Ciągle powtarzałem: -ale dobrze! Zdecydowałem się znaleźć ustronne miejsce na kolejną inhalację ze świętego ziela. Zaszyłem się w dębowym lasku opodal kościoła. Dobiegały mnie odgłosy nabożeństwa. Kilka słodkich kłębuszków dymu przeniosło mnie na poziom na którym zacząłem postrzegać wszystko jako emanację energii.

Z zamkniętymi oczami pogrążyłem się w nieludzkich wizjach. Widziałem jak kosmiczna jaźń żądna wrażeń wchodzi w moje ciało w chwili narodzin, jak rozwija się w różnych momentach mojego życia, jak ulega wpływom innych energii, niekoniecznie fizycznych. Pojmowałem, że jako cząstka całości jestem zdolny do jej całościowego postrzegania. Potencjalnie wszechmocny jednak brutalnie ograniczany przez ciało fizyczne. Miałem pewność, że esencja mojego Ja po śmierci wedle mojej woli wróci na ziemię aby kochać i cierpieć albo przekształci się w inną istotę (być może bez ciał fizycznego) zdolną do egzystencji pod inną postacią. Dostrzegałem inne inteligentne byty nie będące ludźmi oddziałujące jednak na fizyczne kontinuum. Najlepszym przykładem niech będzie informacja ukryta w grzybie przewyższająca wszystkie sposoby komunikacji wynalezione przez człowieka. Wielodymensyjny wszechświat jawił mi się jako nieskończenie skomplikowana struktura przenikająca się na wszystkich poziomach dążąca do wielkiego zjednoczenia. Następujące po sobie wizje były straszne, groźne dla ludzkiego umysłu i zupełnie nie do opisania słowami. Odbywało się też coś w rodzaju psychoanalizy. Każdy problem ogarniałem głębokim zrozumieniem. Skierowałem umysł na okaleczone relacje z ludźmi. Prawie każda wzbudzała silne uczucia - dominujące jednak było współczucie. Nie obyło się bez łez. Był to punkt kulminacyjny całej podróży.

Ciągle było mi ekstremalnie dobrze. Znajdowałem się w pobliżu cmentarza - pomyślałem, że może to być ciekawe doświadczenie. Wiele szamańskich obrzędów odbywało się na cmentarzyskach, które jak wierzono posiadają wielką moc przodków - reliktem tamtych czasów jest święto zmarłych zasymilowane przez chrześcijaństwo. Odszukałem grób nieznanego żołnierza i postanowiłem na nim znicz zabrany po drodze z przesadnie oświetlonego pomnika. Odpaliłem papierosa. Naszły mnie patriotyczne myśli. Myślałem o żołnierzach ginących przez wieki w obronie Rzeczypospolitej, która zrzeka się teraz dobrowolnie suwerenności na rzecz jakiegoś podstępnego tworu jakim jest Unia Europejska. Rozmyślałem o życiu i śmierci, która jawiła mi się jako wybawienie od cierpienia. Za parkanem spotkałem obściskującą się parkę. Zrobiło mi się lżej na duchu gdyż byli oni wyrazem młodzieńczej chuci oraz wszystkiego tego co w życiu piękne i warte wysiłku. Doświadczenie wciąż zmuszało mnie do pracy na wysokich obrotach - zaczynałem odczuwać zmęczenie. Wciągałem łapczywie powietrze - uczyłem się oddychać na nowo. Zadziwiające, że tak ważny element jest na co dzień pomijany! Moje myśli ciągnęły ku przeszłości. Pogrążony całkowicie w dziwnych wizjach pokonałem kilka kilometrów. Padłem ze zmęczenia na przystanku autobusowym - o tej porze prawie nic już nie jeździ. Odpoczywałem ponad godzinę - miałem lekką gorączkę. Nadal było mi dobrze chodź zaczynało się zejście. Powoli doczłapałem do domu gdzie zaspokoiłem głód i walnąłem w kimono. Zjazd był okrutny i trwał aż do rana. Budziłem się co godzina z bólem w trzewiach. Była to cena całodniowego wybitnie pięknego, ekstatycznego i pouczającego doświadczenia.

_______________________________________CD...

Kolejne grzybienia, kolejne wglądy. Okazuje się, że świat rzeczy samych w sobie nie jest wcale tak odległy, wystarczy odrobinę przesunąć fazę by znaleźć się w krainie gdzie problemy przyjmują solidnośc mydlanych baniek, gdzie konglomerat najczystszych ludzkich emocji tworzy chmury targane witrem, gdzie zaciera się granica pomiędzy ja a ty a nawet więcej; kiedy tracimy ludzkie ciało stajemy się purpurową mgławicą w której to poważne życie na ziemi jest mniej niż promilem tego wszytskiego z czego się składamy!

 

Około 100 łysic czekało cierpliwie cały rok na dogodny moment w środku lata kiedy nad polską zalegały masy afrykańskiego powietrza. Wraz z towarzyszem wybrałem się w góry do parku narodowego aby sprawdzić jaką historie tym razem opowiedza mi grzyby. Pierwszego dnia wspinaczka: oczyszczenie głowy ze zbędnych myśli, ciała ze zbędnych toksyn. Pod wieczór zaszyliśmy się w urokliwym miejscu na skraju przedpotopowego lasu. Już "na sucho" te soczyste mchy, zielone paprocie, powyginane konary drzew, krystaliczne strumyki szepczące łagodnie ponadczasową pieśń przenosły mnie do innego wymiaru. Nie było jednak czasu na kontemplacje. Rozbijanie namiotu, zbieranie chrustu, rozpalanie ogniska - to były nasze priorytety -bo już za chwile miało zrobić się strasznie. Nieprzenikniona ciemność rozświetlana jedynie tysiącami gwiazd, zawodzący wiatr wyginający czubki świerków, zapach zmurszałych gałęzi. W takich chwilach ogień ratuje sytuację. Kiełba na patyku a na kamieniu w centrum ogniska gotuje się kawa. Kilka piw na podorędziu i aż chciało by się przegadać całą noc. Plan jest jednak inny. Zaszywamy się w namiocie by nabrać sił na uroczysty poranek...

Budzimy się o czwartej żeby spałaszować to co mamy ze sobą. Kompan topi 40 sztuk w cytynowym soku, ja swojej 60 (miała być cała setka, ale pon bócek się kozoł dzielić) nie doprawiam żadnym sosem. Żujemy w milczeniu bo smak jest chyba najgorszy z możliwych. Owijam się w śpiwór i siadam przed namiotem żeby w medytacji kompletnie wyciszyć myśli. Przenikliwe zimno zmusza mnie jednak do kapitulacji. Wracam do namiotu i zapadam w letarg. Po chwili pod powiekami zaczynają wyświetlać się chrabąszczowe wzory. Jest piąta rano, nie zdążyłęm odzyskać jeszcze pełnej świadomości. Co chwila budzi mnie ledwo tłumiona salwa śmiechu wydobywająca się z centrum moich wnętrzności. Czuję, że wziąłem za mało ale mam nadzieję, że jeszcze się rozkręci. Około szóstej wychylam nosa z namiotu. Na zewnątrz zimno jest nie do wytrzymania (aż trudno uwierzyć, że parę godzin wcześniej smażyliśmy się w 40 stopniowym upale). Jedyne co przychodzi mi do głowy to biec co tchu...

-stary, biegniemy zobaczyć wschód słońca!

Po chwili jestem na otwartej przestszeni,  widok jest nieskończenie rozciągły. Biegnę pod górę by wykąpać się w pierwszych słonecznych promieniach. Zdaje mi się, że jestem pierwszym człowiekiem na ziemi, nie- jest nas przeciez dwuch. Przemieżamy Eden. Usadawiamy się na skraju przepaści na wysokości 1400 m. Nagle z kosodrzewiny wyłania się samotny turysta, tak jak my chciał załapać się na wschód słońca, jestem prawie pewien, że też coś zarzucił. Siada niedaleko nas. Okazuje się, że czeka na resztę swojej ekipy, która schodzi własnie ze szczytu - to te kropeczki przesuwające się po turni. Wiem już, że wziąłem za mało ale to nic bo humory mamy znakomite. Nasz smiech odbija się echem. Rozmawiamy o powstaniu Chmielnickiego oraz o góralach, którzy tak jak my wedrują w góry by poczuć prawdziwą wolność.

Schodzimy do bazy. Faza chodź słabnie zaczyna wędrować w nieprzyjemne rejony. Na tę okoliczność trzymaliśmy resztki ziółka. Ściagamy kilka słodkich kłębuszków co wprawia nas w euforię. Miks grzybowo-ziołowy to coś co zajmuje zaszczytne miejsce w psychodelicznej hierarchii. Czysta rozkosz leje się strumieniami. Jestem teraz postacią z najlepszej komedii pod słońcem. Postanawiam zwinąć manele co oczywiście jest niesłychanie zajmującym, nieskończenie skomplikowanym ale przy tym najwspanialszym zajęciem. Zostawiamy to miejsce nietknięte, nie licząc wygasłego ogniska, które przykryte pozostałymi gałęziami jaki się nam jako dzieło sztuki.   Przenosimy się na polanę gdzie długimi godzinami w promieniach słońca jak gady grzejemy zmarznięte kości.

 

http://img.national-geographic.pl/images/0912/pics/babia4_49c7d0c322.jpg

Substancja wiodąca: 
Rodzaj przeżycia: 
Ocena: 
Dawkowanie: 
różne dawki
Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media