powrót chimerycznego raju, czyli życie na zielonej trawce
powrót chimerycznego raju, czyli życie na zielonej trawce
podobne
Już nie pamiętam kiedy się zaczęło, jedyne co udaje mi się przypomnieć to wiatr, który zrywał czapki z głów. Halny. Niedziela była ciepła ale mglista. Zjadłem mango żeby coś się działo i dzieje się. Otwieram oczy i czuję jakbym obudził się z długiego snu. Odkładam fajkę. Pień drzewa, pod którym usiadłem oraz mój kręgosłup zlewają się w jedno. Podłączyłem się do systemu nerwowego ziemi. Czuję mądrość ale nie w wymiarze ludzkim - zrozumienie raczej.
Dzień wcześniej powstrzymałem się żeby dzisiaj było lepiej. Jeszcze dzień wstecz - przez mgłę widzę jakichś ludzi - siedzimy przy stole w kłębach dymu. Później około północy prowadzę samochód. Jawa miesza się ze snem. A jeszcze wcześniej była budowa, jakiś sufit z cegły, pędzle i farby. Ożywcze poranki kiedy słońce wraz z granatowymi chmurami robiły kino dla mistyków i wiejskich głupków. Wylegiwanie się z kawą na balkonie. Pamięć działa wybiórczo - cały zapierdol zniknął w czeluści. Dni są krótkie, a wieczorami... jakieś tory, perony, opustoszałe zaułki jakieś wystawy z gołymi cycuszkami, jacyś ludzie w koszulkach z pitbulem. Ostatni autobus a rano kolejny obrót kołowrotu.
Ale teraz jest niedziela i siedzę pod drzewem. Trawa jest sucha. Obudziłem się więc, idę przed siebie. Wchodzę po drabinie. Słucham Stonesów na kolanach. Tam w lesie cumuje statek. Porzucony piracki galeon własnej roboty. Okazuje się, że jest portalem. Lecę ponad drzewami...
Ląduje dopiero następnego dnia. Nie mam kurtki, siedzę w busie. Świeci księżyc. Jest ciepła noc. Wchodzę do supermarketu - wychodzę rano z kasą. O szóstej rano ulice są pełne ludzi chociaż do świtu daleko. Czy to nie dziwne? Dewiacje Babilonu. Wsiadam na rower - byle dojechać przed wschodem słońca. Palę ale słońce nie wschodzi. Medytuję na wzgórzu - znowu lecę - rozpuszczam się w błękicie. Jestem włóczęgą, świętym dziwakiem, przed którym ucieka dziatwa idąca do szkoły. Na koń! Nie jeździłem od lat ale tego się nie zapomina. Człowiek i zwierze połączeni w jedno - szalony centaur pędzi na skręcenie karku. Nad rzeką spotykam kobietę - opieram ją o drzewo, spuszczam spodnie i rżnę pośród mgieł, jak przystało na rycerza. Jest zachwycona. Odwiązuje konia i zajeżdżam pod sklep. Zgłodniałem od tego dupczenia. Proszę o jogurt - o! jaki tani - kobieta jest wniebowzięta - to najlepszy komplement w jej życiu. Przy wodopoju spotykam staruszków. Napełniają bukłaki - mnie się nie spieszy bo wypiłem jogurt ale mój koń dyszy z pragnienia. Zostawiam go i idę odwalić działkę zwiadowcy. Kiedy wracam oni dalej tam tkwią. Przyszedł więc czas na pogawędkę. Staruszkom spada z serca kamień bo widzą żem dobroduszny. Życzę im zdrowia a zielone nenufary dryfują po bagienku...
Zapadam w popołudniowa drzemkę. Znika koń i rycerskie maniery. Sny kapitulują w konfrontacji z rzeczywistością. Wsiadam do auta i jadę przed siebie - przez lekko uchyloną szybę wylatują opary. Zahaczam o bibliotekę gdzie długo studiuję fiszki w poszukiwaniu świętego Graala. Z pełną reklamówką wlokę się do umówionej meliny gdzie piękna włoszka rzuca mi z ukosa spojrzenia pełne pożądania. Jestem brudny nieogolony i drętwy. Kiedy wracam światła latarni ulicznych rozmywają się od prędkości.
Rano w oczekiwaniu na wiśniową limuzynę wiąże czarny krawat. W samochodzie trzy kobiety bez przerwy mielą jęzorem. Jestem wyspany, odpicowany jak młody bóg - żeby zrobić dobre wrażenie na ludziach z korporacji. Po 4 godzinach wychodzę lekko spocony z kamienicy - udało się! Trzeba to uczcić...
W oczekiwaniu na kolesia opowiadamy anegdotki - jestem teraz z przyjacielem w jego niby-sportowym aucie ubrany w prążkowaną marynarkę haute couture. Gość się spóźnia. Czekamy cierpliwie bo noc jest wyrozumiała. Marznę jednak więc szybko dorzucam bierwion do kominka. Blask wypełnia pokój w stuletniej chałupie pamiętającej ciotkę Austrię. Te szwabskie dupki znały się na swoim rzemiośle. Siadam w fotelu i przygotowuję miksturę w blasku świec - jestem Gargamelem. Otwieram wino. Ciepło rozchodzi się po całym udręczonym ciele. W pokoju są cztery osoby. Jemy, pijemy, palimy jakby jutro miało nie nadejść - bo w istocie nie nadchodzi nigdy. Ale wieczne dzisiaj jest teraz nieskończoną ekstazą. W półmroku opieram stopy o czoło kominka. Jestem w wieczności w najprawdziwszym dziewiętnastowiecznym wyobrażeniu nieba. Mój śmiech brzmi ciągle od nowa. Moja butelka jest ciągle pełna. Moja fajka jest ciągle nabita a towarzysze gotowi do zabawy. Jeżeli nie udało mi się przechytrzyć czasu do tej pory to teraz zostaje on pokonany. Poddaje się więc i ja - rozbieram do naga - przykrywam kocem a ogień liże mi stopy...
Rano budzi mnie słońce. Wyglądam przez okno i przez moment widzę łany pszenicy jak gną się na wietrze - to tylko czernieje stara ziemia. Blask lampy w kącie pokoju jest nieskończenie miękki, nieskończenie pastelowy - zachód słońca zaklęty w przedmiocie nie uczynionym - to pewne - ludzką ręką. Nabijam fajkę i delektuje się samotnością kiedy wszyscy śpią. Wychodzę i wspinam się na górę. Nadal przeżywam satori bo szron błyszczy w słońcu - trawa jest niebieska - a ptaki śpiewają tylko dla mnie. Spoglądam na dolinę spowitą w widmowe dymy - gdzieś tam w dole jest moje życie ale jeszcze mnie nie wzywa. Spuszczam się z góry niczym śniegowa kula. Pojawia się koń, a w gospodzie jem naleśniki oraz mango. Popijam dobrym winem. Zmierzcha już kiedy wracam ogrzać kości przy kominku w którym ogień nie gaśnie. Nabijam fajkę resztkami ziela - ktoś przynosi wódkę. Wypijam łyk i zapadam w niby-sen, który zmienia się w rzeczywistość, która zmienia się w marzenie...
- 16247 odsłon
Odpowiedzi
Nie wiem co paliłeś
ale musiało być dobre :D
Salvinoria
Trawę!
dzięki za wstawkę :)