umysł
detale
Kleofas- 420mg
MJ ~18x
Kodeina- 1 raz
DMX- ten jest ósmy
LSD- 2x
umysł
podobne
ŁADOWANIE [POMIŃ AKAPIT, JEŻELI INTERERE CIĘ TYLKO GŁÓWNY NURT FAZY, A NIE POCZĄTKI]
Jest godzina 17:30, stoję przed drzwiami. Dzwonię dzwonkiem i czekam. Chłodny jesienny wiatr lekko smaga mnie po włosach, ale percepcja jest natenczas zbyt zawężona, by zauważać takie niuanse. Otwiera wuj Kleofasa (Imię zmienione), zamieniamy kilka zdań. Czesław (tak samo), jak zwykle nie szczędzi żartów. Potem woła mojego ziomka. Kleofas zabiera niezbędne rzeczy i idziemy do jego drugiego, niewykończonego domu. Ja mam pod pachą dwie karimaty, a kręgosłup obciążyłem plecakiem z nieistotnymi rzeczami, które przydadzą mi się jutro, albowiem prosto od Kleofasa zapylam do szkoły.
Docieramy do miejsca, które swoją świeżością i energetyczną pustką wprawia mnie w zadumę- jak owa czystość wpłynie na przebieg tripa? Rozkładamy rzeczy w największym pomieszczeniu. Jest z niego wyjście na mały taras. W środku znajduje się kilka budowlanych rupieci i pusta, niepodłączona lodówka. Nie ma jeszcze elektryki, nie ma paneli czy też płytek. Rozwijamy swoje karimaty tak, że punktem oparcia będą: dla mnie- drzwiczki lodówki; dla Kleofasa- jej bok.
Wrzucamy po pół łyżeczki l-argininy. Być może potęguje wchłanialność substancji narkotycznej. Medytujemy około 30 minut, jemy chipsy, aby nie wpychać kaszlaka na pusto. Kleofas odpala szluga i pali go w intencji oczyszczenia pomieszczenia z ewentualnych złych mocy. Trip jeszcze się nie zaczął, a ja już mam rozkminkę- jakże tytoniowi musi być przykro! Indianie traktowali go jako świętą roślinę, czcili i kochali. Nagle zjawiło się kilku tumanów z Europy, zabrało sadzonki, czy tam nasiona i sobie zaimportowało dla zarobku. Potem zaczęli to sprzedawać przemysłowo. Z rośliny mocy zrobili gówno palone bez szacunku i dla zabawy. Zhańbili tytoń. Wkurwia mnie jego zapach, a raczej zapach jego dymu, ale czuję jakby... empatię? Empatię i zrozumienie do liści. Kleofas pali ze smakiem- dobrze, że każdego szluga traktuje z namaszczeniem, medytuje chwilkę przed odpaleniem. Ułaskawiamy tytoń. Oczyszcza to mieszkanko. Listki ma od znajomych znajomych, sam nabija sobie szlugi. Dla niego to rytuał.
O godzinie 18:45 łykamy tabletki Tussidexu. Ja, przy masie w granicach 86 kilogramów biorę 16, a przyjaciel ważący około 75kg zarzuca 14. Włączam relaksującą muzyczkę z telefonu i staramy się medytować. Lekko się rozpraszamy.
-Nieźle ktoś zapierdala na tej fletni pana!- mówi ze śmiechem towarzysz.
-Człooowieku, to jest klasyk instrument! Ale cicho, bo medytujemy.
Mija chwila...
-Co tak sapiesz? HEHE!- przerywam myślową pustkę, bo nie mogę wytrzymać ze śmiechu.
-Skupiam się.
-Staraj się wyobrażać sobie, że przy wdechu pobierasz pranę, a z wydechem oczyszczasz się z toksyn. Uwolnij umysł jak w jebanym matrixie.
-Tak robię przy szlugach, fajna rzecz.
-Dobrze. Naładujemy się tą praną i na zmiecie. Czujesz już coś?
-Nie, a ile już minęło od wrzutu?
-25 minut. Koncentracja. To będzie trip z miłością i zrozumieniem.- rzekł głupiec w swej nieświadomości, niemający pojęcia o nadchodzącym.
-No. Ale nie będziemy się ładować w czoko na karimacie, prawda? - odpowiedział mu drugi głupiec.
-Kto wie, co nam odwali?
-Wszystko jedno, ja to nawet lubię pieści odbytka.
-HAHAHAH! Piękne zdrobnienie! Ale dobra, skupmy się. Jaką masz intencję?
-Chcę przeżyć bad-tripa. Coś nowego.
-Założę się, że teraz tak mówisz, a na bad tripie będziesz się modlił, żeby się skończyło.
-O to chodzi! Kurwa stary.
- A ja to bym chciał coś imponująco ważnego i poczuć coś w rodzaju nirwany.
-Nie planuj, i tak w sumie chuj z tym. Trzeba oddać się spontanowi.
Następnie wdajemy się w średniej długości debatę o tym, czy spontaniczność jest lepsza od planowania. Wygrywa Kleofas- czuję, że i tak nie mamy wpływu na swój los, ale jednocześnie go mamy. Chodzi o to, by spodziewać się niespodziewanego.
Dalej medytujemy. Czuję już lekkie skołowanie na bani. Tym razem wbijam dość szybko w fazkę, bo w ledwie 50 minut. Kompan trochę wolniej, ale nie umniejsza to w żadnym stopniu skali tego, jak go zmiotło.
Lekko kręci mi się w głowie. Czuję przyjemny nacisk na czaszkę. Relaks. Ciało staje się lżejsze. Wiem już, co to znaczy. Wbrew temu, o czym myślałem i rozważałem przed paroma chwilami, zaczynam planować. Myślę mniej więcej "No i za jakieś 30 minut to się rozpędzi i będzie przyjemniutki, kontrolowany trip. Jest ładnie. Jest pięknie"
I dość gwałtownie, bo sam nie wiem, jak i kiedy, zaczyna się w moim życiu nowy rozdział.
>>>>>>ISKRA<<<<<<<<<
Zapalam się. Wystarczy jakiś mały pyłek i już po mnie. Małym pyłkiem było w moim przypadku 480 miligramów DXM. Tracę orientację. Tracę wszystko. Tracę siebie. Nie wiem, kiedy dokładnie to następuje. Naprawdę nie wiem nic o tym, co się kurwa dzieje.
Leżymy na tych karimatach, nagle zaczynamy o czymś rozważać. I widzę po Kleofasie, że w bani mu buzuje, bo ma taki poziom elokwencji i argumentacji, że mógłby udowadniać ludziom, że istnieją tęczowe kucyki i oni by pewnie to podłapali. Mógłby stworzyć nową religię, jakby chciał dorobić się hajsu. Stał się mówcą. Dopóki nie zaczął bełkotać przez nadmiar kaszlaka.
Zamykam oczy. Obaj skupiamy się na swoim wnętrzu. Kleofas jara się potężnymi cevami, ale jednak są znacznie słabsze niż zwykle ma na deksie. Za to zadziwia mnie to, iż ja mam małe CEVY. Odkrywam, że wystarczy się na nich skupić i one się pomnażają. Pamiętam, jak widziałem neuron i czułem... jakbym z nim się scalił. Czułem, że jestem tym, co widzę w CEVACH. A widziałem torusy, tkanki, światełka i twarze. Dziwnie się z nimi utożsamiałem.
Zamieniamy się rolami- Kleofas zaczyna mieć potężny napływ myśli i rozkmin, wielotorowych znaczeń. Ja za to czuję, że dryfuję. Moje ciało się "znieczula" i nie wiem, w jakiej pozycji jestem. Moja ręka wydaje się nie moja, a moja noga to coś odległego. I zdaje mi się, że się szybko obracam, przekręcam, zawijam. Znowu chcę OOBE, jednak szybko o tym zapominam. Koncentracja przestaje mieć prawo racji bytu.
Kamrat proponuje faję. Oczywiście do palenia, nie do opierdolenia. Zastanawiam się, co zrobić. I już wiem, że będzie niezła bomba, bo nie wiem, co mam kurwa zrobić. Zlane znaczenia i wartości- widzisz w głowie szereg tego wszystkiego i wszystko jest tak samo ważne. Zlanie się wymiarów- jakby każda wersja "teraz" była tą dobrą. Normalnie to mamy po jednej, jest to korzystne, bo się da skoncentrować. A na dekstro każda obchodzi mnie tak samo. Zwyczajnie się gubię- wyobrażam sobie "co by było, gdyby" i szaleję. A więc paradoksy mnie nie ominą. Zastanawiam sie... Szlugów nie palę, bo nie lubię. I nie chcę polubić. Ale z drugiej strony czułem, że to tak jakby będzie nasz mały, wspólny rytuał i pozwoli nam się zsynchronizować. Do tego szlugi dają takie dziwne kręcenie w bani, co w połączeniu z deksem może dać ciekawy efekt. No i biorę tego bydlaka do ust. Dochodzę bowiem do wniosku, że skoro teraz wszystko ma takie znaczenie, to nic nie ma znaczenia. Nie ma znaczenia, co zrobię, i tak chuj z tym. Tego pana wszechświata to nic nie obchodzi. Więc mogę robić, co chcę. A że szlugów bardzo nie lubię, raczej nie powinienem się uzależnić od jednego kopcia na bani.
Idę na zewnątrz się wylać. Kurwa, nie da się chodzić. Gwarantuję wam, że jakbym to (wyczyny kroko-podobne) nagrał i wrzucił na YT, ludzie wpłacaliby mi dotacje, bo przeraziłaby ich skala tej choroby. Ale to nie choroba- to zgrzany mózg. Szedłem i machałem rękoma jak wariat, bo nie mogłem złapać klamki, równowagi, ostrości w oczach i odległości. Świat się kręcił jak cholera. Co jakiś czas zatrzymywałem się i śmiałem sam z siebie- zaskakująco dobrze wiedziałem, że jestem zmasakrowany.
)))ŚwIaT(((
No i zaczyna się coś, co przeraża skalą. Siedzę i cały czas powtarzam, że oszalałem. Ale nie na chwilę- już na amen. Myśli są urywane- jakby dochodziły do mnie w kawałkach, połączone i zamieszane. Jakbym nie był myślami, a jakimś komputerkiem. A za myśli odpowiada "coś". I to coś nie ma dobrego połączenia z komputerem, bo do kurwy nędzy światopogląd się sypie.
Kleofas ma to samo. Jakaś tragedia. Jakaś popierdolona bania. Wkręca nam się ultra ciężki bad trip- myślowe gówno. Cały czas się śmiejemy i bijemy piąteczki- jest fajnie. Jest ta chora satysfakcja, że mamy coś odjechanego. Ale zarówno ja, jak i on dobrze wiemy, że to kurwa nie jest przyjemne. To nas przerasta niczym Robert Burneika swoje ubrania.
Wyobraźcie sobie kurwa, że każda myśl, każda emocja i każda chwila, każde wspomnienie czujcie (Nie, nie tylko widzicie) w formie synestetycznej kuli. Cały świat staje się jebaną, ruszającą się miazgą. Kleksem z jakimiś znaczeniami w środku. Czuję tę kulę, czuję, że nią jestem.
Boję się. Ultra ciężkie zmieszanie. Boję się i nawet nie muszę patrzeć na Klaofasa, a wiem, że leży zwinięty w kłębek i chce się "zrozumieć".
Absolutny brak zrozumienia. Absolutna pustka. W pewnym momencie powiedziałem:
-Kurwa stary, my istniejemy, czy nie w końcu?
-Co?
-Tak.
-Co?
-O kurwa.
I przez te dwie godziny nasza mowa wyglądała mniej więcej tak:
-Kleofas, co się...
-Kurwa...
-No ja też...
-A... ale my...
-Ja pierdolę Kleofas... zepsułem...
-Yhym...
-No nie? Wszystko popsute jest!
-Yhym.
-Matko, ale... bania. Boisz się?
-Trochę.... noooo.... a masz teraz coś takie...
-Mam.
-HAHAHAHA!
-Jezu.
-Kto?
-HAHAHA!
-Tego to serio.... chcę skończyć... nie jest git...
-Widzę. Ale...
-Tak.
-Yhym
-Co?
-Kurwa. Zamknę oczy, okej?
-Ja też.
Przesrane. Budzisz się w czymś, czego nie rozumiesz. To tak jakby uroboros dziwności. Myślisz, a raczej starasz się o danej rzeczy pomyśleć. Zamiast tego napływa jakieś zlane i niezrozumiale gówno, jakiś chaos, z którego chcesz wyłapać choćby najmniejszy porządek. Ale nie. Jeden chaos i zaraz dopierdala ci drugi. Mózg czuje się nieswojo jak Dorota Wellman na diecie. Następnie trzeci, czwarty chaos... piąty chaos... coraz większa skala wszystkiego. Coraz więcej rozumiesz i nie rozumiesz zarazem.
Chcesz się do czegoś odnieść. I ni chuja! NIE MOŻESZ. Myślisz o śmierci i nie wiesz, czy jest dobra, czy zła. Myślisz o śnie i nie wiesz, czy jest dobrą śmiercią, czy złą śmiercią. Myślisz o życiu i wydaje się albo złą śmiercią dobrych snów, albo dobrym snem złej śmierci. Albo obojętnym niczym bez znaczenia. Miało to jakikolwiek sens? NIE. I o to właśnie chodzi. Sensu nie było i był. Znaczeń było tak dużo, że ich nie było wcale.
To nie na ludzki umysł- jebany paradoks wszystkości. Cały świat, który mnie otaczał odbierałem na pierdyliard sposobów i żaden z nich nie był jasny ani konkretny.
Aby oddać skalę tego myślowego gówna ujmę to tak- wyobraźcie sobie, że dają wam zadanie- przeczytać w ciągu godziny sto książek, albo inaczej stracicie najważniejszą rzecz, jaką macie. I chcecie czytać. Ale książki są po łacinie. Szukacie słownika. Krążycie po bibliotece. Na półkach nie ma żadnej książki, a jednocześnie są na nich wszystkie książki. I nie są ani uporządkowane, ani nazwane. Ale szukacie. Czujecie pierdolony ciężar szukania, bo musicie, w końcu musicie się o coś zaczepić. Szukacie. Nie znajdujecie. Ale próbujecie. Chcecie cokolwiek. Ale nie możecie. Określić się? Zbyt trudne. Poznać prawdę? Zbyt złudne. No ale dobra, zaczynacie czytać pierwszą z ksiąg w nadziei, że cokolwiek chociaż zrozumiecie. I co się okazuje? Że nawet nie umiecie czytać.
Przerażający ogrom wiedzy o swojej niewiedzy. Jakby nic już nie było i wszystko było tym niczym.
Kurwa nie ujmę tego inaczej niż paradoks całości. Bałem się okropnie tego, czego nie wiedziałem. I Kleofas miał dokładnie takie same odpały.
-Co to się.... kuuurrrrrrrrrrwaaaaa....
-No.
-Zepsuliśmy wszechświat....
-Dlaczego to się...
-Dokładnie.
-Popierdolone.
-I ty też tak?
-Co?
-Dokładnie.
-Niemożliwe.
Nagle zacząłem czuć aury, emocje, czy jak tam chcecie to nazwać. Poczułem, że coś zaraz "pierdolnie" i całe pomieszczenie wypełniło takie narastające coś, co zaraz wybuchnie. Taki skumulowany niepokój.
Wtedy krzyknąłem:
-Kurwa mać!!! Kleofas, gdzie my jesteśmy!?
-Ja pierdolę...
-KURWA ALE SERIO JA OSZALAŁEM!!!
[CHWILA CISZY]- wtedy właśnie myślałem, że "pierdolnie". Myślałem, że tak naschizowałem, że kontinuum czasoprzestrzenne się rozsypie. Mój schemat postrzegania był już rozłożony na łopatki i czekałem, aż to samo stanie się z wszechświatem.
Nagle Kleofas dotknął mojego przedramienia. Wzdrygnąłem się. Ale potem się uspokoiłem.
-Spokojnie...
-Spokojnie, spokojnie... dzięki... ale...
-Okej... spokojnie...
-Spokojnie... spontaniczność... kurwa... jednak nie jest taka miła...
-Dobry bad trip nie jest zły...
-Nie, nie bad. My mamy kontrolę?
-To tylko deks.
-To tylko deks.
Nie, moi drodzy czytelnicy, to nie był bad trip. Nie wiem, co to było, ale jak by było złe, to pół biedy :D
Co tu dużo mówić- cykałem się gorzej niż mój dziadek przed coroczną wizytą w kiblu na dwójce. Ale prawie cały czas zadziwiająco dobrze szło mi uspokajanie się, że to wszystko jest dobre. Tak naprawdę było w równym stopniu straszne, złe i niewiadome, co piękne, dobre i przepełnione zrozumieniem. Ale umysł płatał mi figle, koncentrując się na tym źle i na tym, że coś jest nie tak. Być może to nawet nie było uczucie niepokoju, a zwyczajne zwęglenie zwoji kolosalnym nadmiarem danych. Ale co tu zrobić, kiedy każdy najmniejszy niuans ma więcej "odnośników" aniżeli gimnazjalista pryszczy na mordzie?
Co tu zrobić? Wariować.
---Zaspokojenie---
Uff, kolejna dawka schiz, ale trwam. Coś idzie do przodu. Widzę czas. Ile to minęło? A tak, dwie godziny fazy właściwej. Czyli powinno trwać jeszcze jakieś 2, plus powolne schodzenie z apogeum, plus zejście po fazie... JEDYNĄ STAŁĄ JEST ZMIANA. I chuj, bo nawet jej nie rozumiem...
Ale dobra. Patrzę na ten cholerny zegar, a wymaga to ode mnie niebywałych pokładów koncentracji. Po pierwsze dlatego, że ekran telefonu latał po całym polu widzenia, a wszystko było w ciul rozmazane i płynne. Do tego jakieś kreski się robiły, jakby obraz się rozłączał na dwa obrazy. Po drugie dlatego, że samo określenie czym jest czas, było wyczynem. Po trzecie nie potrafiłem liczyć. Serio. Chyba pięć razy się naradzaliśmy z towarzyszem tripa, kiedy wzięliśmy ten deks i ile minęło. Po czwarte sama czynność koncentrowania się na swojej koncentracji to męka.
Ufff. Nagrywam coś. Niestety nagrania teraz brzmią jak szept nawiedzonych debili i nie mają absolutnie żadnego sensu. A wtedy miały i to ile! Pamiętam, że patrząc na mijające sekundy rejestratora dźwięku na ekranie, nabawiłem się kolejnej schizy. Każda zmiana sekundy była odczuwana przeze mnie tak, jakby coś mi się w środku przestawiało. Jeden... bum... dwa... bum.... trzy... trach.... cztery... zgrzyt... pięć... kurwa mać!
Sekundy mijały szalenie powoli. Ale najgorsze było co innego- były nierówne. Wystarczyło, że włączyłem nagrywanie i spojrzałem się na Kleofasa, a potem z powrotem na ekran, a tu się okazuje, że minęło 40 sekund. I ja się pytam- JAK?! Na czym? Gdzie są te sekundy? No minęły. Pewnie tyle trwała moja jedna konkretna myśl. A potem znowu skupiałem się na ekranie, bo pomimo iż było to dziwne, odciągało od myślenia. SKupiam się, skupiam i chcę ogarnąć, dlaczego sekundy lecą tak wolno i czego w ogóle lecą, a tu nagle zaczynają skakać co dwa. Pięć... siedem... dziewięć... do chuja wafla. Bałem się czasu.
Zamykam oczy. Widzę jakieś liście i rozbłyskujące barwy. Staram się leżeć spokojnie. Nie czuję ciała. I znów czuję. Dziwne. Myśli totalnie zlane i kropki wszechświata zostały jedną linią zespolone, tylko po to, by wlecieć mi do bani.
I nie wiem kiedy, ale poczułem, że już nie rośnie skala. Czyli jest git. Czyli to apogeum. "Pobyłem" w tym i powoli zaczęło schodzić. Ulga życia. Kleofas oczywiście też zadowolony, że już będzie lepiej. O ile jest jakieś "lepiej". W sumie najgorsze było by, gdybyśmy w tym stanie zostali.
Przypomniał mi się cytat wypowiedziany przez mojego przyjaciela na pierwszej fazie LSD, o którym totalnie wcześniej zapomniałem "Tak naprawdę to nie istnieje żaden wszechświat ani my, tylko dwie małpy się naćpały i mają cholernie mocnego bad-tripa". Ileż to nabrało barw i oddźwięków. I jakież niepokojące było.
Ale czułem, że robi się trochę lepiej. Że cały ten bezsens powoli schodzi. O ile wejście było wybuchem wulkanu, tak zejście niesamowicie płynnie i subtelnie nas z owego stanu zagrożenia obłędem uratowało.
W pewnym momencie postanowiliśmy spać. Kleofas dość szybko walnął w kimę. Ja cały czas myślałem, co to się odjebało. Niesamowicie jarałem się tym, że zaczynam to wszystko ograniać. Wytarto chaos i wreszcie zrobiłem z niego porządek. Powoli, powoli doznawałem ekstazy.
Spojrzałem na ekran komórki- leżę od dobrej godziny i dalej nie usnąłem. A bateria prawie padła. Ale to pestka- chcę pogodzić się ze światem. Odczuwałem jedność, zespolenie. Ten trip był jak puzzle z nieskończoną ilością elementów, które wpierw zostają rozsypane, ale da się je ułożyć.
Czułem dumę. Czułem niebywałą ulgę i miłość. No i szacunek do potęgi świata. To była moja nirwana. Najlepszy moment w życiu. To, co było kuriozalną i groteskową kulą dziwności, stało się złączoną kropką. Na serio czułem się tą kropką. Czułem wszystko. Życie pulsowało. Teraz rozumiem te relacje na tripach innych osób, które mówią, że świat żyje. Bo żyje.
____SEN____
Około 24:00 obudziłem Kleofasa delikatnym klepaniem w plecy jak pedałek. Był mocno zdezorientowany i nieogarnięty. W miarę dobrze już się poruszaliśmy. Zwinęliśmy graty i poszliśmy do jego normalnego domu, gdzie przygotował łóżka.
Łóżko stało się moim azylem. Piękne, miękkie i ciepłe. I nieznaczące.
Nie mogłem zasnąć przez dwie godziny. Słyszałem piękną muzykę, która zgrywała się z obrazami. Na przykład rock stawał się pędzącym po autostradzie motorem z pomarańczowymi kołami, chillstep kłosami pszenicy, a rap schodkami. Miałem nawet jednego haluna zapachowego- wydawało mi się, że ktoś rozpylił perfumy o zapachu fiołków.
Czułem się dopełniony. Czułem, że to rewolucja- sens mojego istnienia i przełom. Że poczułem wszystko, co się da i mogę już umierać. Ale nie chcę, bo życie to fajna gra. Byłem przekonany, że od dzisiaj będę innym człowiekiem. W sumie to jestem. Jest godzina 10:13 i lekkie side-efekty dalej mam kurwa. Jednakowoż jakoś tak lżej mi na duchu. Wiem, jaką fraszką jestem. A nawet to czuję. A świat jest umysłem.
MÓJ CYTAT DNIA: "Zamknąłem drzwi i wydawało mi się, że powstał jakiś wszechświat!"
CYTAT DNIA KLEOFASA: "Nie rozumiemy... to szaleństwo!"
Dzięki za uwagę, na razie =)
EDIT- Przeczytawszy, jak i przeżywszy kilka nowych tripów, zastanawiałem się nad pewnym fenomenem zwanym przez nas (mnie i Kleofasa) SZALEŃSTWEM.
Muszę wam o tym wspomnieć- otóż podczas większości tripow na dexie czuję "dziwność". Niezidentyfikowane "coś" dosłownie wisi w powietrzu nad nami. Podczas tego tripa czułem ją tak mocno, że moje obawy o to, czy zwariuję, były absolutnie uzasadnione.
Dziwność, zwana inaczej SZALEŃSTWEM, mocno dała o sobie znać zarówno mnie, jak i Kleofasowi. Po prostu czuliśmy COŚ. Jakaś siła nie do opisania. Po prostu się to czuję i najdziwniejsze jest to, że im mocniej o tym myślisz, tym bardziej to narasta. To jak zlany z całym światem absolutny, niezrozumiały szajs.
Baliśmy się tego. Do tej pory nie przychodzi mi na myśl ani jedne słowo określające TO- jedynie SZALEŃSTWO...
- 19024 odsłony
Odpowiedzi
Jestem o dwa pokolenia
Jestem o dwa pokolenia starszy od ciebie i Twój raport brzmi dla mnie jak gotowy fragment dobrej książki lub opowiadania. Stwierdzam, że masz talent literacki oraz poczucie humoru i powinieneś pisać. Zarejestrowałem się specjalnie, żeby ci to uświadomić.
Dzięki :)
Te słowa z pewnością nie pójdą w zapomnienie ;) Myślałem o tym, by w przyszłości napisać coś nietuzinkowego, ale dalej szukam natchnienia. Nie byłem pewien, czy się nadaję, ale dostałem właśnie motywacyjne doładowanie. Doceniam i pozdrawiam :D
https://youtu.be/0_h4wFXMazk
:)
:)
Jest OK
Jestem na fazy DXM + Alko więc słabo kontaktuję ale Twój TR jest OK.
Gratulacje.