mieleni ludzie w kontenerach
detale
mieleni ludzie w kontenerach
podobne
Ok. 17 wyjrzałem za okno, widząc piękny dzień postanowiłem zjeść wszystkie pozostałe w mojej szufladzie kartony, dokładnie pięć papierków z blotterka z klasycznym nadrukiem z hoffmanem rowerzystą, Słońcem i Księżycem po dwóch stronach. O 18:30 będąc w drodze na miejsce zjadam wszystkie papierki. Mam mało czasu, chcę zrobić ognisko, potrzebuje dużo drewna a wkrótce zmierzcha, pedałuje więc szybko. Moim celem jest podmiejski las w którym krążąc przez chwile znajduje miejsce i gorączkowo zaczynam zbierać drewno. Niepokój który czasami pojawia się przy wejściu jest tym razem silniejszy. Mimo że jestem w lesie, słychać jeżdżące karetki, las jest pełen rowerzystów i biegaczy. Nie wiem ile znajdę drewna. Biegam pomiędzy przestrzeniami w lesie, zaczynam znajdować zwierzęce ścieżki. Wiem że kolejne zagłębienia terenu i gęstsze zarośla dzielą las na obszary. Inna roślinność jest wyżej, inna niżej. Zgarniam z tych terytoriów gałęzie i składam to na skrzyżowaniach. Gdy mam wiekszą kępkę zanoszę ją bliżej. Staram się optymalizować proces zbierania, chcę być jak najefektywniejszy. Cieszę się, że uprawiam dużo sportu, lubię czuć się lekko w swoim ciele. Pojawia się dystans do odczuć. Ciało nadal reaguje zdziwieniem na dawkę narkotyku, ale przestaje mi to przeszkadzać. Mam cały konar, jest chyba cięższy odemnie, ledwo go ciągnę. Wyczyściłem pierwszy sektor, zadowolony idę dalej. Za każdym razem gdy obracam głowę widzę miejsce w którym jeszcze nie byłem. Co chwilę jestem w nowym miejscu, nawet nie muszę się przemieszczać. Czasami wiem gdzie chcę iść i wtedy tam trafiam. Czasami się tym nie przejmuje, błądzę wokół zarośli. Wiatr wieje mocno z wszystkich kierunków, światło zmienia się co chwilę. Każdy moment jest unikalny, nie próbuj go zatrzymać, i tak go nie złapiesz. Chodzę w kółko i wiem że raczej nikomu nie polecę takiej dawki. Zaczynam się relaksować. Drewna jest mnóstwo, problemem jest jego noszenie, nie zdążę zabrać wszystkiego, a martwiłem się wcześniej czy znajdę w lesie drewno. Inni cały ten teren wykorzystali by profesjonalniej, ja chyba nie muszę. Później paląc ognisko uznałem że będę je palił estetycznie, nie efektywnie, na tym polega święto. Optymalizacja życia to nieporozumienie. Tajemnica ożywia niepowtarzalne ciało, święto wszechświata, narodził się człowiek. Teraz optymalizacja, miliony chińczyków w fabrykach, masówka, mieleni ludzie w kontenerach.
Dwie godziny od zażycia drewna mam dużo, postanawiam odpocząć, siadam między drzewami naraz pokryty grubą warstwą komarów, palę trawkę którą wysępiłem na ten dzień od dziewczyny i zdjąłwszy buty zaplatam nogami lotos. Siedzę prosto i swobodnie i naraz mój oddech zwalnia. Mam uczucie że odbywa się nieustanna wymiena gazowa poprzez pory ciała, czy raczej subtelne kanały. Mój oddech, mimo że zachodzi, przybiera pozory bezruchu. Pojawia się bardzo intensywne widzenie peryferyjne, wizja nabiera wymiarów, staje się nasycona i wyraźna. Słyszę liście spadające kilka metrów dalej. Poczucie ciała znika i to co mnie otacza jest tym co istnieje od zawsze i na zawsze. Wszystko inne jest w tym ukrtyte i może być wydobyte w dowolnym momencie, ale zupełnie nie ma takiej potrzeby. Pojawia się całkowity bezruch i bezgraniczne zadowolenie. Przestaje istnieć osobowość, nie ma żadnego impulsu do działania, wszystkie odpowiedzi są w zasięgu ręki, więc nie ma potrzeby stawiać pytań. Przypominam sobie że mam ciało, przez chwilę odczuwam je jako bardzo lekkie, jakby miało się unieść, ale za chwilę jestem ogromnie zdziwiony że jestem człowiekiem siedzącym w lesie ze skrzyżowanymi nogami, chłopakiem pod wpływem psychodelicznego narkotyku. Faktycznie jestem kimś takim, przypominam sobie że przyjechałem tu na rowerze, potem wszystko inne. Jestem zdumiony że o tym zapomniałem. I jeszcze raz, rozpływam się w kontemplacji. Wstaję, oglądam i wącham drzewam, oddycham bardzo głęboko, czuje się jak elf, jakbym tam mieszkał, widzę jak wszystkie rośliny subtelnie świecą. Uznałem za oczywiste że zła by nie było, gdyby ludzie mieli trochę więcej serca.
Wkońcu przed zmrokiem sortuje drewno, prznoszę sobie małą kępke na rozpoczęcie, okazuje się że mam mnóstwo drewna, trudno mi uwierzyć że sam to przyniosłem. Cała praca na marne, destrukcja dla samej desktrukcji, przynoszę ogromną stertę drewna, tylko po to żeby je zdezintegrować. Dziś już rozpalanie ogniska nie przynosi mi takich emocji, jestem pewny siebie, po chwili mam spory ogień, zaczynam podpierać o siebie gałęzie, domontowuje je do grubego konaru który będzie podstawą i ograniczeniem z jednej ze stron. Mam mnóstwo drewna, zaczynam je wrzucać ile się da. Wkrótce było gorąco, czułem moc żywiołu który na moich oczach trawił materię. Przez chwilę rozumiałem jego esencję. Moje postrzeganie rozdzieliło się na wiele warstw. Czasami sprawy nas angażują, czasem widzimy je z dużego dystansu. Tym razem wiedziałem kim jestem, pamiętałem na czym polega moje życie, ale widziałem też jakby archetypową podbudowę tego procesu, jego bezpośrednią podstawę, a także to że podstawa nie istnieje. Raz po raz byłem sobą a potem Absolutem świadomym swojej ulotności. Momentami byłem tymi dwoma a także wszystkim tym co pomiędzy nimi oraz od nich odwrotne. Wszystko było nieskończenie realne, byłem dokładnie w tym miejscu w którym byłem, całkowicie przytomny i świadomy, ale wiedziałem że to w czym uczestniczę jest tylko jednym z wariantów nieskończoności, zniknie tak szybko jak się pojawiło i nie pozostawi po sobie śladu. Wszystko było prawdziwe, ale pojawiało się znikąd i odchodziło do nikąd, nie miało celu ani kierunku.
Momentami ognisko przypominało wielki ołtarz, możnaby położyć tam człowieka i upiec, mógłby trzymać w ustach chomika. Wiatr jest bardzo intensywny, ogień dla mnie zmienia kształty i kierunki. Kiedy patrzę - jest większy. Szukam optymalnego ustawienia gałęzi, wiem że żeby mieć malownicze ognisko do palenia np. z dziewczyną, potrzebne są gałęzie o różnej grubości ułożone w harmonijne wzory. Wśród moich gałęzi widzę szkielety ludzi i zwierząt i płonące pentagramy. Wyglądają jak prawdziwe. Gdy odchodzę od ognia dalej, dostrzegam że ognisko wraz z otaczającym je drewnem wygląda jak płonący wrak starożytnego okrętu. Znam ten okręt, znam jego historię, pływałem nim w innym życiu. Wrzucam gałęzie tak wielkie, że ledwo je podnoszę, ich końce wystają poza krawędzie mojego obrazu. Ognisko jest za duże kiedy patrząc na środek nie widzisz końców a już napewno kiedy jest tak wielkie, że chcesz jednak żeby było mniejsze, ale się nie da. Wydaje mi się że prawie podpalam las, palą się też moje włosy.
Odpinam rower od drzewa i chcę wracać, okazuje się, że jest tak ciemno, że nic nie widać, poza tym nie wiem zbyt dokładnie gdzie jestem więc nie wiem jak wrócić. Kieruje się słuchem. Próbuję oświetlać drogę trzymaną w ręce zepsutą lampką i jechać na rowerze, ale wkońcu kiedy uznaje że mogę to robić, spadam z niego. Zaczynam prowadzić go po ciemku. Kieruje się słuchem, mam otwarte oczy, ale widzę tylko minimalną ilość ołowianego nieba nad drzewami tak czarnymi, że zdawały się pochłaniać światło. Słyszałem jednak odbijające się dźwięki i tym się kierowałem. Mój mózg zaczął animować mi świecące drzewa, jakbym widział bez użycia oczu. Przez chwilę moja percepcja przypominała raczej zwierzęcą niż ludzką. Nie widzę po czym idę, wkrótce zbaczam z wąskiej ścieżki, wchodzę między drzewa i zaczynam się plątać. Świece sobie telefonem, ale wpadam w krzaki i gubię telefon. Wychodzę dopiero, kiedy przestaje się szarpać, przez chwilę rozważam dalsze opcje. Idę w kierunku odgłosów miasta, poraz pierwszy w życiu zgiełk ulicy jest dla mnie tak atrakcyjny. Odnajduje ścieżkę, wychodzę z lasu, jadę po zupełnie zacienionej ścieżce wzdłuż ulicy, Wkrótce z mroku wyjeżdząm na osiedle, domki jednorodzinne, kolorowe płotki i pozawijane latarnie. Ponad posadzonymi wzdłuż ulicy drzewami wisiał wielki, zółty Księżyc w pełni. Stresuje się mijająca mnie suką, jest zadupie, niedziela po północy, nie mam świateł i nie wiem jak się mówi w ludzkich językach, szczęśliwie jadą dalej. W domu po siedmiu godzinach od zażycia czułem się prawie normalnie, wziąłem prysznic i niedługo potem poszedłem spać, w łóżku czułem stymulację, miałem ochotę biegać, nie mogłem spać. Biegałem dopiero rano, staram się optymalizować swoje funkcje.
Moment kiedy siedziałem w lotosie przypominał bardziej trip po Szałwi niż po kwasie, dysocjacja, rozpad osobowości, Absolut, zatrzymanie czasu i dezintegracja przestrzeni. Poraz pierwszy udało mi się sięgnąć tak daleko w tak naturalny sposób, niemał płynnie przejść od zwyczajnej świadomości, poprzez tę kwasową aż do całkowitej dysocjacji. Wszystkie te stany były mi znane i wydawały się naturalne, ale zawsze zdawały mi się czymś odrębnym od siebie, tym razem poczułem że stanowią jedną całość, inne stany tego samego kontinuum Świadomości. To chyba najważniejsza nauka tego tripu.
- 9471 odsłon