wykolejony 4-ho-met
detale
około 0,5g MJ
wykolejony 4-ho-met
podobne
Kto powiedział że trip raport musi być napisany przez jedną osobę? Pomimo delikatnego chaosu, który ciężko ominąć w tekście tego typu, uważam że to ciekawy sposób na opisanie działania danej substancji. Tekst współtowarzysza tripa został więc wątpliwie okraszony moimi dopiskami, enjoy.
Początek tego pięknego dnia, który swoją drogą rozpoczął się dla mnie około godziny 13, upłynął na ogarnięcu lekkiego gastro i nieogaru, które to pozostały po całodziennym jaraniu MJ dnia poprzedniego. Przebijające się przez odmęty mojej pamięci rozmowy z kilku poprzednich dni sugerowały, że oto ponownie nadszedł czas na jakże niedoceniany przez niektórych wynalazek o nazwie 4-HO-MET.
T=0:00 (około 15:55)
Szybkie odwiedziny i narada u M, która była inicjatorką pomysłu, zmusiły mnie do ekspresowej wycieczki do sklepu po napoje i jedzenie, którego spożycie jak się miało później okazać nie było dobrym pomysłem.
Ja, czekając na towarzysza kolejnej tryptaminowej przygody, nasypałam piaskowej barwy proszek na wagę, kiedy kompan podróży załatwiał jeszcze parę spraw przed przyjęciem magicznej chemii do organizmu.
Jakieś 40 mg. Akurat. Podzielimy się na pół. Jestem świadoma tego, że nie jest to dla mnie największa dawka, ale dziś nie zależy mi na zbyt wielkim odrealnieniu, chcę tylko się dobrze pośmiać i pooglądać ładne widoki. Poza tym, prawie nic nie jadłam. Substancja powinna wejść tym mocniej.
Tym niemniej, gdy około godziny 16 byłem już jako tako ogarnięty i gotowy na kolejną podróż w nieznane, po powrocie do pokoju M, okazało się, że kończy ona spożywanie swoich 20mg tryptaminki.
Tak, swoją porcję zaczęłam już jeść sama, niecierpliwe ze mnie stworzenie jeżeli chodzi o takie sprawy. K, bo tak nazwiemy kumpla, zastaje mnie w pokoju już pod koniec gorzko-słodkiej biesiady. Nieładnie jest zaczynać ucztę, gdy jeszcze nie wszyscy zasiedli do stołu, ale strawa kusiła wyjątkowo. Lubię ten smak, niesie ze sobą dużo wewnętrznej słodyczy.
Aby nadgonić stracony czas, nie zwlekając za bardzo również przystąpiłem do nadziąsłowego i oralnego podania mojego przydziału.
Szybkie pakowanie kurtek, butelek z piciem i piwem oraz, po szybkich ustaleniach, lufki i MJ i byliśmy gotowi wyruszyć w stronę parku, który to od samego początku był naszym głównym celem.
T+0:30 (około 16:25)
Pierwsze zauważalne efekty działania spożytej substancji pojawiły się już bezpośrednio po wyjściu z naszego obecnego miejsca zamieszkania. W moim przypadku było to dość mocne przejaskrawienie kolorów oraz ich alteracja (odblaskujące na niebiesko drzewa, polecam). Tym niemniej kontynuowaliśmy nasz spacer w stronę 'Ziemi Obiecanej'.
Moja przechadzka natomiast, była namaszczona czystą, dziecinną euforią i delikatnie kolorowymi plamkami. Kiedy banan nie chce schodzić z ust, a chichotu i zabawnych komentarzy nie da się powstrzymać (bo i po co?), od razu wiadomo, że wyraźne wizuale będą stałym elementem przez następnych kilka godzin. Taka myśl cieszy jeszcze bardziej.
Wraz z upływem czasu i zmniejszaniem się dystansu do parku, falami łapał mnie coraz większy bodyload przejawiający się lekkimi trudnościami z oddychaniem i bólem głowy. Równocześnie do efektów wizualnych należy dopisać falowanie obrazu, szczególnie w przypadku patrzenia na własne ciało, swoisty bullet time pojawiający się również falami o coraz większej mocy (zwłaszcza podczas przechodzenia obok ludzi. Wzrok wypoczywających na przydrożnych ławkach osób starszych – bezcenny) oraz chwilowe zmiany pochylenia świata o jakieś 30 stopni na przemian w lewo i w prawo. Mniej więcej w połowie drogi bodyload w moim przypadku stał się na tyle nieznośny, że jedyne na co miałem ochotę to usiąść gdziekolwiek i zwymiotować. Przy wejściu do parku pojawił się pomysł, aby wkroczyć do niego bocznym wejściem, tj. rurami ciepłowniczymi znajdującymi się nad płynącym strumyczkiem. Dla normalnego człowieka nie stanowiłoby to problemu, jednak w swoim obecnym stanie zmuszony byłem z tego zrezygnować.
Warto też dodać, że dla normalnego człowieka, zazwyczaj pozbawionego charakterystycznej ćpuńskiej spontaniczności, przechodzenie po rurach do parku kojarzy się z lekkomyślnością i dziecinnością, a nie z kolejną, usłaną przejaskrawionymi kolorami przygodą, czekającą w drodze do celu.
T+~1:00 (około 16:55)
Gdy osiągnięta przez nas 'Ziemia Obiecana' otworzyła swoje wrota okazało się, że ulubione miejsce do tripów M jest zajęte przez Młodą Polskę Streetwearową, czyli najbardziej prymitywny rak trawiący ten jebany kraj. Tym niemniej nie przejmując się tym za bardzo obraliśmy za cel szczyt pobliskiej górki, gdzie w końcu udało mi się usiąść. Cały świat, który widziałem u swoich stóp wydawał się niesamowicie falować, a rosnąca trawa tworzyła wiry. Z powodu ataku mrówek, na których jad M jest uczulona zmuszeni byliśmy przenieść się wyżej i ostatecznie usadowiliśmy kawałek dalej obok drzewa. W tym momencie mój bodyload osiągnął swój peak czego efektem była utrata spożytego jakąś godzinę wcześniej jedzenia.
Trochę zaczęłam obawiać się o pomyślność podróży. Mimo zwymiotowania, K dalej wyglądał nieciekawie. Kiedy ja podziwiałam falującą przestrzeń, dającą wrażenie dryfowania po różowych wodach, nawiązywałam mowę z biegającymi wokoło psami i podziwiałam piękno tęczowego dymu papierosowego, dostojnie tańczącego w przebłyskach słonecznych, kumpel ani nie myślał o dołączeniu do mojego rekreacyjnego świata, dręczony dusznościami i nudnościami.
Po tym niezbyt przyjemnym dla mnie zajściu, oparliśmy się o wspomniane wcześniej drzewo, a muzyka zaproponowana mi przez M, okazała się strzałem w dziesiątkę. Bodyload nadal był nieznośny, a z powodu trzęsących się nóg zryłem praktycznie całą trawę, która to znajdowała się pod nimi, ale w końcu pojawiło się uczucie błogiego mindfucku, a nadchodzące fale coraz bardziej znosiły bodyload i pozwalały w końcu należycie cieszyć się tripem (Bob Dylan czyni cuda).
T+~1:15 (około 17:10)
Około tego momentu pojęcie upływu czasu był już kompletną abstrakcją. Przechodzący ludzie zdawali się być zapętleni, gdyż cały czas widzieliśmy te same twarze. Promienie słońca przebijające się przez korony drzew wyglądały wręcz w jak jakimś mistycznym ogrodzie. Po zamknięciu oczu widoczne były wzorki i fraktale w cyberpunkowych (złoto-ciemnych) lub japońsko-ulicznych, neonowych kolorach. Nastąpiła poprawa humoru i rozpoczęliśmy rozmowy na tematy około-życiowe, filozoficzne oraz na temat tego co właśnie widzimy (m.in. dojście przeze mnie do tego, że życie 'normalnych' ludzi jest jeszcze bardziej bezsensowne niż nasze, gdyż ostatecznie coś z tego doświadczenia wyniesiemy). Po Dylanie, nadszedł czas na soundtrack z naszego ulubionego Trainspotting'u. Na pierwszy ogień poszedł utwór Lou Reed'a - Perfect Day, który to idealnie podsumowywał to jak się wtedy czułem, a w wersach utworu odkryłem drugie dno (film jako zamienne słowo dla tripa, a zwierzęta jako zamiennik dla tego co widzieliśmy). Swoją drogą praktycznie każdy utwór, który akurat wtedy napatoczył się na iPodzie opisywał dokładnie mój stan, a inne stały się prorocze, gdyż podczas dalszej części 'filmu' stawały się 'rzeczywistością'.
Muzyka, oprócz całkowitego uczucia relaksu, przywracała też w mojej głowie różne obrazy z przeszłości i wszelkie wspomnienia, przepełnione niewysłowioną melancholią i pięknym smutkiem. Cokolwiek by nie mówić o moim życiu, poczułam się szczęśliwa, że właśnie takie dotychczas prowadziłam. Bolesne wspomnienia też są cenne i na swój sposób piękne. A w uszach tylko ostatnie słowa 'You're goin' to reap just what you sow'...
T+~3:00? (około 18:55)
Po wieczności spędzonej w ziemi obiecanej stwierdziliśmy, że czas skierować się z powrotem. Powrót w moim przypadku był przyjemny choć zdarzały mi się niepewne kroki. Lekkie zagubienie się w parku poskutkowało, że znowu nie skorzystaliśmy z alternatywnego wyjścia z naszej miejscówki, a z przejścia mostem, które to jawiło mi się wtedy jako metafora bram do Ziemi Obiecanej.
Ostatecznie nasz powrót zakończył się na pobliskich torach gdzie usiedliśmy w celu chillu, wypicia wspomnianego wcześniej piwa i jak się okazało zajarania MJ. W tym czasie, gdyby nie decyzja o jej wypaleniu, prawdopodobnie efekty 4ho, zniknęłyby w moim przypadku prawie całkowicie. Latające owady zaczęły tworzyć zarys drzewa, na zmierzchającym niebie dostrzegliśmy świecący punkt, który przy dłuższym skupieniu na nim wzroku wydawał się być Jezusem zstępującym na ziemię. Pod wpływem pomysłów po MJ, a może i 4ho, postawiliśmy sobie za cel czekać aż przejeżdżający pociąg uderzy w ustawioną przez nas konstrukcję z pustej butelki po piwie i soku, które wcześniej spożyliśmy.
Oczekiwanie jak nam się wydawało trwało wieki, a podczas niego zdążyliśmy załapać jeszcze dużo innych ciekawych rozkmin. Ja przy okazji podziwiałem też cevy, które zmieniły kolory na bardziej nocne oraz afterglow na nocnych światłach. Gdy wszystkie założone przez nas wcześniej cele zostały wykonane (tj. pociąg w końcu przyjebał w ustawioną przez nas konstrukcję, nie rozbijając butelki po hipsterskim, jabłkowym piwie) postanowiliśmy, że to już czas wracać do miejsca zamieszkania.
Przed podjęciem dalszego marszu, skorzystałam jeszcze z okazji bycia w odludnym miejscu, na rzecz pełnego pęcherza. Schodząc w dziki gąszcz u podnóża torów złapało mnie za serce piękno widzianego obrazu. „Mam zaszczyt oddać potrzebę w najpiękniejszym ogrodzie, jaki widziałam!” - pomyślałam. Zarośnięty brzeg brudnej rzeki, ozdobiony rozłupanym, betonowym blokiem, wydawał się być zadbanym, bajkowym ogródeczkiem z porcelanową rzeźbą pośrodku.
Droga upłynęła pod znakiem kompletnie zniszczonego umysłu i kolejnych rozkmin na temat ludzi.
T+~4:00? (około 20:05)
Niedługie oczekiwanie na wejście do budynku było mi umilane przez zniekształcone odbicia naszych osób bijące z pobliskiego lustra i złoto-niebieskie rozetki (w tamtej chwili stwierdziłem, że wyglądam całkiem spoko). Po powrocie do pokoju jednomyślnie zajęliśmy na łóżku pozycję pod tytułem ''ja pierdolę, ale jestem wyczerpany''. Po szybkiej decyzji dopalenia MJ, która została na bongo zdecydowaliśmy, że skoro soundtrack z Trainspottingu tak bardzo nam podpasował, dlaczego by nie obejrzeć samego filmu.
K przed filmem złożył jeszcze wizytę porcelanowemu przyjacielowi, a ja zostałam w pokoju. Niewinna zjarka znów mocno podbiła wizuale i błogi stan odłączenia się od jakiejkolwiek logiki. Kątem oka dostrzegłam jak moja pluszowa ośmiorniczka debilnie się do mnie uśmiecha. „Zabawy Ci się zachciało, różowy potworku?” - zapytałam pluszaka i rzuciłam się na niego, szarpiąc w zębach niczym pies. „Masz zabawę!” - dorosła dziewczyna robi fikołki, przewrotki i śmieje się jak dziecko całkowicie pochłonięta zabawą z pluszakiem. I jak tu nie lubić tryptamin?
Po wycieczce do ubikacji w celu oddania lżejszej potrzeby i stwierdzeniu, że na tripie 4-ho-metowym, nawet zwyczajna czynność ludzka i zapinania po niej spodni jest wyjątkową przygodą, przeszliśmy od pomysłu, do czynu (tj. oglądania filmu). W czasie jego trwania atakowany byłem od czasu do czasu migającym światłem w przedpokoju oraz różnego rodzaju przebarwieniami na monitorze. Sam film zaś stał się jakby głębszy i ponownie zmusił mnie do przemyślenia pewnych spraw w swoim życiu i stwierdzenia, że Welsh to ma jednak łeb do książek.
Podsumowanie:
Krótko mówiąc, jeśli oczekujesz kilkugodzinnej jazdy z wieloma fajnymi wytworami swojego mózgu i zajrzeć w głąb siebie oraz jesteś w stanie przeżyć możliwy bodyload, a ponadto mimo wszystko chcesz mniej więcej ogarniać co się dzieje wokół, a w razie czego być gotowym do tłumaczenia się 'Stróżom Prawa' (phi..), to....
CO TU JESZCZE ROBISZ?! ZASUWAJ ZAŁATWIAĆ MAHOMETA!
- 14194 odsłony
Odpowiedzi
blabla
Tak sie składa, że przeczytałem to po przedchwilowym zamówieniem mahometa ;d. Raport jeden z lepszych jakie tu czytałem. Swoją drogą brakuje mi takich ludzi jak wy w swoim otoczeniu