pierwszy raz po tamtej stronie
detale
raporty jaq
pierwszy raz po tamtej stronie
podobne
Pomysł pojawił się już kilka lat temu, kiedy to usłyszałam o psilocybe mexicana, lub kolokwialnie mówiąc, “grzybach”. Wtedy jeszcze, był to tylko zamysł, małe ziarenko upchnięte gdzieś w świadomości. Absolutnie jestem zdania, że do pewnych rzeczy trzeba dojrzeć, aby móc je w pełni doświadczyć. Tyle wstępu, przejdę teraz do mej relacji z tak zwanej wycieczki.
Wspomniane ziarenko, zakiełkowało po przeczytaniu relacji z tripu znajomego, spojrzałam wtedy na grzybki z innej perspektywy, zobaczyłam w tym nie tylko zabawę, ale i coś głębszego.
Na wycieczkę wybrałam się z wyżej wspomnianym znajomym - Wincentym (w roli strażnika) i Małym, którego spotkałam wtedy pierwszy raz.
Godzina trzynasta, słońce grzało już dość mocno, zwiastując wiosnę, gdy nasza trójka usiadła przy stole w moim mieszkaniu. Początkowo tripować miałam tylko ja. Pamiętam me olbrzymie podniecenie, lekko drżące dłonie. Zgodnie z poleceniem, byłam na czczo.
Smak grzybków (skonsumowałam tzw. “jedynkę” - w sam raz na pierwszą podróż), przypominał pieczarki, aczkolwiek pod koniec przeżuwania poczułam goryczkę, popiłam colą i wygodnie usiadłam ;)
W czasie kiedy ja czekałam na pierwsze efekty, towarzyszyć mi zdecydował się Mały.
(Około 20 min. później)
Zaczęło się od śmiechawki, jak ja to lubię nazywać. Uśmiech nie chciał zejść z mej twarzy.
Wincenty, zasugerował, abym skupiła się na przeżywaniu - tak też zrobiłam, po kilku minutach odczułam ociężałość i dziwną sztywność szczęki, kiedy z kolei wstałam, ciężkość ustąpiła, miałam wrażenie jakbym stąpała po trampolinie, co wszystkich - łącznie ze mną strasznie rozbawiło, pewnie ze względu na to jak się poruszałam.
Otaczające mnie kolory stały się bardziej intensywne, wszystko wyglądało jak żywe, poruszało się niczym zmącona tafla wody, krawędzie mebli wibrowały, a małe lampki jarzyły się wesoło. Pełna i wszechogarniająca ekscytacja. Na kuchennej szafce stała żółta butelka z wodą, doszłam do wniosku, że jest to rakieta, która na pokładzie ma marsjański mocz do kosmicznej analizy. Podeszłam do okna. Wprost na mnie świeciło słońce, wyczułam jego mega-pozytywną energię, uśmiechnęłam się jeszcze szerzej, wtedy Wincenty zaproponował spacer, przystałam na to z entuzjazmem. Ubraliśmy się i ruszyliśmy.
Zaraz za moim blokiem, znajduje się osiedlowa siłownia na świeżym powietrzu, rozbawieni jak małe dzieci bawiliśmy się na przyrządach. Przysiadłam na jednym z nich i zamknęłam oczy, zobaczyłam feerie kształtów, poruszających się leniwie, synchronicznie, wszystkie w różnych odcieniach rubinu.
Poszliśmy dalej. Idąc przez łąkę, ujrzałam kamyk, nie był to zwykły kamyk, miał idealnie okrągły kształt, pokazałam go reszcie, ciągle zachwycając się znaleziskiem. Skierowaliśmy się w kierunku pobliskiej plaży - zalewu. Mały rozpaczał nad losem tych, którzy z przestrachu nigdy nie zdecydują się na przygodę w której my właśnie braliśmy udział - przyznaliśmy mu rację.
Na miejscu doznałam szoku, nigdy jeszcze nie widziałam tylu niesamowitych odcieni błękitu i granatu na raz, olbrzymi zbiornik wodny cały pokryty był miejscami popękanym lodem - przypominał burzowe niebo z rozbłyskującymi piorunami, widok wprost obłędny. Przysiedliśmy na chwilę, kontemplując nad rozciągającym się krajobrazem.
Kontynuowaliśmy spacer, zauważyłam, że moje zmysły są wyostrzone, wyraźniej słyszałam ptasie trele, plusk dobywający się z płynącego tuż obok strumyka, szum wiatru. Najlepsze porównanie jakie przychodzi mi do głowy, to pierwsza wizyta w “Fikolandzie”, będąc jeszcze dzieckiem, wszystko takie świeże i barwne. Byłam Ewą zwiedzającą Eden. Na nowo zdefiniowałam pojęcie szczęścia. Na lewo od nas wyrastały malutkie domki z kolorowymi dachami, zgodziłam się z tezą, jakoby zamieszkiwały w nich krasnoludy. Wciąż podążaliśmy wzdłuż brzegu, napawając się ciepłem i wspaniałymi obrazami, Mały porównywał je do tych z gier komputerowych. Ja, mimo że bywałam w tym miejscu wiele razy, odbierałam otoczenie jako baśniowe, wyjęte z dobranocki o smerfach. Zachwycałam się każdym liściem, źdźbłem trawy - a była tak soczyście zielona. Wiele razy zatrzymywałam się, aby koniecznie czegoś dotknąć. Przez cały czas nie mogliśmy wyjść z podziwu, że mimo, iż Wincenty nie jadł grzybków, potrafił przeżywać trip, prawie tak jak my. W pewnym momencie spostrzegłam, że ścieżka wijąca się niczym wąż, kończy się parą drzew, z mojej perspektywy wyglądało to jak swego rodzaju brama, portal. Powiedziałam o tym chłopakom:
- Ciekawe, co jest za tą bramą.
- Batman - odparł Wicnenty.
Zgodnie wybuchnęliśmy śmiechem.
Nie było nic poza nami, tylko my zamknięci w niebiańskiej, szklanej kuli.
Faceci zgłodnieli, wobec tego postanowiliśmy zawrócić. W moim mniemaniu droga powrotna była krótsza. Muszę dodać, że chyba nigdy nie śmiałam się tyle, ten dzień był niezwykły. Chichotaliśmy na okrągło z przerwami na poważniejsze konwersacje, dotyczyły głównie innych, naszym zdaniem nieszczęśliwych i nieświadomych ludzi. Padł pomysł, coby ruszyć na Hawaje, pieszo ;)
W głowie miałam miliony myśli, miałam ich tak wiele, że nie byłam w stanie ich przekazać towarzyszom. Rozmyślałam nad rzeczami, które w obecnym momencie uważałam za warte naprawy, jak bezsensowny spór z przyjaciółką, czy rozstrząsanie nieudanego związku z przeszłości, postanowiłam wiele zmienić - nadal chcę. Zaczęłam dostrzegać czarne chmury w mym umyśle, sukcesywnie je odpierałam, nie dając im zrujnować wielkiej wycieczki.
Zaraz po powrocie do domu, z głośników popłynęła muzyka klasyczna, wniosła podniosły nastrój. Rozmawialiśmy wówczas o uczuciach, ich uzewnętrznianiu i ogólnie o problemach egzystencjalnych. W odpowiedzi na niezaspokojony głód jedzenia, Małego, postanowiłam coś ugotować i nigdy dotąd nie sprawiło mi to takiej frajdy. Jedzonko ponoć smakowało dobrze :) Kiedy moi goście jedli, ja obracałam w rękach kiwi, owoc w moich oczach był tak cudowny, że nie byłam w stanie go zjeść, aby nie zburzyć tego piękna.
Rozsiadłam się wygodnie, głowę oparłam o zagłówek i wpatrywałam się w sufit, a raczej w nieskończenie śliczne połacie falujących, bieluśkich koronek. Gawędziliśmy jeszcze przez jakiś czas, gdy wyczułam, że trip się kończy, trochę mnie to zasmuciło, gdyż sama wycieczka, jak i ludzie z którymi ją odbyłam, dały początek memu nowemu światopoglądowi, nie chciałam z tym zostawać sama. Czas, jak mnie wcześniej uprzedzono stał się pojęciem abstrakcyjnym, toteż tylko nieznacznie zdziwiłam się, że minęło tylko pięć niesamowitych godzin.
Pożegnaliśmy się z myślą o kolejnym takim spacerze.
Epilog
Słyszałam wcześniej, że ludzie odbywający razem wycieczkę, doświadczają czasem takiego zjawiska, jak telepatia. W trakcie trwania naszej, odczuwałam ogromne zrozumienie między nami, ale nie nazwałabym tego telepatią.
Kilka godzin później stojąc na przejściu bardzo ruchliwej ulicy, zadziałał instynkt niewątpliwie pochodzący od grzybków, mianowicie na prawo ode mnie stała starsza kobieta, nie widziałam jej zbyt wyraźnie, ale czułam, że jest ona przerażona. Czym? Wtedy nie wiedziałam, aczkolwiek, kierując się wspomnianym silnym instynktem, zaproponowałam pomoc. Przyjęła ją z wielką wdzięcznością, powiedziała, że jej wnuk zginął w wypadku komunikacyjnym i od tej pory okropnie boi się jezdni i aut. Na odchodne życzyła mi zdrowia i żeby mi pan Bóg w dzieciach wynagrodził, podziękowałam i ruszyłam w swoją stronę.
Jakiś czas po tripowaniu, wróciłam do miejsca naszej wędrówki. Nie było tak samo. Dachy domków krasnoldów, okazały się być stalowo-szare, kolor trawy przygasł, a aligator-kanu-noga, zamienił się w zwykły konar drzewa. Mimo wszystko było piękne, bo zostało wspomnienie i większa wrażliwość na cudowność trochę mniej kolorowej rzeczywistości.
Dla mnie wycieczka była przecudownym doświadczeniem, zawdzięczam to pozytywnemu nastawieniu i wspaniałym towarzyszom.
- 17326 odsłon
Odpowiedzi
Świetny trip raport!
Świetny trip raport!
Zdecydowanie zachęcił mnie i przybliżył o krok próbie skonsumowania 'grzybków' :)