wakacyjne pierdolnięcie
detale
raporty solventsmellover
wakacyjne pierdolnięcie
podobne
Przychodzi taki dzień w życiu, kiedy trzymasz w swojej dłoni mniej więcej garść grzybów i jest Ci wszystko jedno, gdzie ślepy los zawieje twoje życie. Takiż dzień spotkałem na swojej drodze. Nagły impuls skierował mnie do lasu. Udaję się daleko od bezpiecznego miejsca, zastanawiając się nad sensem bezsensu moich decyzji. Mój pociąg odjechał, a ja rozgościłem się w nim jak czeska prostytutka w stodole. Trzymam fason i idę dalej. Męczy mnie myśl o tym, że fason, jaki dziś wybrałem, już dawno wyszedł z mody, bo był ździebko zbyt bardzo popularny wśród entuzjastów tracenia życia zbyt młodo — aczkolwiek końcowo trafia mnie myśl, że nie ma co rozbijać dupy nad tym skromnym faux pas, przecież skosztowanie grzybów kompletnie z nudów jest decyzją dziką, a co się z tym wiąże, jest frajda, a jak jest frajda, to życie nagle nabiera wielkich cycków, obrzmiałych, kształtnych, hipnotyzujących ludzi w wyłącznie w samych dystyngowanych kręgach, gdzie absynt leje się litrami, papierosy pali się wyłącznie ręcznie skręcane, ludzie rozkraczają się w lautrecowskie pozy, a monokl wypada na żabot. Może w tych samych kręgach dowiem się o związkach dzikości i sztuki. Sztuka wartościowa to sztuka dzika, jest to sztuka najbardziej wrażeniowa, dająca najmocniejszy emocjonalny impet. Idąc dalej, rozwijam myśl o dzikości, widzę ją wszędzie i w końcu rozumiem, jak precyzyjną cechą życia jest dzikość. To ona prowokuje to ciągłe rozrastanie się życia, na coraz szersze namiętności, smutki, szczęścia, herbatki i kurwatki, także konkluzja egzegezy na temat ogólnej teorii popełniania decyzji jest bardzo prosta i logiczna, nie ma nic złego w zgrzybieniu się jak wściekły skurwysyn.
Celem mojej podróży jest szczyt czeskiej Koruny, na której jest huśtawka. Nie byle huśtawka, bo taka z ładnym landszaftem, także cel godny mojej obecnej prezencji, która zdradzała bezwstydnie moje badanie psychodelii, której Koruna jest równie godna. Stąd wzajemność nabiera w tym przypadku niezwykle namiętnej jakości. Takie same wrażenie mogli odnieść turyści, z którymi to miałem zamiar popaść w szranki o huśtawkę. Ich zaś nie było, szlaki okazały się czyste jak dwie krople kwasu.
Zacząłem czuć to samo dziwne uczucie, które czuję za każdym razem na początku grzybowego upojenia. Jakaś ezoteryczna siła powoli skrada się do mojego ciała, napiera na mnie i wzbiera się, powodując mrowienie moich pleców. Jedne mięśnie wiotczeją, a inne sztywnieją w nienaturalny sposób. Wiesz, że to tylko psychodelik, ale końcowo i tak zapominasz, jak to jest oddać mocz w zgodzie z wszechobejmującą formą. Nie ufasz swojemu ciału i nadchodzącym bodźcom. Najlepiej, kiedy w tym momencie masz cel, a mój cel był coraz bliżej – nieszczęśliwie dla mojego sumienia, gdyż z każdym metrem moje sumienie napotykało coraz większą gorycz, związaną z koniecznością powrotu, tą samą odległą trasą.
Mijam wiele rzeczy. Mijam je, będąc zdecydowanie wrażliwszym bytem na wszelkie bodźce. Kształty, dźwięki, skały, których obecność staje się coraz bardziej wyraźna. Każda pojedyncza skała budzi dziwne skojarzenia, mijam te wyglądające jak twarze, postacie, dziwne rzeźby. Czy mijam po prostu skały o wyraźnych konotacjach seksualnych. Mijam plątaninę szlaków, gigantycznego piaskowca, który z czasem procesu wietrzenia, cementacji i innych skomplikowanych procesów nabrał kształt świątyni. Mijam jeszcze jedną skałę w kształcie prącia i docieram na grzbiet Koruny. Ze szczytu widać harmonijną linię brzegową gór, ponad którą wypiętrzył się dziewięćsetmetrowy szczeliniec. Po drugiej stronie widzę kilka czeskich wiosek otoczonych długimi polami. Rozkoszowałem się tym widokiem, słuchając utworu „Hit” od Bzów i to chyba była chwila, na którą tak długo czekałem. Zaznałem istnej kwintesencji młodości, śpiewając Bzy jak hymn, hymn kończącego się lata. Huśtałem się dobre kilkadziesiąt minut na huśtawce Fragonarda, śmiejąc się na cały CHKO Broumovsko. Nie przeszkadzał mi w tym żaden Czech ani Polak. Byłem sam w swoim przedstawieniu, które nabierało coraz jaskrawszych barw.
Przeglądam notes schowany w czerwonej skrzynce, znajdującej się na tarasie widokowym. Są tam różne rzeczy: szkice, kicz, poezja, więcej kiczu, czeski język, penisy czy nawet obraźliwe treści, głoszące o tym, kto ile fallusów zmieści w coraz to bardziej niestereotypowe miejsce. W całej tej mieszance stężonych ludzkich myśli znalazło się też miejsce dla mnie. Zrobiłem żałosny szkic szczelińca z moim podpisem, który jakimś cudem idealnie pasował do wszelakiej wyuzdanej „sztuki” tam już obecnej. Przewracam jeszcze kilka kartek nawołujących do otwartości seksualnej i korzystam z melancholijnych walorów tarasu widokowego, na którym dowiedziałem się, że wszystko jest sztuką po raz kolejny.
Wyczerpałem możliwości tego miejsca do końca. Zobaczmy więc, jak moje zgrzybione ego poradzi sobie w drodze powrotnej. A więc idę strasznie dziwkarskim krokiem. Lizzy Mercier Descloux wyraźnie mi się ostatnio udzieliła. Idę przez kładkę turystyczną, jak przez wybieg modowy czy coś w tym stylu, pokonuję coraz więcej metrów tanecznym krokiem. Dostałem jakiś nieopisany zastrzyk energii, moje ciało jest wyjątkowo gibkie i jest ogromna szansa, że jeszcze dzisiaj na jakiejś skalę zrobię szpagat. Z każdym metrem jestem co do tego coraz bardziej pewien. Natura tańczy ze mną, drzewa kołyszą się wyjątkowo zawadiacko, a ja mam do ominięcia jeszcze całą rzeszę podobnych skurwysynów z celulozy. Wobec tego faktu wyciągnąłem ręce do góry i z nieopisaną sensualnością zsunąłem je na dół, po swoim ciele; robię obrót wokół własnej osi, no i idę dalej Żółtym. Docieram do rozwidlenia i już niczego nie jestem pewien — mam do wyboru pięć dróg, a kolejne obroty wokół własnej osi zupełnie nie pomagają mi w wyborze odpowiedniej drogi. Dlatego strzelam jak kowboj palcami wskazującymi w różne strony, nadal się kręcąc. Obniżam swoje ciało i jestem coraz bliżej odpowiedzi. Moja ręka wystrzeliła mniej więcej w stronę zielonego szlaku. Wygląda na to, że dopiero grzyby władowały się z pełną parą. Szedłem dalej w głąb lasu, kontynuując swoje szaleństwo.
Już na samym początku grzyby wygięły moje ego. Zacząłem negować całą okoliczną rzeczywistość, każdy kształt, jaki wpadł w moje oczy, był ostry, kształty niosły za sobą różne dzikie ekspresje. Bardziej intymnym faktem jest to, iż moje ego wybrało kształt swastyki. Toczyłem się dalej przez las, w tym bardzo trudnym i dziwnym świecie, w akompaniamencie jeszcze dziwniejszej muzyki. Jak zwykle na tym etapie pojawiają się myśli o śmierci, za każdym razem czuję, jakbym stał przed ścianą, jakby w ślepym zaułku. Jak nie odpowiem szybko na pytanie o śmierć, to coś mnie dorwie, a jeśli tak się stanie, to zrobi się niemiło i nastąpi bardzo katatoniczny rodzaj dnia, taki, który będę wspominał w pozycji embrionalnej pod prysznicem. Więc próbuję dopasować same niepasujące elementy do układanki, pocieszam się jak zwykle samym romantyzowaniem problemu, które jest niesatysfakcjonujące, ale musi na ten moment wystarczyć. Nie wiem przecież, czym jest wszechświat, także obawianie się nieznanego jest w sumie skrajnie bez sensu, Kluczem na moje bolączki okazał się dalszy taniec, bardziej zajadły, ale ten sam bardzo naturalny taniec. Tańcząc, myślę o reinkarnacji w bardzo osobliwej formię. Myślę, że w jakiś sposób musimy zmieniać formę, podtrzymując tezę o tym, że jesteśmy częścią większej płynącej świadomości. Miałoby to może całkiem romantyczny sens, gdyby to wszystko byłoby wielką sztuką, która bada samą siebie poprzez ocean różnych subiektywności, której fale rozbijają się o brzeg i giną, naprzemiennie jedna po drugiej. Załamanie się każdej z nich jest czymś bezdyskusyjnie pięknym, więc oglądanie tej samej wędrującej fali byłoby zapewne mniej urokliwe, tak samo jak oglądanie po raz kolejny tego samego filmu, czytanie tej samej książki czy sranie po tej samej ścianie, brandzlowanie się do tego samego porno et cetera, et cetera, dlatego śmierć może sprawiać, iż każda następna „fala” będzie bardziej unikalna. Powstanie nowa estetyka, powstanie nazizm, komunizm, dadaizm, czy nawet ten skurwysyński realizm fantastyczny, który mimo wszystko też jest sztuką. Śmierć skłania do rozwoju, do zmian i wszelkich odkryć. Tym myślą dodaje uroku stwierdzenie, że zło opiera się na dobru i vice versa, tak więc konkludując filozofowanie o śmierci — ma najwięcej sensu, kiedy tańczymy.
Wbiłem znaleziony chwilę temu kij w ziemię, obróciłem się wokół niego z bardzo lubieżną gracją, po czym zrobiłem nim kilka obrotów w powietrzu i wyrzuciłem gdzieś, gdzie można znaleźć najdorodniejsze papieżaki. Zdaje się, że mój taniec jest już na wyżynach wyrafinowania. Czasami obracam się i idę tyłem w dziwnej pozie tylko po to, aby zrobić sekwencję dzikich ruchów. Przy obrocie w przód czasem nawet skaczę z jednej skały na drugą i udaję, że rucham powietrze. Udało mi się nawet zrobić coś na wzór szpagatu, z którego się wybiłem do góry i wylądowałem w mniej więcej podobnym „szpagacie”. Kto wie, może przy odrobinie wysiłku wróciłbym do domu robiąc gwiazdy. Ponosi mnie niesamowita euforia, trafiam na znak mówiący każdemu entuzjaście górskich wycieczek o tym, że jeśli grzyby za mocno wykręcą Ci przyrodzenie, to jego popisy zostaną uwiecznione na taśmie, sfotografowane bądź też sfilmowane, któż to wie. Nie pozostało mi nic innego jak podejść do znaku i wykonać przy nim najbardziej dystyngowane ruchy ciała w dziejach psychodelicznej turystyki. Całkowicie nie miałbym obecnie problemu z rozebraniem się do naga i przeistoczeniem się w jakąś ezoteryczną istotę. Mógłbym się zgubić w lesie i wykorzystać obecny zastrzyk świadomości na ciekawsze zajęcia, wymagające całych czterech kończyn, jeśli dobrze pójdzie to może nawet pięciu. Z mojego punktu widzenia mało rzeczy obecnie byłoby faux pas. Przed chwilą idąc prosto, moje nogi zapadały się o kilkadziesiąt centymetrów w stronę ziemi, a ja w tym czasie w głowie miałem jakiś kolejny asamblaż.
Psychodeliczny brak poczucia wstydu jest czymś biblijnym. Tak samo czułem się dwa lata temu, kąpiąc się w jakiejś zafajdanej dziurze na Śląsku. Byłem na kwasie i całkowicie naturalna okazała się dla mnie nagość. Wykąpałem się w jeziorze, co miało dla mnie wręcz religijny wymiar. Woda zmyła ze mnie grubą warstwę ociekającej łojem chujowizny, jaką jest zwykła ludzka nieprzyzwoitość. Tego dnia zmyłem z siebie całą toksynę, jednak przerwała mi w tym prawdopodobnie wysoce nacjonalistyczna rodzina, która nie życzyła sobie, aby jakiś popierdolony hipis machał swoim małym, włochatym siurem, kiedy obok kąpią się ich dzieci.
Tuż przy granicy polsko-czeskiej doskwiera mi wiele myśli, na przykład to, że owa granica w zupełności nie powinna istnieć. Nie wiem, ile już minęło czasu, poczucie czasu na grzybach to rozbujana baba na weselu, która popija wódę piwem, stara kurwa.
Mimo wszystkich kolorowych atrakcji jest to doskonały moment na przewartościowanie swojego życia. Po raz kolejny nawet nie muszę prosić się w myślach o jakiś napływ weny, to wszystko następuje oczywiście mimowolnie. Zacząłem myśleć o delikatności, będąc zainspirowany kamieniami pokrytymi mchem, które kilka tygodni temu głaskałem, jakby były uroczymi psiakami (z takim dredowatym hipisem, będąc delikatnie zgrzybionym).
Zachwyca mnie sam fakt istnienia delikatności, zaczynam marzyć o byciu jeszcze bardziej delikatnym bytem. Jeszcze jedna kropla testosteronu i wrócę na drzewo, więc mimo mojej fizycznej wątłości dużo lepiej czułbym się, posiadając miękkie, kobiece ciałko. Walka o tak nieosiągalne piękno wydaje mi się zbyt trudna, mimo wszelkich operacji, zmian, korekt, nigdy nie czułbym satysfakcji — w pewnym sensie to nawet harmonizuje podejście do śmierci, kiedyś nie będę uwięziony w tym ciele przez całą wieczność, ukaże mi się wszechmogący Jah i może tak hojny, że zlituje się i obdaruje mnie zgrabnymi bioderkami. To pewno bez sensu, ale mam egoistyczną nadzieję, że mój byt to skromny manifest chęci osiągnięcia wyższego piękna przez jakąś ogromną wszechświadomość, której fizyczne uosobienie wyobrażam sobie mniej więcej jako podpis Stanisława Wyspiańskiego, misterny detal reliefu, czy jako dym papierosa, istny sen schizofrenika, bez którego nie byłbym w stanie znaleźć harmonii na tym śmierdzącym spermą ludzkim kartoflisku.
Od domu dzielił mnie rzut kapciem, niedaleko, muszę jedynie pokonać jedno większe wzniesienie. Odchodzę ze szlaku, abym miał bliżej i zaczynam wspinaczkę.
Wspinaczka idzie mi na razie bez przeszkód, mam lekką zadyszkę, ale jest do przeżycia. Po bardzo krótkiej chwili moja zadyszka przeistacza się w coś gorszego, doszło do mnie, że przez cały ten dystans byłem w intensywnym ruchu. Wziąłem dwa wdechy i kontynuowałem, tym razem wijąc się jak wąż po stromiźnie. Jest kiepsko, czuję tak głębokie zmęczenie, że jak teraz padnę to najszybciej znajdzie mnie jakiś zbieracz łysiczek, a do sezonu jeszcze trochę. Za bardzo nie mogę już tańczyć, aby rozwiać myśli o śmierci, zrobiło mi się niedobrze, nie mogłem przez dłuższy czas złapać oddechu. Każdy wdech przypominał wyrzuconą na brzeg rybę, dorsza, czy coś w tym stylu. Przycupnąłem na mchu i myślałem o tym, że taka śmierć nie byłaby w sumie taka zła. Ładna myśl, ale nie praktyczna, bo jeszcze mam kawałek młodości do wykorzystania. Na głowie mam jeszcze kilka włosów, a po drugie za mało wycisnąłem swój potencjał, więc ze śmiercią mi jakby nie po drodze. Na wskroś moim myślom, które chyba zaczęły mnie karać za mój bezsensowny sentymentalizm, moja przygoda zaczęła iść w bardzo złą stronę. Kwadrans temu lubieżnie wisiałem na znaku sygnalizującym, iż teren, na którym się znajduje, jest monitorowany. Draniom nigdy za wiele świeżego mięsa do oglądania. A mieli co oglądać, bo zacząłem wyglądać jak penis, który próbował przebiec na drugi koniec autostrady. Czuję się jak w grze komputerowej, kiedy strzelają do głównego bohatera i krew napływa mu do oczu, przez co widzi świat na czerwono, czy coś w tym stylu. Otrzymywałem od organizmu podobne pokręcone sygnały, śpiewając nadal Lizzy Descloux, ale już ze łzami w oczach, a to dopiero początek walki. Czułem, że jestem skrajnie odwodniony. Kilka razy nawet przeszło mi przez myśl, aby wypić własny mocz, zamiast tego ograniczyłem się do zrywania jagód, pożerałem je kilogramami, powtarzając jak mantrę jagódki, jagódki, jedz je, bo chuj będzie krótki, zjedz je wszystkie, bo to nie pierdzenie w rynnę, jagódki, jagódki!
W tym momencie zapewne każdy innych człowiek dokonałby surowej analizy, jak mógłby tegoż smutnego dnia sobie pomóc, wziąłby parę wdechów, zajarał szluga, ale nie, nie ja. Lepszym pomysłem w moim mniemaniu okazał się bieg do domu i ignorowanie potężnego zmęczenia. Motywował mnie fakt, że jak mnie znajdą i zrobią wymaz, rewizje czy inne zboczone rzeczy, przejdę do historii jako człowiek, który zmarł przez grzyby. Wkleją do gazety zdjęcie jakiegoś człowieka z encyklopedii psychiatrycznej i sensacja gotowa, podobnie jak zaostrzenie kar za posiadanie psychodelików, masz ci los.
Mijam znaną mi bardzo dobrze owczarnie. To znak, że jestem już blisko. W tym momencie zawsze czułem się jak Hitler, wracający od starej do Berlina. Gromki okrzyk dziesiątek dziwnych istot witał mnie, z gigantycznym oddaniem i zaangażowaniem, lecz nie dzisiaj, dziś owce czuły w powietrzu problem, czuły, że coś im nie pasuje, mniej więcej tak jak polska prostytutka w czeskiej stodole, nic do siebie nie pasuję. Zasmuciło mnie to. Dookoła pojawili się też pierwsi ludzie, odrobinę mnie to uspokoiło, wyglądali jakoś tak dziwnie. Nigdy nie zrozumiem sportowej mody, jedynym sensownym wytłumaczeniem tego zjawiska wydaję mi się myśl o tym, że psychodeliczne miejsca przyciągają inną psychodelię, te ciasne, mocno przylegające do ciała stroje, okulary, w których każdy nabiera owadzich konotacji, nie wspominając o dziwnych strojach harcerzy, które ewidentnie mają jakiś mocny podtekst seksualny. Całość przypomina mi wycieczkę rowerową, sprzed kilku lat, wszędzie byli rowerzyści, kwas dał mi wtedy do zrozumienia, że jadę autostradą modliszek, było ich tylu, że brakło kilometra od zostania bogobojnym katolikiem.
Wbiegam do swojego domu, mijam wiele znajomych twarzy, nikt nie patrzy, nikt nie pyta, wyjmuje soczek z lodówki i wypijam całość, tak łapczywie na ile pozwala oszałamiająco wąska szyjka butelki. Wbiegam po schodach, mijam ludzi, którzy grają na instrumentach - jest tu całkiem dużo ludzi, chyba mieli ważniejsze sprawy niż umierający człowiek. Wparowałem do swojego pokoiku i rozebrałem się do samych gaci, tylko po to, aby wylać litr wody na siebie i położyć się na łóżku, będąc przytulonym do wentylatora. Możliwe, że szeptałem mu czułe słówka, ale to nieważne, ważniejsze jest to, że mogę się schłodzić. Znalazłem spryskiwacz, taki z napisem „splash”, którym uprzednio pryskałem grzyby, a teraz pryskam nim siebie. Całość musi przypominać jakąś wyuzdaną formę masturbacji. W zastrzyku samoświadomości zamknąłem drzwi od pokoju, potem jeszcze chwilę chodziłem w kółko, modląc się do wentylatora. Nie czekałem długo na świadków całego zdarzenia, odwiedziła mnie dwójka ludzi, którzy rozumieją delikatne odejście od formy, co nie oznacza, że nie spotkałem się z komentarzem, że wyglądam jak gówno wprasowane w torbę. Jak na złość mieli rację, a ja kontynuowałem swą wyuzdaną masturbację publicznie, dopóki nie przyszła błoga trzeźwość. Nie żałuje ani jednej godziny tego ślicznego dnia.
Potułał sie, powędrował i zbiegł, grafoman jeden
- 8202 odsłony
Odpowiedzi
Nie wiem o co ci chodzi z
Nie wiem o co ci chodzi z tymi ciągłymi seksualnymi nawiązaniami i porównaniami ale ogólnie spoko. Fajnie jesteś pojebany, czekam aż też się zgrzybię.