Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

wielki kreator.

wielki kreator.

   Witajcie wszystkie duszyczki. Pragnę podzielić się z wami kolejnym doświadczeniem. Tym razem czystego surrealizmu (a może lepiej - nadrealizmu). Postaram się jak najdokładniej opisać to, czego nie da się nawet wyobrazić, a co dopiero uchwycić w ramy słowne. Zyskując choć na (wieczny) moment dostęp do kronik Akashy, hiperprzestrzeni - widziałem. 

 

   W piątek spaliłem resztki Changi royal, pod której dyktando upłynął cały tydzień (50% DMT, baniceriopsis caapi, ruta stepowa, pasiflora, lotos) w postaci nabitej lufki. Choć doświadczenie było bardzo przyjemne, to jednak za słabe, jak dla mnie. Po trzech godzinach zapaliłem więc DMT - około 50 mg. 

 

   Rozgościłem się na sofie, uprzednio sprawdzając, czy gdy ciało opadnie, będzie wygodnie leżało. Podgrzałem beżowy proszek, a ten topiąc się kształtował kropelki we wzór kwiata lotosu. Pierwszy buch - bardzo słaby, drugi - przepotężny i trzeci - również konkretny. Położyłem się, zamknąłem oczy i dodatkowo zakryłem je dłońmi, by i tak nikłe światło przypadkiem nie przyciemniało mi wizuali. Tak - światło zdecydowanie, nawet najsłabsze, przyciemnia CEV-y na DMT. Zobaczyłem punkcik w szyszynce, który rozgrzał się do czerwoności. Ujrzałem w nim postać. Postać wielkości komórki, w samym centrum - jaskrawoczerwoną. Czyżby to był sam Bóg we własnej osobliwości? Zbliżałem się do niego i w pewnym momencie, jakby pęknął. Jakby się rozlał. I wylały się wszelkie struktury. Nie żaden fraktal - fraktale są płaskie. To coś absolutnie najpiękniejszego, nieskończenie wielowymiarowego, dużo bardziej złożonego. I tańczy. Cudownie tańczy. Mogłem to oglądać z każdej strony, a tych stron jest tak wiele. Tak bardzo wiele... Cóż to za pokój... Najwspanialszy pokój we Wszechświecie. I tańczy, niczym pokój pełen zakrzywionych, ruchowych (ruchomych) luster, gdzie każde wynika z każdego. A wewnątrz tych luster wszelkie multistruktury. Tak piękne. Tak cudowne. Niewypowiadalny zachwyt rysował się na mojej twarzy. W pewnym momencie poczułem, że za chwile to zniknie. Ale tak bardzo pragnąłem, by trwało... Zostałem wysłuchany. Obraz skręcił w prawo i w dół, i zobaczyłem rękę Boga(?). Byt ów jakby sięgnął po kubek kawy(?) - w tym momencie był wielki, że większy od znanego nam Wszechświata. Miał już się zająć swoimi sprawami, ale dał mi jeszcze trochę czasu, bym mógł w niemym zachwycie obserwować jego ciało od wewnątrz mej istoty. Bo czyż nie jest to widziane od wewnątrz ciało boskie?. Dziękowałem. Nie werbalnie. Nawet nie w myślach. Po prostu dziękowałem. Pomachał mi - nie tyle na pożegnanie, co na do widzenia. 

 

   Wszystko było jednak jakby nieco wyblakłe. Wiedziałem, że może być bardziej kolorowo... Zrobiło mi się trochę smutno, bo zdałem sobie sprawę, że aby uzyskać DMT, należy torturować rośliny... Tak było w piątek.

 

ŚMIERĆ

 

   Niedziela. (W sobotę, z powodu spotkania rodzinnego, odpoczywałem). Zawitałem na gralnie. Było przed 17:00, a z ludźmi umówiłem się na 19:00, więc miałem dwie godziny dla siebie. Nie mogłem się doczekać kolejnej sesji z DMT. Nasypałem "na oko" około 150 mg proszku do specjalnego szkła. Dużo, nawet bardzo dużo. Pomyślałem sobie jednak, że przecież nie muszę wszystkiego spalić i najwyżej zostawię jakiegoś buszka. Powyciągałem wszystkie rzeczy z kieszeni, bo wiedziałem, że będę wierzgał (zawsze wierzgam na DMT). Włączyłem jakąś muzykę i przygasiłem światła. Podgrzałem proszek. Nieco dłużej, niż zwykle, by roztopił się dobrze. Ściągnąłem jednego dogłębnego bucha, którym wessałem wszystko. Nie sądziłem, że moja płuca mogą pomieścić tyle dymu. Już wiedziałem, że jestem... Że jest najpotężniej...

 

   Opadłem na sofę, od razu zakrywając dłońmi zamknięte oczy. Ciemność. W samym środku widziałem, jak szyszynka, a w zasadzie subatomowa cząstka w niej, rozgrzewa się do czerwoności i się przybliża. Wyglądała, jak koło. Koło Dharmy, które rysowało się pomarańczem w czerwonej obwódce. Pęczniała i coraz bardziej się rozgrzewała, by w końcu eksplodować. Bum! Wielki Wybuch, hehe. Eksplodowała miliardami przepięknych, świecących barw. Wszystkie te kolory mieniły się sobą wzajemnie, tak, że nie byłem w stanie określić, który jest gdzie. Były wszędzie... wszystkie. Tańczyły w multistrukturalnym pokoju. Ich taniec był niejako następstwem ruchów palca Stwórcy, którym jakby mnie do siebie przyciągał. Ich jaskrawość i nasycenie były wręcz niemożliwe. Byłem całkowicie przekonany, że ta potężna eksplozja rozwaliła mi szyszynkę..., że umarłem. Nie było mowy o oddychaniu. Ciało przestało istnieć. Nie było dźwięków, ani niczego, czego doświadczamy na ziemskim padole. Byłem jednak całkowicie spokojny. Zrobiło mi się tylko żal Mamy, że umarłem przed nią. Wiedziałem ile jej to bólu przyniesie. Szkoda mi było też przyjaciół, którzy przyjdą i znajdą moje zwłoki. Nie ubierałem tego w żadne słowa, czy klasyczne myśli. Nie myślałem tego, a jednak podobne było to do myśli.

 

Akt Tworzenia

 

   Wtedy to zacząłem rozumieć, czym jest ten tajemniczy pokój, to przepiękne pomieszczenie. Ta przestrzeń, niczym w obrazach Salwadora Dali'ego, lecz jednak dużo bardziej pusta, wypełniona była bardzo złożonymi w swej prostocie strukturami - bryłami, jedno, dwu, trój i nieskończeniowymiarowymi formami. Wszystko tańczyło... Barwy mieniły się cały czas, jakby jeszcze nie były samodzielne, tzn. jakby każda cały czas się zmieniała w inną i występowały wszystkie na raz, a każda z osobna. Błyszczały, jak ciała ustonogów, jednakże tysiąckroć bardziej. Opalizowały, labradoryzowały, wykazywały polichroizm... Były takie... spolaryzowane wszechstrukturalnie. Bryły, jak z obrazów Sętowskiego, ale jakby pozbawione jeszcze tekstury, czy też faktury powierzchni wykrzywiały się w każdy możliwy sposób i zmieniały formę, ukazując swój nadrealizm. Geometria brył cały czas ulegała transformacji. Sześciany stawały się dwunastościanami itd., aż do wszechścianu i na odwrót. Figury foremne, ścięte, proste i złożone. Generalnie całą tę multistrukturę nazwałbym wszędziewszystkościanem. Ten pokój... był jakby laboratorium, albo pracownią, ewentualnie pokojem zabaw transcendentnych potężniej istoty -Wielkiego Kreatora, a ja leżałem w jakimś akwarium(?), tudzież pudełku(?). Widziałem rękę Stwórcy, który złapał mnie dwoma palcami za głowę (a przynajmniej za centrum świadomości). Byłem dla niego wielkości małej myszki, lub jeszcze mniejszy. Wierzgałem wszystkimi swoimi ośmioma nogami i czterema rękami, a owe kończyny pozbawione jeszcze były stawów (bardziej przypominałem małą ośmiornicę, niż człowieka). W ogóle byłem tylko biomasą, pozbawioną jakiegokolwiek układu kostnego. Spojrzałem na twarz tego Wielkiego Kreatora. Widziałem ją. Wyglądał na mężczyznę w wieku około 20 - 30 lat. Uśmiechał się, lecz uśmiechem podobnym do maski anonimusa. Jego ubiór (o ile w takiej multiwymiarowości jego szatę można określić mianem ubioru) wyglądał dosyć groteskowo, przypominając odzienie nadwornego błazna - nie jest to właściwe określenie, bo na pewno nie był żadnym błaznem (miałem lepsze, ale uleciało bezpowrotnie), tudzież dworzanina. Lepił mnie - kształtował z galaretowatej substancji lewą ręką, prawą trzymając moją głowę. Dziwiło mnie to, że jeszcze nieobdarzony ciałem właściwym już miałem świadomość - widać tak musiało się to odbywać. Komunikowałem się w jakiś niewerbalny sposób z Wielkim Kreatorem . Ufałem mu. Wiedziałem co robi. Z resztą nie mógłbym i tak nic zrobić. W żaden sposób się sprzeciwić. Byłem tylko małym, dopiero co tworzonym zwierzątkiem. Trwało to wszystko zarazem chwilę, jak i całą wieczność...

 

NARODZINY

 

   Delikatnie substancja zaczęła puszczać, dzięki czemu poczułem fizyczne ciało, które pozbawione mojego nadzoru wierzgało we wszystkie strony - głównie nogi. Wtedy... puściło: Hyyyyyyyyyyyyyyyyyyy! - złapałem haust powietrza, jak przy narodzinach! Jakbym wynurzył się z oceanu, resztkami sił walcząc o życie. Jakby to był mój pierwszy oddech. Huuuuuuu - wydech... i jeszcze parę głębokich oddechów. Otworzyłem oczy. Dementor jeszcze mocno działał, co widać było po OEV-ach, a także czuć w całym ciele. Szybko spojrzałem na telefon - minęło 20 minut. Przez ten czas w ogóle nie oddychałem! Czułem mrowienie w całym ciele, jak i przepływające prądy - tak, jak gdy uderzymy się w łokieć, trafiając w nerwa, co najbardziej czuć w małym palcu. Zacząłem sprawdzać funkcje motoryczne ciała (ciągle jeszcze leżąc), bo nie wiedziałem, czy nie jestem sparaliżowany. Szybki rekonesans i pozytywna diagnoza - nogi w porządku, ręce też, tylko gorzej z palcami, którymi co prawda mogłem poruszać, ale nie utrzymałbym kubka z herbatą. Sprawdzałem zmysły, czy wszystkie są obecne. Były. Wykrzyknąłem z całych sił, ile tylko było energii w przeponie: Łuuuuuuuuuuu!, będąc w szoku popodróżnym i jeszcze parę razy: Łooooooooł!!! Łuuuuuuuuuuu! Łoooooooouuuuuuuuu!!! Dźwięk był nadwyraz czysty, dosyć wysoki, jak na mój basowy głos.

 

   Wstałem. Poszedłem do umywalki obmyć twarz wodą. Spojrzałem w lustro - twarz moja, ale jakby inna. Oczy z nowym błyskiem. Zacząłem krążyć dookoła, jeszcze co chwile krzycząc: łuuuuuuuuu!!! Byłem pod ogromnym wrażeniem. Rękami łapałem się za głowę i ciągle chodziłem w kółko. W tym momencie na gralnie wpadł Bąku. Gdy mnie zobaczył, od razu wiedział, co się stało. Powiedziałem do niego, że jeszcze chwilka i zaraz będę obecny. Spokojnie - odparł - wróć do ciała. Gdy już usiadłem, ten spojrzał na mnie i powiedział: o ja pierdole, jak Ty wyglądasz! No i cyknął mi fotkę, a rzeczywiście wyglądałem... inaczej. Hehe.

 

   Podsumowując - Ten trip był absolutnie najpotężniejszy ze wszystkich i najpiękniejszy, choć nawet lekko przerażający (zwłaszcza moment pierwszego oddechu, kiedy uświadomiłem sobie, że w ogóle nie oddychałem). W skali od 1 do 10 daję mu 13000;-) Pobił wszystkie moje doświadczenia razem wzięte. Pokusiłem się o stwierdzenie, że był tysiąckroć mocniejszy od Szałwi na kwasie (tylko orientacyjnie, gdyż nie da się tego w żaden sposób porównać). Oczywiście mój racjonalny umysł stara się zinterpretować wizje. Czy były to tylko moje fantasmagorie? Czy może rzeczywistość absolutna. Nie umiem stwierdzić, czy Wielki Kreator to Absolut we własnej osobliwości, czy może bardziej Brahma (samonarodzony, ten który stworzył ludzi i rzeczy, zrodzony z oddechu Brahmana - Mahawisznu - wg hinduizmu), czy też Deva, czy jakaś inna wielka istota astralna. Wydaje mi się, że bardziej jedna z najwyższych istot, ale jednak nie Absolut. Jednak w momencie doświadczenia nie miałem cienia wątpliwości, że to Stwórca. Nie wiem, czy całego wszystkiego, czy tylko wykorzystywał prawo dane mu od Najwyższego do stwarzania rzeczy i istot (w tym ludzi), ale był to na pewno Wielki Kreator. Rzeczywiście możnaby rzec, że "stworzył ludzi na swój obraz i podobieństwo". 

 

   Zdaję sobie sprawę, że można wejść jeszcze głębiej, jeszcze dalej, ale... czy wytrzymałyby to moje nerwy? Czy dimetylotryptamina może sparaliżować człowieka? Czy odważyłbym się świadomie na jeszcze potężniejsze doświadczenie? Po wszystkim stwierdziłem do Bąka, że "teraz od tripów na pewno muszę odpocząć... chyba...";-) Mam nadzieję, że chociaż w jakimś ułamku promila oddałem tę podróż. Pozdrawiam.

Substancja wiodąca: 
Rodzaj przeżycia: 
Wiek: 
31 lat
Set and setting: 
Samotnie na gralni. Wielka chęć kolejnej sesji z DMT w roli głównej.
Ocena: 
Doświadczenie: 
Duże. Alkohol, Nikotyna, Marihuanina, Haszysz, różnego rodzaju pigułki, MDMA, MDEA, amfetamina, LSD-25, 1p-LSD, White LSD, Nbome'y, DOX, Szałwia Wieszcza, Grzyby psylocybinowe (Łysiczki lancetowate, jakieś inne grybki), Changa (zwykła i Royal), DMT
Dawkowanie: 
Około 150 mg DMT.

Odpowiedzi

Jak rozumiesz ducha? Z jednej strony człowiek opisuje coś konkretnego, co jest na rzeczy, z drugiej do opisu stosuje język świata przejawionego, a TO umyka przejawom. I tak stwarza pojęcie ducha, substancji-niesubstancji, nadaje mu cech materii, zarazem odżegnuje od tych cech. Takiego ducha nie ma.

Ale mówiłem o czymś innym. Pojęcie ducha odchodzi do lamusa w przykładzie z kamieniami, abstrakcyjnym przykładzie. Nie ma potrzeby tłumaczyć ich wzrostu(pominę tutaj celowo twe rewelacje o wpływie wkurwia na wkurwienie próbki, bo przykład ma być abstrakcyjny) migracją substancji-niesubstancji. Zamiast trzymać się jednej płaszczyzny (bo faktycznie jest jedną - rzeczywistość), tworzymy idiotyczne nakładki na tę obserwowaną, aby móc ją tłumaczyć. I tak zamiast jednego świata, świata tak materii jak ducha, otrzymujemy już dwa, materii i ducha, gdzie jedno ma tłumaczyć drugie. Ale co się dzieje? Świat nie-substancji dziwnym trafem z konieczności nabiera cech substancjalnych. Wymyślamy takiego ducha, który robi, który migruje, przenika - niczym jakaś subtelniejsza materia. Dzieje się tak ponieważ w istocie wciąż mamy do czynienia z jedną płaszczyzna rzeczywistości, i z konieczności musimy umieścić w sztucznie powstałych dwóch cechy tej jedynej. Więc w istocie nie potrzebujemy tych dwóch, choć oddzielone, ciążą na powrót ku sobie, by w końcu ujawnić że jest tylko jedna rzeczywistość. Nie duchowa, nie materialna. Tak niematerialny duch odchodzi do lamusa, jak nieświadoma materia, też. I wracamy do punktu wyjścia. Tak było z czasem i przestrzenią. Einstein zszył to, co od dawna było jednością, i wcale nie w sensie fizycznym, nie tylko, a przede wszystkim poznawczym. Czasoprzestrzeń była jednością, jest wśród kultur pierwotnych, tak długo, aż te nie utworzą abstrakcyjnych pojęć oddzielnego czasu, który nie istnieje, bo jest tylko opisem, i podobnie nieistniejącej przestrzeni. Nie ma ducha, jest rzeczywistość. Pełna i gotowa.

Ale nie wiem czym duch może być dla Ciebie. Może się wymienisz? Są lepsze zabawki do piaskownicy. Łade zamki stawiasz, choć dość pospolite. Ja jednak zawsze wolałem chustawki.

To, że większość ludzi swego czasu wierzyła w płaskość Ziemi i geocentryczny ruch ciał niczego nie przesądziło.

Myślę, że cała ta konwersacja zbliżyła się bardzo do wspólnego mianownika i osiągnęliśmy pewien konsensus, bo racją jest, że istnieje jedna rzeczywistość materialno-duchowa. Tak, jak nauka bez wiary będzie tylko suchą materialną papką, tak wiara bez nauki będzie tylko pustym abstrakcyjnym przekazem bez pokrycia. Zawsze jest równowaga i zarówno duch, jak i materia są równoważne. Wszystko się przenika i racja - jest gotowe. Wieczne w zmianie. No bo Wszechświaty rodzą się i umierają. Nawet najmniejsza cząstka jest powieleniem obrazu całości. Tak, jak materia jest widzialna i "twarda" (gęsta), tak duch jest jakby nienamacalny, lekki... Inaczej, materii możemy dotknąć, a ducha poczuć. Jednak oczywiście w swej naturze są nierozłączne. Materia - zewnętrzna i duch - wewnętrzny. Razem tworzą całość, środek, równowagę. Można więc zapisać to równaniem: uduchowiona materia = materialny duch. W kwestii ogólnej i szczególnej teorii względności, to Einstein powiedział, że nie są to teorie prawdziwe, ale najbliższe prawdzie (to tylko tak dla uściśnienia)

 

Kluczem jest świadomość. Możność poznania. Tak, jak teoria płaskiej Ziemii nie wytworzyła takowej, tak wszelkie nasze teorie nie zabiorą inteligencji, życia na innych planetach wokół wszelkich (wszystkich) gwiazd.  Lecz, czy człowiek w ogóle może zdobyć absulotną wiedzę, zrozumienie absolutne? Nie wydaje mi się. Tak, jak mysz nie wytworzy techniki. Jednak wydaje mi się, że świadomość płynie od najniższych form, do najwyższych. Tzn. Najpierw musieliśmy się nauczyć podstaw funkcjonowania, jako bakterie, by tworzyć bardziej złożone organizmy z większymi możliwościami, aż doszliśmy w swym postrzeganiu do człowieka, ale nie zatrzymamy się. Dojdziemy i do Herosów, Tytanów, by dojść w końcu do Bogów i na samym końcu, by zjednoczyć wszystko w postaci Absolutu. (Tak, wydaje mi się Absolut poznaje sam siebie). Wszyscy jesteśmy jednym. Niezależnie, że wszystko istnieje jednocześnie. Stąd też właśnie mówiłem o pierwotnej wiedzy. O tym, że każda religia jest tylko zniekształconym przez nas wycinkiem ogromu całości. (Co w ostatnich linijkach potwierdziłeś). 

 

Materia - ciało, duch - świadomość, razem - istota.

To tylko sen samoświadomości.

Swoją drogą, to niezły śmietnik się pod tym moim raportem zrobił:-/

To tylko sen samoświadomości.

"A co jeśli świadocentrum nazwałeś szyszynką? A nie jest nią, w tym pierwszym kroku się zaczarowałeś. Mówienie o świadocentrum byłoby uczciwsze."

Czy lekarz będzie uczciwszy nazywając płód na ekranie monitora przy badaniu USG płodowizją? Nie, bo każdy wie, że płodu nie ma w ekranie, a on go jedynie przedstawia;-) Ale to tak tylko na marginesie.

To tylko sen samoświadomości.

(ale skąd ta pewność że oglądasz cokolwiek PONAD wizje?)

[ i co ci strzeliło do głowy, że to szyszynka?]

{Głupio by było, gdyby się okazało że migdałek. Pół biedy jeśli móżdżek. Nie daj Boże, prostata...?}

Ezo-pieprzenie. Dziękuję, postoję.

Lekarz oczywiście zdaje sobie sprawę, że na monitorze ogląda jedynie projekcje, ale patrząc na obraz nie zastanawia się, czy wyświetla mu się płód, mózg, czy pierś, bo wie, gdzie przyłożył miernik (uwagę).  

 

Prostata? Jak uderzę się w palec, to nie zastanawiam się, czy to nie przypadkiem jaja mnie bolą.

To tylko sen samoświadomości.

Po wyjściu z kina dalej żyjesz obejrzaną fabułą?

Fabułą nie, bo to tylko tło. Ale jeżeli film był dobry i niesie za sobą przesłanie, na którym mogę wzrosnąć (naukę), to nie wyrzucam go z głowy, pamiętam przesłanie. Czy jeżeli film jest animowany, to mam go zapomnieć, wymazać wszystko, co z nim związane, bo to tylko bajka? Nic rzeczywistego w nim nie było? A może właśnie było, i to więcej, niż w trywialnej komedii, czy zwykłej sensacji. Różne filmy sobie kręcimy. 

To tylko sen samoświadomości.

O jakiej to miłości mówisz, co do której można mieć pewność?

Mówię o prawdziwej, bezwarunkowej miłości. O miłości do wszelkiego stworzenia. O miłości, która rodzi współczucie i zachwyt. Ale nawet i o miłości matki do syna, ojca do córki, czy nawet pożądliwej miłości chłopaka do dziewczyny. Z sercem nie sposób polemizować. Bo serce WIE to, czego rozum nigdy nie pojmie. I nawet, jeśli jest iluzoryczna, to doświadczając jej masz pewność (jako taką) tego, co czujesz.

To tylko sen samoświadomości.

Tak, uczucia nadają pewności.

Ale niezupełnie o tym rozmawiamy. A tam gdzie zabrakło miłości, jak mi ją wskazesz? Jest równie pewna?

Przepraszam, ale gdzie zabrakło miłości?

To tylko sen samoświadomości.

A tam gdzie matka wysrywa dziecko do kontenera - pokaż mi gdzie tu miłość, bo może coś przeoczyłem.

Miłość jest wszędzie, jest jak tlen. Ale mamy wolny wybór. Nie wiem, co taką matką powodowało i nie chcę gdybać. Mogła być w szoku, może jej facet jej groził, że jeśli tego nie zrobi, to ją i dziecko zabije, może nie miałaby jak zapewnić dziecku czegokolwiek. Nie wiem... Ale miłość jest wszędzie i dla każdego starczy, każdy może pić nektar...

To tylko sen samoświadomości.

A te dziecko w kontenerze też może? Dobrze że chociaż to, gorzej z matczynym mlekiem.

Wiesz, gdzie w tym jest miłość? W tym, że współczuję i dziecku, i matce. Matka zbłądziła, zgubiła się (bo nie ma ludzi złych, są tylko pogubieni). Być może zaważyły jakże zwierzęce instynkty. A dziecko? Najprościej jest to wytłumaczyć karmą itp., ale wiesz co? Nie znam żadnego takiego przypadku. W moim świecie takiego nie było. Wiem, że ludzie się zabijają, ale czy to oznacza, że Matka Ziemia ich nie kocha? Kocha wszystkich. Myślisz, że nie wyżywi wszystkich? Wyżywi, ale zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie chciał wszystko zawłaszczyć, zawsze znajdzie się ktoś, kto podzieli się ostatnią kromką. Od nas zależy, jak postąpimy, a co damy, to otrzymamy w zamian. Zwłaszcza, jeśli działamy bezinteresownie. Kosmos odpłaci za wszystko (w pozytywnym i pejoratywnym znaczeniu). Nie mam zamiaru oceniać innych. Każdy jest na swoim etapie. Każdy odpowiada za siebie. 

 

Tu, na Ziemii możemy projektować swój świat. Co tam możemy... i tak go projektujemy, często automatycznie, nieświadomie. Szkopuł w tym, żeby robić to świadomie.

To tylko sen samoświadomości.

"Wiesz, gdzie w tym jest miłość? W tym, że współczuję i dziecku, i matce". Świetnie.

Ależ dużo piszesz.

Raport, moim zdaniem, świetny. 

Fragment - "akt tworzenia", kojarzy mi się z motywem łączenia się komórki jajowej z plemnikiem i tworzeniem się zygoty, a następnie formowaniem ludzkiego ciała. Kiedy czułeś się, jak bio-masa, to jakbyś był zygotą, która właśnie zyskuje/zyskała świadomość. 

Przyszło mi nawet na myśl, że być może po świecie krąży nieskończenie wiele świadomości, które czekają na umieszczenie ich w ciele ludzkim. 

Naprawdę dobry raport, pozdrawiam.  

 

 

Marek Edelman

Trafnie to ująłeś:-) Może szyszynka, będąca centrum świadomości, to komórka jajowa - w sensie, że od tego punktu właśnie rozrasta się ciało człowieka i w nim/niej jest umieszczona esencja umysłu.

 

Miło, że raport się podobał;-) Również pozdrawiam.

To tylko sen samoświadomości.

Człowiek bez ręki może cierpieć katusze. Ale listu nie napisze.

Małą masz wiarę. Widziałem filmik z matką bez obu rąk, co dziecko swoje karmiła. Nogami posługiwała się sprawniej, niż niejeden rękoma.

To tylko sen samoświadomości.

Świetnie, ale nie mówimy teraz o mojej wierze, tylko o prostym fakcie. Fantomami dzieciaka nie trzymała.

Nie fantomamin jedną nogą przytrzymywała, drugą karmiła.

To tylko sen samoświadomości.

Wracając z tego do tamtego, wcale nie twierdziłem że wrażenie posiadania ujebanej, bolesnej kończyny nie jest prawdziwe. Wrażenie jest prawdziwe, jego treść już nie - kończyny brak. To co boli to nie kończyna. Chyba że był ktoś kto te listy pisał z dzieckiem w objęciach.

Strony

Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media