Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

jak uciekłem z wesela kuzynki żeby się naćpać i co potem działo się przez kolejny rok.

detale

Substancja wiodąca:
Dawkowanie:
Podobno 40 sztuk. Podobno.
Rodzaj przeżycia:
Set&Setting:
Planowane od kilku dni naćpanie się w stałym gronie. Przyjazd do innego miasta w celu odwalenia obowiązków rodzinnych i szybka ucieczka w celu tripowania.
Wiek:
24 lat
Doświadczenie:
Grzyby - kilka razy
LSD - kilka razy
Marihuana - wiele razy
Alkohol - wiele razy

jak uciekłem z wesela kuzynki żeby się naćpać i co potem działo się przez kolejny rok.

Historia ta stanowi zapis wspomnień z etapu mojego życia, który z perspektywy oceniam jako dość wartościowy, ale jednocześnie pouczający. Nie będzie tu alfy pvp dożylnie i popalonych kabli, bo od zawsze uważałem ten rodzaj zabawy za nic nie warte, krótkodystansowe gówno dla przygłupów, którym nie zależy na życiu. Preferowałem psychodeliki - marię, która działała na mnie za mocno i czasem psychotycznie, a od niedawna lsd i grzyby, których to spróbowałem pierwszy raz już około 3 lata wcześniej. Jednak dopiero półrocze poprzedzające wydarzenia opisywane w tym trip-reporcie obfitowało w zagęszczenie eksperymentów z tymi substancjami.

To był późny październik 2012 roku.

Tej soboty moja kuzynka miała wesele… Już po 3 godzinach zmieniłem buty na sportowe i wsiadłem w samochód, by kilkadziesiąt minut później, wraz z moimi ziomkami od ćpania, przyjąć zmielone na proszek grzyby. 

We współdzielonej kuchni kolegi, gdzie poza moją ćpun-ekipą grasowała pewna patusiarska para, zagotowaliśmy rosołek knorra z zawartością (podobno) 40 sztuk na głowę, co dość trudno ocenić gdy nie ma wagi, a towar wygląda jak przyprawa. Myślałem wtedy tylko o tym, jak musimy wyglądać my - w fajnych drogich ciuchach, ze zdrową cerą i dobrym wykształceniem, powoli rozpoczynający swoje pierwsze prace w dobrych firmach, za niezłą kasę w oczach tej zniszczonej wódką, chrypiącej typiary, która ze szlugiem patrzyła na nas zza stołu przykrytego ceratą. Wydaje mi się, że w pewnym sensie podniecało ją to, że ludzie z „innego świata” też ćpają i robią sobie gówno z mózgu.

Pamiętam tylko pytanie jednego z kumpli, które padło jeszcze w mieszkaniu: „Bierzemy piracetam?”.

Gdy wyszliśmy na zewnątrz było zupełnie ciemno, a wieczór okazał się wilgotny. Takie post-lato, z mgłą opadającą na miasto.Dość szybko falująca powierzchnia mokrej trawy, z lekko psychodelicznym już blaskiem wydała się całkiem zabawna, a przy tym mistyczna. Ten mistycyzm chyba stanowił wtedy wyraz niepokoju, który towarzyszył mi zawsze, gdy jeszcze nic właściwie się nie działo, ale psychodeliczny wjazd wisiał już w powietrzu.

+0:30

Chodzenie w ciemności tuż przed peakiem to nie jest najlepszy pomysł jak dla mnie. Odcięcie od bodźców wizualnych i skupienie na rozmowie z kumplami, którym nierównomiernie ładuje się trip skutkuje żenującymi rozmowami, w których ten „najwcześniejszy” podejmuje się próby dekonstruowania rzeczywistość metodą sprowadzenia do absurdu:

- Dzwoni do mnie jakaś typiara, z wyspy, na którą przyleciała w blaszanej skrzynce, mówi mi o swojej rodzinie […] Ja mam rodzinę, o chuj chodzi w rodzinie, jacyś ludzie randomowi się rodzą, co za pokurwieństwo, z jakiejś zupy się tworzysz, potem powstaje człowiek […]  

Z jakiegoś powodu poczułem się do odpowiedzialności zakomunikowania mu, że nikt za chuja nie rozumie o czym mówi. Pierwszy raz zdarzyło mi się, by rozmowa z kimś (nawet na trzeźwo) zmęczyła mnie. Z reguły to ja rozpoczynam wątki, ale tym razem miałem dość pierdolenia i wyobrażenie, że wreszcie się zamknie budziło tym większe pożądanie ciszy, im bliżej nam było do pobliskich latarni. 

+ 1h

Tafla rzeki, w której odbijały się stalowe podbrzusza mostów sprawiała wrażenie nieodgadnionego złudzenia optycznego, w którym trudno było jasno określić czy to co się odbija jest obrazem właściwym, czy odbitym. Normalnie nie miewam dylematów tego typu, ale grzyby dość silnie zaburzają wiarę w podstawowe oczywistości. Niby nadal wiadomo gdzie jest góra, a gdzie dół, oraz, że idąc na nogach, to rzeka będzie tym co płynie dołem, jednak na poziomie emocjonalnym tego typu ustalenie okazuje się niemożliwe (po prostu czujesz, że i jedno i drugie jest tak samo ważne i równie dobrze może odbijać siebie nawzajem). Dudnienie pociągu przejeżdżającego chwilę później nad nami sprawiało wrażenie jakiegoś bliżej nieodgadniony rytmu, który każdy z nas zidentyfikował jako muzykę. Chwila ta stanowiła jedną z największych psychodelicznych subtelności jakiej udało mi się kiedykolwiek doświadczyć, niemożliwą do odtworzenia w żadnych innych okolicznościach, 

Tym bardziej, że na tym subtelności tego wieczoru się skończyły.  

Betonowy wał po lewej, za staroświeckim graffiti pokrył się nagle falującą, trójwymiarową pajęczyną, która momentami przeobrażała się w animowany glitch-art. W tamtej chwili odnosiłem wrażenia, że zaburzenia przestrzeni, które powoli zaczynały mnie już przerastać, są ściśle związane z zaburzeniem odczuwania czasu. Rozmowy z kolegami sprawiały wrażenie pourywanych, a próby uchwycenia toku ich rozumowania było utrudnione, aż do chwili, gdy przestałem odróżiać kto i do kogo właściwie mówi.

Postanowiłem odejść na chwilę, przy czym dotarło to do mnie dopiero gdy stałem już kilka metrów dalej. Nie byłem już pewien, czy jest nas 4, czy może jednak 8, co ja tu robię, co my właściwie wszyscy tu robimy i czy to co się dzieje jest spoko. Właściwie to miałem wrażenie, że odgrywa się właśnie jakaś bezustannie zapętlona scena, w której patrzę z boku na to jak ja, w "tamtej" grzybowej fazie tracę poczucie rzeczywistości, kontakt z tą rzeczywistością i narasta we mnie panika.

Na chwilę wróciłem do siebie, stojąc gdzieś pod mostem, który tym razem wydał mi się zajebiście smutny i brudny, po czym wypowiedziałem w myślach „O kurwa, jaka panika”. Potem powtórzyłem to jeszcze kilka razy tym razem na głos, jakby to miało pomóc mi zdystansować się do przygniatającej mnie fali negatywnych uczuć. To był wstęp do mechanizmu ucieczki, który rozkręcał się już na dobre. 

Chwilowe utraty kontaktu z rzeczywistością dookoła stanowiły krótkie chwile całkowitej depersonalizacji i derealizacji, gdzie chodnik przede mną sprawiał wrażenie rozciągającej się plazmy, której brak kształtu odzwierciedlał to jak odbierałem samego siebie w tamtej chwili. Straciłem poczucie bycia sobą i na zmianę wracałem do rzeczywistości, gdzie idę naćpany ulicami miasta i wszędzie wokół jeżdża karetki, oraz tej drugiej, gdzie oglądam to wszystko jak w jakimś mrocznym klipie przestawiającym zaburzenia obrazu, bez konkretnej fabuły. 

Paradoksalnie, żadna z tych „rzeczywistości”, nie stanowiła azylu, uciekając (a raczej będąc przerzucanym) z jednej do drugiej, czułem narastający, niemożliwy do opanowania lęk, przeradzający się w ból przypominający oparzenie w całym ciele. 

+1:30

Dom kolegi oddalony o jakieś 2 kilometry wydawał się nam być najlepszym miejscem do opanowania mojej irracjonalnej paniki. Jak się później okazało - przenoszącej się po drodze na kolejnych kumpli. Szliśmy uliczkami getta dla lokalnej biedoty i przyjazdnych studentów, wzdłuż z obdrapanych i pomalowanymi gównianymi hasełkami murami kamienic. Zewsząd wypełzały menty, które niezależnie od tego czy były psychotycznym majakiem, czy też prawdziwymi osobami, w tamtym momencie wydawały się znacznie mniej złowieszcze, niż odkrycie, że właśnie dobijam do stanu granicznego odklejenia i lękowego paraliżu. Oczywiście otoczenie usłane psimi odchodami i ciemnymi bramami tylko dopełniało ten stan, jednak świadomość, że chwilę wcześniej wziąłem coś, co w jednej chwili wepchnęło mnie w stan psychozy graniczącej z delirium dobijał mnie najbardziej. Obwiniając się, byłem absolutnie przekonany, że to już tak zawsze będzie, że to mi zostanie i zostanę wariatem pogrążonym w katatonii wywołanej lękiem. Jak się później okazało, nie myliłem się aż tak bardzo, nie mogłem być więc aż tak bardzo naćpany, skoro tak dobrze oceniłem swój stan.

+1:45

Dom kolegi nie okazał się jednak miejscem gdzie trip robi się lżejszy i wchodzi pozytywny klimacik. W zamian, siedzieliśmy screepowani, pogrążeni w lękach, depresji i psychotycznym  burdelu. Peak fazy pozwolił w zamian zbudować przekonanie, że siedzimy w zasyfionej i zarobaczonej melinie. Po tym jak na dobre straciłem możliwość komunikowania się ze światem i możliwość odróżniania tego co realne, a co nie, pamiętam tylko deliryczne uczucie, że głosy w mojej głowie prowadzą oskarżający dialog na mój temat, wyśmiewając to jak żałośnie się zachowuję i co sobą reprezentuję. Na zmianę wydawało mi się, że mówią to moi znajomi zgromadzeni nade mną by móc mnie wyśmiewać, co wyraźnie sprawiało im frajdę, oraz, że to ja wymyślam te dialogi, a oni są tylko zmyślonymi przeze mnie postaciami. Sądząc po tym, że było to zapętlone chore gówno, brzmiące jak puszczone z kasety, raczej mój zjebany umysł stworzył te dialogi samodzielnie. Później nawet nigdy nie pytałem czy tak było, gdyż wszyscy mieli podobne przekonanie na temat tego, co robili inni. 

Dodatkowo jeden kumpel dzwonił do randomowych ludzi szukając jakiejkolwiek ostoi normalności i nadziei, by nie popełnić samobójstwa, a drugi widząc neon „apteka” za oknem, odczytał to jako jawną aluzję do tego, że jest skończonym ćpunem, którego wszyscy mają za debila i zadają się z nim, żeby mieć z kogo cisnąć bekę. Aha, no i czuł, że jest „jak Magik z Paktofoniki”…

Ostatni kumpel ponoć nieźle się bawił, chociaż nie bardzo kontaktował. Pamiętam tylko, że gdy po kilku godzinach ocknąłem się na moment, ujrzałem go gryzącego oparcie krzesła z dość błędnym wzrokiem.

Jako cukierek w tej historii dodam, za drzwiami wynajmowanego przez kumpla mieszkania przebywała koreańska studentka, która raczej mało kojarzyła z tematów typu polska młodzież bierze grzyby + piracetam.

+6:00 

Nie będąc pewnym czy to sen, czy cokolwiek dzieje się naprawdę, ale będąc wstanie wyjść spod kołdry (przez cały czas było mi okropnie zimno, aż się telepałem i miałem objawy grypy), udało mi się wstać i pójść do kibla. Jakimś cudem wrócił mi głos po powrocie do pokoju. Powiedziałem tylko imię kumpla i po jakichś 20 minutach złożyłem parę prostych zdań o tym, że to było jakieś pojebane gówno. Większość zwinęła się do chaty kumpla, u którego zaczęła się cała historia, a ja wycieńczony padłem na łóżko będąc pewnym, że to tylko sen.

+12:00

Jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy następnego dnia rano przywitał mnie ten sam pokój, już bez przekonania, że to ćpuńska melina i ta sama co wczoraj mgła za oknem.

+48:00

Pierwsze konsekwencje powyższego tripa skutkowały nawracającym zaburzeniem lękowym i derealizacją przychodzącą w najmniej oczekiwanych momentach, jak na przykład spotkanie w pracy i omawianie dużego projektu.

Kolejne miesiace:

Zbagatelizowałem to, że przydarzyło mi się jakieś chujostwo świadczące o tym, że jestem podatny na totalne pokurwienie. Wziąłem grzyby jeszcze tydzień później, tym razem na cmentarzu. Byłem tak wypróżniony z serotoniny, że poza smutkiem nie wywołały niczego. Potem powtórzyłem próbę w wigilię w niesprzyjającym set & settings (Zjesz pasztecik? No zjedz pyszny jest). 

Dokładnie 6 stycznia, czyli około 2,5 miesiąca później, po randomowym zapaleniu jointa, całe chore gówno z październikowego traumatycznego tripa wróciło i tym razem nie odpuszczało przez bite pół roku (czaisz: pół roku bad tripa z totalnym pokurwieniem lękowo-psychotycznym). Wydawało mi się, że film o kolesiu leżącym zakrwawionym w wannie jest o mnie, a Bon Iver krzyczy do mnie z piosenki. Po drodze wyjebali mnie z pracy, bo moje zdolności intelektualne spadły do 10% tego co byłem w stanie wycisnąć zwykle. Na pytanie o stację kolejową odpowiadałem, że Orlen jest chyba niedaleko itp. 

Miałem kryzys „tożsamości” objawiający się tym, że na kilka miesięcy totalnie zmienił mi się gust i poczucie estetyki - to co wcześniej uważałem za osiągnięcie artystyczne, wtedy sprawiało wrażenie obcego, jakby nie przynależącego do mnie. Rządziło mną przez długi czas poczucie winy i lęku nawet przed bliskimi osobami, kumplami, którzy wydawali mi się straszni, albo nieprawdziwi. 

Derealizacja i poczucie nierzeczywistości otoczenia minęło w 90% gdzieś w styczniu 2014 roku, czyli po roku od feralnych zdarzeń opisanych powyżej.

W międzyczasie zaliczyłem z 5 rodzajów neuroleptyków i kilka ssri, benzo, z czego 90% z nich do dupy, lub skutkiem odwrotnym od oczekiwanego. Kilku bezradnych lekarzy i kilku pojebanych szamanów mówiących mi, że muszę bardziej optymistycznie spojrzeć na siebie, po czym z torby wypadała im książka Paulo Coelho (true story). Kilka tysięcy złotych na desperackie szamotanie się z lękiem i próby powrotu do normalności. Byle teraz, za hajs, cokolwiek - głupota.

Po 2 latach:

Nie powiem, żebym specjalnie żałował, ale na jakiś rok koszmarnie przez to utrudniłem sobie i swoim bliskim życie. Niestety po zrobieniu sobie takiego gówna z mózgu, nie jest tak, że jak uspokoisz organizm, to od razu stajesz się normalny i zwykły. Czasem zwykły zapach spalonego ciasta od pizzy, nie wiedzieć czemu wywoła u mnie atak paniki utrzymujący się przez tydzień. Nie obca mi jest telepatia przy stole w pracy („oni wiedzą”, nie wiem co, ale wiedzą) i poczucie nierzeczywistości.

Z drugiej strony lepiej poznałem siebie. Wiem, że to całe ćpanie to nie była normalna zajawka. Nabrałem dystansu do wielu spraw. Funkcjonowanie w stanie przychodzącej od czasu do czasu manii (chyba np. teraz) pozwala szybko stworzyć coś, za co normalnie nie chciałoby mi się w ogóle zabrać. 

Ale ogólnie nie polecam. Otrzymałem sporo wsparcia od otoczenia i chyba to pozwoliło mi w miarę w krótkim czasie pozbierać się od nowa. Wiem, że gdzieś w alternatywnym świecie mógłbym siedzieć teraz zamknięty w 4 ścianach, bojąc się wyjść z domu i napisać ten trip report.

Substancja wiodąca: 
Rodzaj przeżycia: 
Wiek: 
24 lat
Set and setting: 
Planowane od kilku dni naćpanie się w stałym gronie. Przyjazd do innego miasta w celu odwalenia obowiązków rodzinnych i szybka ucieczka w celu tripowania.
Ocena: 
Doświadczenie: 
Grzyby - kilka razy LSD - kilka razy Marihuana - wiele razy Alkohol - wiele razy
Dawkowanie: 
Podobno 40 sztuk. Podobno.

Odpowiedzi

Mocne. Słyszałem co prawda o ludziach, którzy "wylądowali w psychiatryku po grzybach", ale myślałem, że to bardziej miejskie legendy, niż te osławione przypadki, w których "jest podatność" i psychodeliki mogą zaszkodzić. Czterdzieści sztuk to to raczej nie było...

A "szaman z Paulo Coelho w kieszeni", to pomimo bycia true story, przezabawna (i przestraszna) frazeologia.

Nie widziałem jeszcze, żeby ktoś tak świetnie oddał słowem pisanym stan ducha z sytuacji, kiedy paniczny i samonapędzający się lęk gości w odurzony sajko umysłem. Bardzo podobał mi się ten TR - wyróżnia się znacząco na tle innych dostępnych tutaj dzieł.

Gratuluję, świetny trip raport. Co do przeżyć to miałem podobne, ale na szczęście nie aż tak intensywne. W moim przypadku też grzyby zachwiały moją osobowością na bardzo długi czas, sprawiły, że czułem się odrealniony i wyalienowany. Co ciekawe, ja też początek swoich problemów datuję na przełom 2012/13, jakaś katastrofa kosmiczna się wtedy wydarzyła, czy jak?

12.12.12- koniec świata ;)

Raport świetny. I jak tu ktoś zauważył, ten raport się wyróżnia - między innymi jako ostrzeżenie, bo szczerze mówiąc, moje naiwne wyobrażenie o grzybkach przed przeczytaniem tego było w stylu "To tylko psychodelik, w dodatku czysty twór natury - zatem nic złego użytkownikom stać się nie może". Jak widać, jednak są te przypadki, kiedy niestety może...

 

Ciekawy i dający do myślenia opis. Jednak, jak pewnie wiesz, nie jesteś jedyną osobą na świecie, która przeżyła i doświadczyła podobnych stanów. Jest to bardzo typowy przebieg dla głębokiego, umownie nazwijmy to; bad tripa. Sam mam wśród znajomych kilka identycznych przypadków, w tym moja najlepsza przyjaciółka (po 4-HO-MET), której znacząco pogłębiła się depresja i mimo upływu 2 lat dalej jest z nią ciężko, oraz mój dobry przyjaciel (po samej marihuanie, ale w ilościach gargantuicznych wprost rozmiarów). Sam także doświadczałem takich depersonalizacji i derealizacji, jednak w znacznej większości przypadków nie wywierały one negatywnego, traumatycznego wpływu. Od pół roku intensywnie zajmuję się, można powiedzieć; badaniem tego typu przeżyć. Próbuję dociec ich przyczyny i poznać mechanizm działania, zwłaszcza, że u masy osób jest on podobny i powtarzalny. Analizuję podobne opisy i próbuję wyciągnąć z nich cechy wspólne. Opierając się przede wszystkim na własnym doświadczeniu (nie tylko pod wpływem psychodelików, ale ostatnio także medytacji), a podpierając nie tylko opowieściami wyżej wymienionych przyjaciół, ale także wiedzą i opisami stanów zaczerpniętymi z religii wschodu, wiedzy z antropologii i fizjologii, podstaw psychologii oraz rozmaitych filozofii. Są ludzie, którzy pięknie rozwinęli świadomość poprzez wieloletnią praktykę; medytacje i oczyszczenie duchowe, mają oni naprawdę ogromną wiedzę, ale zazwyczaj nie używają psychodelików i brak im wiedzy w tym temacie, która do rozwiązania Twojego problemu jest bardzo pomocna. Są także i tacy, którzy przyjmują całą masę różnorodnych substancji i także rozwijają świadomość, lecz często brak im wiedzy i zrozumienia na innych płaszczyznach, które doświadczenie poprzez świadomość także, moim zdaniem, musi objąć. Trudno mi jest porównać swoją wiedzę do czegokolwiek, gdyż staram się czerpać krytycznie ze wszystkich możliwych źródeł informacji, jednak zwłaszcza z moich własnych przeżyć i ich wnikliwej analizy. Udało mi się niedawno uformować kilka konkretnych wniosków, które, mam nadzieję, pomogą Ci choć trochę zrozumieć, co się stało. Spróbuję przedstawić to na swoim przykładzie:

Pierwszy w moim życiu przypadek, kiedy poczułem się dziwnie i „nie do końca” w swoim ciele miał miejsce również po grzybach, na podkładzie marihuanowym. Czułem przez większość czasu, że przebywam jakby obok swojego fizycznego ciała. Gdy np. obróciłem się o 360^o to po zatrzymaniu się czułem jeszcze jak przez krótką chwilę „reszta mnie” wraca na swoje miejsce. Przyznam, że nie podobało mi się to i wywołało lekki niepokój. Samo przeżycie nie było bardzo silnie i intensywne. Były to początki moich doświadczeń psychodelicznych, szybko więc uznałem to za efekt halucynogenny i nie przejmowałem się tym więcej. Jakiś rok później, gdy miałem już za sobą przepalone, obiektywnie mówiąc, z 0,5 kg marihuany ta sama namiastka depersonalizacji zaczęła wracać i również nie podobało mi się to. Czułem się bardzo nieswojo. Gdy bardzo się najarałem czułem czasem jak coś odcina mnie od fizycznego ciała. Czułem jakby ulatywał w górę na kilka cm i zaraz wracał na miejsce. Bałem się i nie rozumiałem co się dzieje, zwłaszcza, że najczęściej wiązało się to z utrudnionym oddychaniem i uczuciem chłodu w organizmie. Do tamtej pory po marihuanie nie odczuwałem podobnych stanów i już wtedy zaczęło mnie to zastanawiać, w jaki sposób rodzaj przeżywanej bani przerodził się w coś takiego. Byłem przekonany, że to, co się dzieje nie jest wyłącznie wytworem najaranej głowy, ale to coś z moim ciałem dzieje się naprawdę.

(W międzyczasie eksperymentowałem także sporo z szałwią wieszcza; po niej doznawałem już solidnej depersonalizacji. Czułem się punktem ulokowanym, mniej więcej, w środku mojej głowy. Traciłem całkowicie poczucie posiadania własnego ciała fizycznego. Patrzyłem na nogi i nie wierzyłem w to, że należą one do czegoś takiego jak „ja”. Po szałwi natomiast nie odbierałem tego negatywnie, bania była za grubo żeby skupiać się na ocenianiu i analizie tego, co widzę. Dopiero po ustąpieniu efektu oceniałem przeżycie i wtedy odbierałem je jako pozytywne).

Po jakimś czasie efekty po marihuanie nasilały się. Czułem się coraz bardziej dziwnie, a depersonalizacja swoją siłą i realnością osiągnęła poziom jak po szałwi. Nie rozumiałem co dzieje się z moim ciałem i moją psychiką. Byłem nawet bliski całkowitemu rzuceniu marihuany. Na tym właśnie etapie zatrzymał się mój przyjaciel, zgłosił się do psychiatry i do dziś praktycznie nie tyka trawy. Ogólnie stał się bardziej zamknięty w sobie i jakby boi się… życia. Ja nie poddałem się jednak tak łatwo i zamiast uciekać od problemu wkrótce postanowiłem go rozwiązać. Do tamtej pory wszystkie kwasy, grzyby itp. brałem tylko i wyłącznie dla śmiesznej fazy. Nie w głowie mi było poszerzanie świadomości. W marcu ubiegłego roku przeżyłem spotkanie z meskalinowym kaktusem i wtedy pierwszy raz zrozumiałem „o co chodzi” :D Był to tylko przedsmak psychodelicznej torpedy jaką zaaplikowałem sobie dokładnie 2 miesiące później (25C-NBOMe, opisane w jednym z moich reportów). Tu wszystko, co do tej pory widziałem po psychodelikach skończyło się po 15 minutach tripu, a ten miał wzrastać geometrycznie przez następne 2 godziny… W szczytowym momencie doznałem totalnej eksterioryzacji. O jakimkolwiek fizycznym ciele nie mogło być mowy. Czy o derealizacji może być mowa – ciężko powiedzieć, gdyż cały ten normalny świat jaki znamy przeniknął świat duchowy, świat świadomości i zlały się one w jedną całość. Było fantastycznie. Czułem jakbym w poszerzaniu świadomości przekroczył jakąś wyraźną granicę i wbił się w „nadstan”. Wszystko było bardziej, wszystkiego było więcej. Także cały fizyczny świat odbierałem inaczej; jak stworzony i skonstruowany wg planu; na geometrycznej siatce, złożony z niepodzielnej materii. Po ustąpieniu szczytu do końca dnia czułem się wystrzelony kilkadziesiąt cm ponad swoje ciało, czułem także jakbym miał większe rozmiary. Ciało działało w jakimś dziwnym trybie awaryjnym. Oddech miałem bardzo, bardzo płytki, moje serce praktycznie nie biło, mimo, że biegałem, skakałem, śmiałem się i prowadziłem nieustanne rozmowy. Czułem się jakbym sterował swoim ciałem jak maszyną. Tak jakby moje eteryczne ciało włóczyło tylko za sobą to fizyczne. Czułem się wyśmienicie, podobnie jak moi 2 towarzysze, których przeżycie było identyczne. Tego dnia nie mogłem już dyskutować z faktem, że oprócz fizycznego ciała każdy z nas posiada także inne ciało, duszę czy też świadomość (jak kto woli i w co kto wierzy), rozdzielną od fizycznego. Byłem tym faktem zachwycony.

Po kolejnych 2 miesiącach powtórzyłem doświadczenie, tym razem z 25B. Wszystko szło podobnie, jednak bania zatrzymała się przed tym najpiękniejszym, kulminacyjnym punktem, jaki pamiętałem z 25C i zaczęła pikować w dół. Miejsce było nieodpowiednio dobrane, pogoda nie sprzyjała, do tego znaleźliśmy się wśród nieprzychylnie nastawionego tłumu ludzi (jakaś pielgrzymka w Kalwarii Zebrzydowskiej, szkoda gadać, rzeźnia), po 2 godzinach euforii czułem jakbym wypłukał się z całego szczęścia. Mimo bajecznych fraktali i prześlicznych kolorów wszystko powoli stawało się brudne, dziwne, pokrzywione. Gdy patrzyłem na swoje ciało całe odbierałem jako wyniszczone i chore. Tu również pojawiły się myśli typu: co ty zrobiłeś ze swoim ciałem? Wszyscy ludzie byli wręcz obrzydliwi; powykręcani, ze wstrętnymi twarzami, albo bardzo grubi, albo jakby chorzy, czy kalecy, szpetni jednym słowem. Moje ciało wydawało się wychudłe jak szkielet. A gdy przeglądałem się w lustrze… DRAMAT. Nie spałem całą noc, ostatnie efekty wizualne ustąpiły dopiero po 20 godzinach od zarzucenia (!). A ja już po 8 miałem ich serdecznie dość. Tu też jednak cały czas towarzyszył mi zwolniony oddech i również przebywałem w tym „nadstanie”, tak jakby ten świat był poniżej jakiegoś innego dużo większego świata, którego praw nie znam i nie rozumiem. Nie chcę oceniać tej bani jako pozytywną czy negatywną; dała ona na pewno wiele do myślenia. Do tego momentu z kolei moje przeżycia pokrywają się ze wspomnianą wcześniej przyjaciółką. Czy można było po czymś takim wpaść w długotrwałą depresję? Jak najbardziej. Ja natomiast  zająłem się znalezieniem przyczyny i wyjaśnień dla tego, co się stało. Wspaniałe rozwiązanie miało już niebawem nadejść.

Niedługo potem zmierzałem na ceremonię Ayahuaski (raport z tejże również zamieściłem na neurogroove ;). Tu także doznałem ekstremalnie potężnej eksterioryzacji. Kiedy po kilkudziesięciu minutach od szczytu bani zauważyłem, że biorę jeden bardzo płytki oddech na 2-3 minuty to nie chcę nawet wiedzieć jak długo leżałem na 100% bezdechu kiedy przeżywałem skrajne stany eksplozji świadomości… Fizyczne ciało było uśpione, wręcz martwe, za to świadomość była hiperaktywna. Czułem się połączony z Najwyższą Świadomością, z całym Wszechświatem. Jednocześnie czułem, że przebywam w każdym miejscu na raz. Czas nie istniał. Czułem także, że cały materialny świat, wszystko, co istnieje, co znamy jest stwarzane myślą i to myślą świadomą! To bardzo ważne, gdyż tu dopatruję się przyczyn derealizacji. O tym także mówi religia buddyjska – wszystko jest złudzeniem, wszystko jest snem, ten świat nie jest prawdziwy. Cała sprawa stała się wtedy dla mnie prosta i oczywista jak 2+2. Podobne twierdzenia znalazłem także u Platona (świat materialny jest odbiciem świata Idei), a także w jednych z najnowszych doniesień fizyków teoretyków, którzy twierdzą, że nim powstał świat materialny (przed Wielkim Wybuchem) musiała istnieć Świadomość. My wszyscy jesteśmy częścią tej wielkiej Świadomości, a naszym złudzeniem, ułudą naszego ego jest to, że stanowimy coś tak naprawdę odrębnego. Skoro świadomość jest rozłączna od fizycznego ciała, skoro jest wieczna i jest częścią tej generalnej pierwotnej Świadomości to tłumaczy to jak dla mnie cały problem depersonalizacji. Fizyczne ciało, osobowość, ego – wszystko to wypłynęło wraz z materialnym światem ze Świata Idei. I nie chcę tu mówić, że nie jest „prawdziwe”, jest natomiast dla mnie pewne, że ponad materialnym światem istnieje nadrzędny, niematerialny, świadomie i w inteligentny sposób skonstruowany. Dlatego jeśli wydaje Ci się, że tak naprawdę nie istniejesz (jako osobowość), nie jesteś prawdziwy albo nie jesteś swoim ciałem – tak właśnie jest. Cały dramat bierze się z zaprzeczenie temu faktowi i kurczowego trzymania się materialnego życia i ego. Celem buddyzmu i tzw. Oświeceniem jest zgniecenie ego, „przebudzenie” się z tego snu, jakim jest ziemskie życie. Zrozum, że jesteś tylko świadomością, nierozłączną częścią Wszechświata, z którym winnyś tworzyć jedność. To wbrew pozorom; jest o wiele piękniejsza wersja rzeczywistości niż ta którą wszyscy uznają. Po Ayahuasce czułem się doskonale. Cały organizm dziękował mi za to, co zrobiłem. W lustrze nie mogłem się na siebie napatrzeć, taki byłem piękny, haha J Wszystko było śliczne. Nie było śladu brudu, zepsucia, choroby i tego syfu, który oboje chyba widzieliśmy. Do dziś nie dociekłem natomiast skąd biorą się te obrzydliwe wizje. Postanowiłem jednak nie zażywać nigdy więcej substancji chemicznych celem poszerzania świadomości. A teraz jestem już pewien, że nie zażyję także żadnych grzybów, szałwi itp. Tylko DMT (które jest substancją endogenną, tj. wytwarzaną naturalnie przez organizm) i THC, o którego boskich właściwościach miałem się niebawem przekonać i na nowo odkryć marihuanę... Skąd jednak bierze się paniczny lęk, obrzydzenie i cała trauma? Myślę, że z braku zrozumienia dla tego, co się dzieje. Po takim doświadczeniu jak Twoje z grzybami nagle wystrzeliwuje Cię w rzeczywistość, która jest o wiele, wiele większa i bardziej niezrozumiała niż wszystko, co do tej pory w życiu widziałeś. Nagła konieczność zaprzeczenia takim faktom jak prawdziwość istnienia ciała czy możliwość istnienia świata poza materialnym stworzyć może ogromne rozdarcie wewnętrzne i psychiczny kocioł. Coś, co z jednej strony jest arcynielogiczne wtedy jest tak prawdziwe, że w zasadzie nie wiadomo już co się dzieje. Wszystkie te etapy, które na drodze duchowego rozwoju powinno się pokonywać krok po kroku, powoli i bez żadnych substancji, po psychodelikach pokonujesz błyskawicznie i często bez odpowiedniego przygotowania. Jedni znoszą to lepiej, inni dostają więcej niż są w stanie zrozumieć i kończy się to tak jak u Ciebie. Zanurzenie się w medytacji, oczyszczenie ciała, praca nad swoim umysłem – to wszystko powoli prowadzi także do depersonalizacji, derealizacji, oderwania od tego świata (o tym zaraz). Dla przykładu porównam przebywanie w tym stanie jak podróż do obcego miasta:

1. Na drodze spokojnego, systematycznego duchowego rozwoju - przyjeżdżasz do obcego miasta pociągiem, masz pełny portfel, zarezerwowany nocleg w hotelu, w kieszeni plan miasta, znasz biegle język kraju, do którego jedziesz, a wszyscy ludzie uśmiechają się i chętnie wskazują drogę. Po zostawieniu rzeczy w hotelu masz spotkać się ze znajomym, który oprowadzi Cię po starówce.

2. Po psychodelikach – zamykasz oczy, a gdy je otwierasz znajdujesz się w miejscu, które pierwszy raz widzisz na oczy. Nie masz przy sobie nic oprócz ubrania. Nie znasz ni w ząb języka, ani żadnych ludzi. Wszyscy wydają się jacyś podejrzani, patrzą jakby chcieli Ci zrobić krzywdę. Nie wiesz jak się stąd wydostać, gdzie i co zjeść ani gdzie się przespać. Pewnie są i tacy, którzy sobie jakoś poradzą. Ale większość ludzi wpadłaby w panikę.

Skoro już stało się to, co się stało spróbuj spojrzeć wstecz, dokładnie i krok po kroku zrozumieć co się stało, bo to nie była halucynacja wytworzona przez mózg, a prawda, z którą musisz się zmierzyć. Czy możliwe jest, że tak wiele ludzi na świecie, którzy się wjebali w depresje i samobójstwa po takim przeżyciu doznali niemalże identycznej halucynacji? Niemożliwe. Psychodeliki obnażają prawdę, w nieraz dramatyczny sposób.

Po powrocie z Aya zmienił się mój stosunek do marihuany. W połączeniu z technikami oddychania i medytacji, a także jogi odkryłem jej wspaniałe działanie. Niedawno zacząłem podczas medytacji doświadczać lekkich depersonalizacji. I powiem Ci, że to bardzo przyjemne uczucie. Kiedy ostatnio na delikatnym podbiciu marihuanowym zacząłem medytować pierwszy raz w życiu świadomie doświadczyłem OOBE. Wychyliłem się z ciała, które było zupełnie uśpione. W ułamku sekundy poczułem jak świat rozrósł się do niewyobrażalnych rozmiarów. Doznałem możliwości poruszania się w dowolnym kierunku i z niemal dowolną szybkością. Drzwi zostały otwarte, odłączyłem świadomość od ciała. Wiem, że to dopiero początek wielkiej drogi, na której OOBE to jedna z mniejszych „atrakcji”. Jest to jednak droga wielkiego szczęścia, radości i spokoju, jeśli pokonywana roztropnie i krok po kroku.

W Twoim przypadku kolej rzeczy była taka, jaka była, a czasu już nie cofniesz. Spróbuj jednak zagłębić się w ten problem, rozłóż go na czynniki pierwsze, dojdź do przyczyny, poznaj, a zobaczysz, że zamiast lęku i obrzydzenia pojawi się radość i spokój ducha. Gdy zniknie strach pozostanie tylko wielka mądrość życiowa. Mam nadzieję, że się uda, powodzenia!

Bardzo mądrze piszesz, przeczytałem ten komentarz zdumiony trafnością, z jaką okreslasz stany teoretycznie nieokreślone :D 

 

Mimo że w kwestii rozwoju duchowego jestem jak na razie amatorkiem, mam niemalże identyczne poglądy jak Ty, no i poważnie cieszy mnie że ktoś starszy i doswiadczony wyciaga podobne wnioski. Ostatnio naszly mnie mysli, ze wszystko to sobie może uroiłem. Potem jednak chwilę pomyślałem i doszedlem do wniosku, że pewnych rzeczy mózg sam siebie, ot tak, po prostu nie byłby w stanie wymyślić. Zwyczajnie jest zbyt mierny. Stanowczo zbyt mierny. Dodając do tego fakt, że wszystko co możemy pomyśleć musi się opierać o jakiś wzorzec, nie trudno dojść do wniosku, że dusza to jednak autentyczność, a nie bajka ;) 

 

Ja, odkąd jestem w temacie, uważam, że psychodeliki są kluczem do drzwi normalnie nieotwieralnych (no chyba że z LD albo OOBE). Gdy ktos pyta "po co?", odpowiadam-"Wyobraź sobie, że całe życie jesz jedynie chleb i pijesz wodę. I nie chciałbyś zobaczyć, że są też inne możliwości? ". No oczywiscie większa część z nas by chciała. Problem w tym, że wiedza nie zawsze jest pluszowa. Nieraz przeraża ogromem. Odkąd pojąłem, jak wielką skalę ma to, czym jesteśmy, czuję się jak totalna fraszka. Już sie przyzwyczaiłem nawet :D

 

Duży szacun za zdobytą wiedzę i harmonię w działaniu, bo ewidentnie masz kontrolę nad samym sobą i oprócz latania po innych wymiarach, stawiasz na medytację i wyciszenie.  Ja wciąż się uczę żyć umiarkowanie. Hehe, cała ta droga to lekcja.

 

Jak to rzekł mi niedawno ktoś mądry: " Mistrzem jest ten, który na tyle twardo stąpa po ziemi, by móc eksplorować kosmos"

 

Także winszuję doświadczenia i głębokiego postrzegania, pozdrawiam!

Bardzo podatny organizm jak taka akcja po grzybach. Obawiam się, że winne jest słabe podłoże psychiczne. Sam fakt, że sięgasz po narkotyki w zasadzie to potwierdza(ale kto tutaj tego nie robi :). Natomiast Ty najwyraźniej nie powinieneś tego robić. Na pocieszenie powiem Ci, że z taką niestabilną i podatną psychiką prędzej czy póżniej zaliczył być jakiegoś "bad tripa" bez udziału grzybów. Depreseja, zaburzenia maniakalne czy schizofrenia prędzej czy później by Ciebie dopadły. Złą wiadomością jest to, że chociaż jesteś teraz świadom swojej słabości, to ona wciąż istnieje i powyższe zagrożenia są wciąż aktualne. 

Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media