zen mosza
detale
Waga około 80kg
Od roku średnio raz na 2-3 miesiące coś
zen mosza
podobne
Wstaje nowy dzień. Już drugi na polskim wybrzeżu. Godzina około 5 rano, świta, choć wciąż szarawo. Z kolegą M ogarniamy się, pakujemy plecaki, pijemy zieloną herbatkę, zarzucamy DOC’a i opuszczamy nasze lokum. Cichy poranek w hucznej turystycznej mieścinie.
W drodze przypominam sobie, że zapomniałem wziąć zegarek, który i tak nie działał.
Czas płynie, robi się wietrzno. Szum fal kojąco wpływa na powoli przytłoczoną cielesną powłokę. Wyraźnie czuć lęk i chęć obrony ciała przed nieproszonym gościem. Skąd ten niepokój?
Idziemy boso po zmiennej krawędzi falującego Bałtyku. Raz przyjemnie ubity piasek wręcz zachęca do spaceru, a to znów podmokłe bagna wciągają nasze stopy zmuszając do wysiłku.
Wciąż jest nieprzyjemnie. Momentami huk fal staje się zgryźliwy. Jakoś nie rozmawiamy, siadamy na kocach, kolega M bierze łyk wody. Po chwili ja sięgam po butelkę. M: lepiej nie pij, zrobi Ci się nie dobrze. T: ale ja właśnie chce się napić bo mi niedobrze
Pierwsza salwa śmiechu i rozjebuje swe świątynne ciało na łopatki. Robi się straaaaasznie wygodnie.
+2h: Piasek idealnie dopasowany, przyjemnie tuli. Chmury na niebie tworzą wzory nie do pojęcia, fraktalne węże wijące się w strone słońca w rytm wiatru. Po chwili siadam jak M i zaczynamy kreować „cokolwiek” w piasku. Mandale, fraktale, rysunki i chuje xD które to palmami miały być niby. Robi się bajecznie zabawnie. Jakiś starszy facet truchta do krawędzi morza, pod klif i tak pare razy, rociąga się, rozgrzewa.
Wchodzę do morza. Jest przyjemnie ciepłe kontrastując ze wciąż nienagrzanym powietrzem. Słona woda pochłania me ciało, czuje się oddany w łono matki. Płynę jakby niesiony taflą wody. Faluje całym morzem, wdycham wietrzną bryze i odżywam, czuje się niesamowicie świeżo, tego mi było trzeba po tym ciężkim bodyloadzie. Pot, smak, zapach, wszystko stało się znanie psychodeliczne. Uwielbiam te czysto kwaśne odczucia. Wychodzę powoli, a fale gną się na wszystkie strony, mając bogaty wydźwięk harmonii i kolorów. Głęboki bas zapadających się fal. Pojedyncze fale sprawiają wrażenie parumetrowych. Schnę powoli chwytając pierwsze promienie słońca. Zbieramy plecaki, idziemy dalej. Wędrujemy i gawędzimy o morzu artyście, wietrze rzeźbiarzu i kreacjach piasku malowanych pieniącymi się falami, kamyczkami i wodorostami. A za falą fala, za tą falą co faluje i tam fala za którą fala z falą.... i takie tam gadanie, nadbieganie pod fale i uciekanie przed wdzierającym się na ląd morzem.
Na swej drodze spotykamy umierającą mewe. Wije się i zasłania twarz niczym aktor dramatu. Przesiąka mnie ból i cierpienie przemijania. Odchodzimy, zerkam wstecz by dostrzec, ostatni odwrót na plecy... i bezruch, hałaśliwa pustka. Mijamy pierwszych plażowiczów i dziecko oddane aktorskiej grze nadlatującej mewy, radość. Po jakimś czasie znów rozbijamy obóz, siadamy po turecku i chłoniemy. Ludzie przechodzą, patrzą z ciekawością, niektórzy się uśmiechają. Idziemy dalej, by po parunastu minutach rozbić kolejny obóz, jest około 10, można się już dobrze wygrzać. Ludzie zaczynają się schodzić. Zamykamy oczy, każdy oddaje się własnej kontemplacji. Dźwięki gną się melodyjnie, przenikają wewnątrz i zewnątrz, morza dźwięk odbija się od klifu myląc naszą orientacje, słońce grzeje idealnie, nie przypieka. Wbijające się pachołki parawanów, wchodząc głębiej zmieniają tonacje niesioną gruntem. Duuuużo tego dużo. Ludzi coraz wiecej, rozmowy, śmiechy dzieci, piski, nawoływania rodziców. Jedna wielka, nic nie znacząca mikstura dźwięków. Zatracam się, nic konkretnego nie czuje, nie widze, nie słysze- jestem. Oboje po jakimś czasie otwietamy oczy, czas się ocknąć. Uhuuuu... rzeczywistość. Rzeczy widzę... ludzi tłumy. Nasz obóz stał się małym skrawkiem wielkiego obozowiska. Czas się zwijać. Spakowanie się teraz zajęło wiecej czasu, nieogar w głowie. Plecaki na plecy, sandały w dłoń i idziemy. Znów podziwiamy zajebistość stworzenia. I te dziewczyny... nie da się określić. Gnie się i zmienia, piękno przechodzi w brzydote, starość w młodość... Idziemy na miasto. Idziemy deptakiem, w cichej świadomosci tłumu. Ruchem odpoczynkowym, wędrownym bez celu. Mijamy sklep odzieżowy gdzie grają fantastyczny dubstepowy hous czy cokolwiek to było. Wchodzę tam by się wsłuchać... w sklepie muzyka ta szumi bez basu, chujnia jakaś. Wychodzę i znów dobija bas. Czy aby nie taka relacja zachodzi w związkach? Z daleka tak wiele pięknych i ciekawych osób. Zbliżasz się i wszystko się zmienia, dostrzegasz wady. Wtedy potrzeba cierpliwości i akceptacji, zbliżasz się jeszcze o krok i otwiera się królestwo istoty. O... drożdżówki, idziemy jeść. Ze sklepu leci Qeen, przyjemnie buja. Mnóstwo os, latają i przyplatają nam głupie myśli. Kolega odgania jedną, by tym samym uruchomić reklamę w radiu o środkach na ukąszenia.... harmonia ^^ Troszkę podeneretyzowani wędrujemy dalej. Wchodzimy w mały leśny gaj, cicho i zapach zieleni. Nie mija chwila gdy odstraszeni przez komary idziemy na mieszkanie. Wchodzimy do środka, Wszystko wciąż oddycha i na zawołanie tańcuje. Ide pod prysznic. Kolejna fala ekstazy, ciepło skraplane milionami kolorów. Odczuwanie czasu jest nijakie, jak zawsze zresztą. Prostota i skomplikowanie jest kwestią patrzenia. Skomplikowanie rodzi się na oczach, w chwili poszukiwania. Chmury swoje fraktalne piękno ukazują dopiero po chwili ich adoracji. Cisza i spokój, odkręcam zimny kurek. Chłód, leśny wodospad, eneRRRRRRgia. Starczy, wychodzę, leżymy na łóżkach i oglądamy chwile olimpiade. O...tam też mają fajne chmury ^^’ Komentatorzy byli niedoścignieni w mowie „To było... taak, no nie da się ukryć, że, no rzeczywiście, no widzimy właśnie, zawodnik... no rzeczywiśce” xD Mogę być komentatorem, ma ktoś z was jakiś etat? XD
Leżymy, nic się nie dzieje... nuuuudy... hahahahahaha. Otwieram ksiażke Osho, czytam jedno zdanie księgi niczego hsin hsin ming. Pusto, śmiech, Aha. Czuje osłabienie krążenia. Wzork, jakby za chwile miały najść mroczki i gleba. Średnio ciekawie. Wracają rozkminy o mewie, śmierci i przemijaniu. Na zewnątrz rozpętuje się burza, wychodzimy na balkon wiedzeni ciekawością. Niebo stało się demonicznie fascynujące. Wiatr przewraca huśtawkę, zbiera się ulewa, na niebie chmury wirują w pionie i poziomie. Wypatrujemy tornada. Żółto szare demony mkną nad głowami. Pogoda w sam raz na problemy sercowe J przy tym ciśnieniu to na pewno. Nie miłe wkręty. Uspokaja się i idziemy na pizze. Na naszym przydomowym parkingu stoi samochód własiciela z kartką „lekarz”... idziemy. Tak o...przed siebie, po co ? Schodzić ubranie, jakby co xD
Oczekując na pizze znów zaczyna padać. Przyjemne kap, kap, kap. Mam wątpliwości co do picia piwa, do burna też. Nie wiem co by pomogło, biore Cole. Trochę energia wraca, ale czuje się na skraju omdlenia. Siedze bo siedze, woda robi kap... straże pożarne łiłułiłu... Obserwuje ludzi w koło, małżeństwo z dwójką dzieciaków. Chłopak się patrzy, ja też, uśmiechamy się. Po chwili już siostra się dołącza do braciszka. Ciekawość. Tata spojrzał na nich, na mnie ... i głupio mu się zrobiło, zaganił wiec ich do jedzenia.
Wcinamy naszą pizze. Wieczorem poszliśmy na piwka. Do końca nie pamietam ile, siedzieliśmy na ławeczce przybarowej, w tle przyjemna muzyka jazzowa. Z perspektywy czasu, ma się wrażenie że trip zaczął się od wyjazdu z domu nad morze. Skończył się po tygodniu... albo w sumie... może wcale. Faktem jest, że dużo piliśmy po tripie i... odziwo nie było nietrzeźwości alkoholowej.
A potem nadszedł sen... sen dla ciała, bo uważność była ciągle. Można by pomyśleć że nie mogłem zasnąć, ale to tylko kolejna myśl, kolejna wkręta, która dała by abstrakcyjne niewyspanie. Dopiero od 3 nadeszła nieświadomość, czyli około 20h po zażyciu Kolejny dzień pobudka z rana koło 8, pełna norma czyli nic ;)
Czy było warto? A czemu niby mam wpływać na Twoją decyzje podjętą końcowo i tak pod wpływem „widzi mi się”/”nie wiem”/”bo tak”, Takości
dadada ^^
- 12666 odsłon
Odpowiedzi
no
te spadki cisnienia, to od czytania Osho. ;) fenki nad morzem, mmm!
Też się przymierzam do bycia
Też się przymierzam do bycia dociekliwym. Sądząc po opisie, czeka mnie ciekawa przygoda ;D