pierwszy psylo-trip, czyli niebo i piekło
detale
raporty arsemole
pierwszy psylo-trip, czyli niebo i piekło
podobne
Opis pierwszego doświadczenia po grzybach halucynogennych (łysiczkach lancetowatych) w ilości 35 suszonych + taka sama dawka po dwóch godzinach. Całe doświadczenie trwało około cztery godziny. Pomijając szałwię wieszczą, było to moje pierwsze doświadczenie z psychodelikami. Opis dość rozwlekły i szczegółowy: pierwotnie pisany jako list do znajomego. Myślę jednak, że nie nudny. Zapraszam.
Oczekiwania miałem ogromne. W ciągu dni poprzedzających doświadczenie myślałem o nim równie często, co o kobietach, w wigilię - nawet częściej. Ekscytacja była tak wielka, że na kilka godzin przed konsumpcją, myśląc o tym co może nastąpić, krew uderzała mi do falami głowy, aż słyszałem szumy. Przed przybyciem Krzyśka, który był naszym opiekunem, odkurzyliśmy z Andrzejem mieszkanie, umyłem naczynia, przygotowałem kadzidła, zainspirowany zachwytem Huxleya po meskalinie nad przypadkową kompozycją kwiatową i ja kupiłem trzy niepasujące do siebie kwiaty... Zdawaliśmy sobie sprawę, jak mimowolnie rytualne są to czynności, jak blisko im do głodówek Indian przed inicjacją szamańską albo, żeby nie szukać daleko, mycia okien i pieczenia mazurków przed Wielkanocą. Skojarzenie musiało być na tyle silne, że pierwszy smak, jaki poczułem, wlewając w siebie wywar z trzydziestu pięciu suszonych grzybów (wraz z nimi), to smak... opłatka. Potem nastąpiło oczekiwanie. Niebardzo wiedzieliśmy, o czym rozmawiać, jak się zachowywać. Żartować? Może mówić poważnie? Ale o czym? W końcu mówiliśmy o wszystkim po trochu, co chwilę upewniając się, czy coś czujemy, a gdy odpowiedź była twierdząca - co. Wchodziło długo, prawdziwie odurzony byłem po godzinie. Stan, w którym się znalazłem można określić jednym słowem, ale pisanym koniecznie z wielkiej litery: Spokój. Wielki Spokój, jakby nic złego nigdy się nie działo, jakby moje wnętrze było boską harmonią, idealnie zestrojoną z zachwycającym światem wokół. Myślałem i mówiłem bardzo trzeźwo: być może tak trzeźwo, jak nigdy: wyzbyty bowiem byłem z najmniejszych śladów niepewności, wstydu, nerwów, kompleksów... Było tak, jakbym znalazł w umyśle właściwe drzwiczki, tej najwygodniejszy pokój i rozłożył się w nim, delektując się (w nienarcystyczny sposób) sobą, swoim byciem i byciem, które mnie otaczało: świata, przedmiotów, światła, ludzi, Krzyśka, Andrzeja. Wszystko było dobre, a jeśli nie było - nie było godne uwagi. Zdumiewała mnie refleksja nad idiotyzmem wielkiej części moich codziennych zmartwień, wszystkich tych mniejszych i większych narcyzmów, skupienia na naskórku rzeczywistości. Andrzej w międzyczasie znalazł się w bardzo podobnym stanie, tylko, że połączonym z OEVami (opened eyes' visuals), do tego mówił dużo, gestykulując i intonując jak dziecko: "Przecież to wszystko takie proste...! Takie proste! A ludzie się przejmują!". Porozumiewaliśmy się bardzo łatwo, nie trzeba było większej ilości słów. Andrzej poprosił Krzyśka, żeby opisał sytuację, żeby przekazał nam swój chwilowy punkt widzenia. Była to dla mnie prośba zupełnie zrozumiała, ale rozumiałem też, że Krzysiek jest trzeźwy, lekko zestresowany (jak zawsze) i raczej nie udzieli nam odpowiedzi. Ja tymczasem patrzyłem na pokój, paliłem papierosy, patrzyłem przez okno, trochę tańczyłem do jakiejś lżejszej rockowej psychodelii. Odbiór muzyki zmienił się nieznacznie, zielsko działa tu ciekawiej. Zamykając oczy pojawiały się CEVy, i to bardzo efektowne: niespiesznie splatające się, całe cybernetycznie ochipowane, w kształcie jaszczurze, pazury zamykały się wokół wirującej spirali, idąc w głąb, w głąb, ustępując miejsca kolejnym, tym samym dekadenckim gestem kurczącym się jaszczurzym łapom. To było dość dziwne, że mimo takich wizji, mimo tej ostatecznej błogości (przypominającej mi opisy buddyjskiego półoświecenia), myśli moje i wypowiadane słowa nie były "pijane". Zadecydowałem o pójściu do sklepu, chciałem kupić fajki i popatrzeć na ulicę - upewniłem się u Krzyśka, czy mój sposób bycia i mówienia nie będzie zagrożeniem. Potwierdził tylko moje przekonanie - mówiłem zupełnie normalnie. Andrzej słysząc, że mam wyjść, wpadł w lekką paranoję. Strach był nieracjonalny, z czego zdawał sobie sprawę, ale - jak próbował nam przekazać - zburzy to jakiś jego święty porządek zaklęty w pomieszczeniu. Do tego miał czarne scenariusze tego, co może mnie spotkać. Sytuacja przedłużała się, stała się lekko absurdalna - na życzenie gościa nie mogłem opuścić własnego mieszkania. Żadne argumenty do Andrzeja nie docierały, Krzysiek niestety słabo się tu sprawdził jako opiekun: nie miał pewności siebie, żeby przemówić do ćpuna z majestatu trzeźwości. Andrzej posunął się aż do tego, by skorzystać z naszej wcześniejszej umowy, czyli zasady liberum veto. W pewnym momencie coś jednak w nim zaskoczyło, machnął ręką, stwierdzając, że jego problem był idiotyczny.
Wyszedłem. Klatka schodowa była tajemnicza. Zmysł estetyczny wyostrzył się: trochę jak po marihuanie, ale bez tego akcentu wyobrażeniowego: nie czułem żadnej potrzeby (i nie robiłem tego), aby bodźce z otoczenia przekształcać w coś innego, przeciwnie: (prawie) wszystko zachwycało mnie dokładnie takie, jakie było: światło latarni podkreślające łuszczenia farby, krzywe okiennice... Przystanąłem na półpiętrze, obserwując podwórze. Dresiarskie towarzystwo siedziało w cieniu, słyszałem niekoniecznie kulturalną rozmowę. Nie czułem wobec nich niczego negatywnego; co najwyżej współczułem prostackiej egzystencji. Na klepisku pośrodku podwórza, rzucając długie cienie, bawił się chłopiec z dużym psem, chyba owczarkiem niemieckim. Rzucał mu piłkę, klepał radośnie po tułowiu, pies się na niego rzucał, chłopiec robił uniki, śmiejąc się... Każdemu ruchowi, każdej konfiguracji towarzyszyło wydłużone, konturowe odbicie na ziemi. Nie mogłem oderwać oczu, oczarowany widowiskiem. Jak dzisiaj o tym myślę - miałem szczęście, bo widok ten uważam za wyjątkowy niezależnie, czy jestem pod wpływem, czy nie.
Ulica: światła lamp, reklam, neonów, łuna nad miastem, przechodzący ludzie (było koło dziewiątej) - wszystko budziło mój zachwyt. Uśmiechałem się jak głupi, miałem ochotę zatrzymywać ludzi i się z nimi zapoznawać, bratać... Nie zrobiłem niczego podobnego, bo choć nieśmiałość nie byłaby problemem (znikła całkowicie), to wiedziałem, jak by się to skończyło. Uśmiechałem się przyjaźnie do dresa i jego laski, moje rozradowane spojrzenie przeciągało się, po czym musiałem je urwać, zdając sobie sprawę z całkiem innej perspektywy drugiej strony. Uśmiechałem się do jakiejś wcale atrakcyjnej dziewczyny, do ostatniej chwili, póki się nie minęliśmy, patrząc jej w oczy z uwielbieniem... uśmiechnęła się również, ale źle odczytała moje intencje, spuszczając szybko spojrzenie, zawstydzając się. Uświadomiłem sobie, jak bardzo jestem skrępowany rolami społecznymi, całym tym balastem funkcji, statusów, identyfikacji... Chciałem kochać ludzi, bratać się z nimi, dowiedzieć, czym żyją, czy jest im dobrze; tymczasem jedni wzięliby mnie za wariata, inni uznaliby, że z nich kpię, inne, że chcę je poderwać. Było mi przykro, ale odsunąłem to. Empatia była we mnie tak rozbudzona, że większość mijanych osób, spieszących się, podenerwowanych, zmęczonych, budziła we mnie współczucie. "Idą tak, spieszą się, nie wiadomo po co, skryci pod skorupkami, twardzi na pokaz, a nie wiedzą... po co... dlaczego... Boże, jak im współczuję... Żeby tylko mogli poczuć to, co ja teraz... Gdyby... Ach, co za puste spojrzenie tej dziewczyny, biedactwo!" - Taki byłby mniej-więcej zapis moich ówczesnych myśli. W sklepie nie doświadczyłem żadnych problemów. Postałem jeszcze trochę na ulicy, uśmiechając się do bloków, śmieciarki Transformers, oddychając z przyjemnością to miejskie powietrze, po czym wróciłem do mieszkania. Wchodząc po klatce rozważałem, jak sprawić, by zapanował na świecie pokój. Miałem jakąś wspaniałą myśl, w duchu Rousseau, ale na kolejnym piętrze spostrzegłem pewne jej braki, jak np. rzeczywistość. Lekką ręką odrzuciłem te rozważania, zadowolony, że nie na moich barkach spoczywa przyszłość planety.
Jakkolwiek stan, w jakim się znajdowałem, bardzo mi odpowiadał, przeszkadzała mi myśl, że oczekiwałem czegoś... intensywniejszego, bardziej psychodelicznego, introspekcyjnego. Kupiliśmy więcej grzybów, niż potrzebowaliśmy, także została nam jeszcze jedna, taka sama dawka. Andrzej nie był zainteresowany, ja natomiast, z niezachwianym optymizmem, zrobiłem kolejny wywar. Szalone sceny: gdy go piłem, Andrzej poprosił jednak o odrobinę, także osobiście nakarmiłem go łyżką "za mamusię!". Zdecydowaną większość wypiłem jednak, przegryzłem, sam. Gdybym wiedział, co mnie czeka!
Pierwsze zwiastuny tego, co miało nastąpić, jak teraz na to patrzę, to były wątpliwości: czuję się owszem, bosko, jak nigdy, ale... jaką to ma wartość? czy mogę coś z tego przenieść na codzienność? i czy dowiaduję się o sobie czegoś nowego? Odpowiedzi były niejasne, za wyjątkiem ostatniego pytania: wiedziałem, że jest to stan w gruncie rzeczy dość jałowy. Mimo tych wątpliwości, dalej czułem się jak młody bóg, Andrzej podobnie (wciąż czynił uwagi o tym, jakie wszystko to jest proste - później słusznie przeprosił: "zawsze po dragach za dużo pieprzę"). Namówiłem chłopaków na wyjście na miasto. Wziąłem najładniejszy z kwiatów z postanowieniem, że podaruję go przypadkowej osobie. Andrzejowi pomysł przypadł do gustu, wziął drugi kwiat, Krzysiek trzeci. Lekko przeszkadzało mi, jak stereotypowo hippisowska zrobiła się cała sytuacja.
Zaczęło się, gdy schodziliśmy. Żadna konkretna myśl, tylko uczucie: zaczęła się we mnie wkradać niepewność. Nic strasznego póki co, po prostu ustępowała błogość. Na ulicy zacząłem czuć się jak idiota, chodząc z ciętym kwiatkiem w towarzystwie dwóch innych studenciaków z kwiatami. Odeszło mi poczucie humoru, chciałem odwołać całą akcję, nagle pomysł chodzenia po mieście już mi tak nie odpowiadał... Starałem się kryć z tą nagłą zmianą, nie chcąc zarazić nią Andrzeja. Zwierzyłem się jednak z wątpliwości co do kwiatka, próbowałem żartować, ale sam się nie śmiałem... Doszliśmy na środek mostu, którym zwykle idę na Stare Miasto, obok tej pokracznej Wenus. Przystanęliśmy, patrząc na wodę... Czułem się już fatalnie, nie potrafiąc nazwać tego stanu. Patrzyłem w wodę i nie wiedziałem... Nie wiedziałem, nie chciałem, nie widziałem wartości... Nie, nie, sto razy nie. Koledzy chcieli rozmawiać, ale o czym? Słowa wypływają mi z ust, ale po co? Czerwona róża ułamała się Andrzejowi, nie wiedział, co teraz z nią zrobić - zabrałem mu ją, wrzuciłem do Odry. Patrzyliśmy, jak odpływa, chowa się pod oświetlonym mostem... Czy uważałem to za romantyczne, ładne? Nic z tych rzeczy. Na komentarz kolegi odpowiedziałem skojarzeniem "smętny francuski romans sprzed lat, tylko bez sensu, że na moście jest trzech facetów". Powiedziałem to w charakterze żartu, ale było to wymuszone, niepotrzebne... Oddaliłem się na kilka kroków, usiadłem na ławce. Nihilizm - tak można by określić stan, w jakim się znalazłem. O czymkolwiek bym nie pomyślał, wydawało mi się to zbędne, nudne, istniejące tylko dla zabicia czasu w trakcie naszego przymusowego materialnego pobytu na tym padole łez. Wiedziałem, że to kolejna dawka uderza, że łącznie wziąłem za dużo, ale świadomość ta w niczym nie pomagała (jak i fakt, że płytki chodnikowe przede mną zapadły się, tworząc jakiś dziwny twór rodem z trickowych rysunków typu "niekończące się schody"). Nie byłem w stanie zmienić kierunku myśli. Najgorsze, że nie myślałem tak na prawdę. Jedyna składna myśl, to było: nie myślę, jestem pusty, kiepski, po co ja. Opisywany nihilizm był bardziej uczuciem. Skrótowo przedstawiłem kolegom sytuację i wróciłem do mieszkania sam. Mieliśmy spotkać się - czy to u mnie, czy na mieście - później.
U siebie. Pogasiłem wszystkie światła, skuliłem się na łóżku przy oknie i zacząłem cierpieć. W skrócie, ale bardzo trafnym, doświadczałem dokładnego przeciwieństwa stanu sprzed godziny, dwóch. Myślałem przede wszystkim o sobie, swoim rozpieprzeniu, niezdyscyplinowaniu, życiu z dnia na dzień, zarzucaniu planów, lenistwie, niegodziwych zachowaniach wobec innych (szczególnie o ostatnim, paskudnym, rozstaniu z Basią), nałogach... Patrzyłem na siebie z obrzydzeniem. Najgorsze (?), że argumenty, jakimi się posługiwałem, bynajmniej nie były absurdalne. Chciałem na przykład skupić się na tym, w czym jestem dobry - znalazłem te rzeczy, ale nie potrafiłem znaleźć w nich pocieszenia, przeświadczony, że i tak wszystko spieprzę przez lenistwo i strach. Czułem się osamotniony, i to osamotniony słusznie - jako osoba nieciekawa, egoistyczna i egotystyczna. Do tego dochodziła samotność egzystencjalna - wiadomo, o co chodzi. Ja i ja i ja, cały czas - ja mały, zły, ja żałosny, ja, ja. Koszmar. Ale było jeszcze gorzej: szukałem jakichś punktów odniesienia. Myślałem o życiu, jakie wiodą najbliżsi mi ludzie... u nikogo nie znalazłem sensownego wzorca. Moja żałość była żałością ogólną. Gnębiło mnie poczucie, że muszę wiedzieć, kim jestem, gdzie jest rdzeń mojej osoby, coś pewnego, w swojej pewności dobrego. Naturalnie, nie mogłem odpowiedzieć sobie na takie pytania, goniłem w piętkę. Kuliłem się więc dalej, czasem zapaliłem. Myślałem, ile to może trwać, myślałem o samobójstwie, ale pozostała we mnie trzeźwa myśl, że to by było idiotycznie pochopne. Do tego serce waliło mi niepokojąco szybko, zastanawiałem się, czy to się nie skończy zawałem. Między tymi wszystkimi paskudnymi myślami i uczuciami, patrzyłem na pokój, na światło komórki i miałem omamy: pokój oddychał, światło ekraniku trafiało równymi smugami do oka, piksele się powiększały, rozszczepiały... Żadna zabawa, całe to oddychanie mebli to głupia sztuczka na poddanym intoksykacji mózgu, w dodatku możliwa do dokładnego odtworzenia w filmie (sąd, z którym i dzisiaj się zgadzam). Aby uciec od myśli, postanowiłem skupić się na liczeniu. Jeden... dwa... trzy... Dziwne uczucie, jakby każdej liczbie towarzyszył jakiś ruch, plasnięcie, przedłużony krok na schodach... cztery... pięć... sześć... siedem. Dzwonek domofonu, wrócili koledzy. Zerwałem się z łóżka. Rozmawiałem z nimi na siłę, nie mając ochoty, czując się nieswojo, ale widziałem w tej rozmowie o czymkolwiek jedyną ucieczkę od koszmaru. I słusznie - wkrótce, zmęczony i smutny, wróciłem na ziemię.
Czy żałuję? W żadnym razie. I niebo i piekło o czymś mi powiedziały. Wiem, że są to stany, do których można się doprowadzić na trzeźwo, własnymi działaniami. "Dobre" (cokolwiek to ma znaczyć) życie, posiadanie oparcia w sobie samym, pielęgnowanie więzi z bliskimi i to niebo nie jest takie znowu nieosiągalne. Piekło zaś z pełną wyrazistością dało mi obraz tego, czego w sobie, mniej lub bardziej słusznie, nie akceptuję i nad czym powinienem pracować, żeby nie skończyć jako kolejny smutny student filozofii z głową w kuchence gazowej. Streszczając: unaoczniło mi się, jak bardzo jestem za siebie odpowiedzialny i jaki to ma wpływ na postrzeganie świata, ludzi, wszystkiego. To dobra lekcja. Nie mam złudzeń, żeby to był przełomowy punkt, następujące dni zresztą by tego nie potwierdzały, ale... Jest we mnie pewien optymizm.
-----
Tekst nagrodzony w II turze Konkursu na Raport Miesiąca serwisu NeuroGroove.info. Przeczytaj uzasadnienie.
- 77826 odsłon
Odpowiedzi
Nawet na zejściu grzybów
Nawet na zejściu grzybów miałeś podłe samopoczucie?
Ciężko o zejściu tu mówić:
Ciężko o zejściu tu mówić: druga dawka (wzięta po dwóch godzinach od przyjęcia pierwszej) uderzyła po ok. 30 minutach, wówczas zaczął się "bad trip", potrwał jakieś półtorej godziny. Następnie go skutecznie tłumiłem wspomnianą gadką z kolegami; bardzo szybko (w kilka minut!) zrobiłem się zmęczony, zdekoncentrowany, ale mniej-więcej trzeźwy i spokojny. Wypiłem piwo i zasnąłem.
Spoko
Fajny TR, świetnie oddaje klimat pierwszego zetknięcia się z grzybami. Przypomina mi trochę moje początki; pierwszy trip był w 100% pozytywny, drugi to właśnie bad trip na tych samych zasadach, co u ciebie (zobaczenie siebie i swojego życia w boleśnie negatywnym świetle).
Dar
Chwile takich głębokich przemyśleń zawsze wychodzą w przyszłości. Nawet nieświadomie będą miały wpływ na dalsze twoje życie. Teraz widzę że to jedyny w moim przypadku i najważniejszy jaki można sobie wyobrazić fleszbek.
Moim skromnym zdaniem, wydaje mi się że masz dar do pisania. Postaraj się go nie zmarnować. Proszę.
To jest to
<p>Opis ma bardzo refleksyjny charakter, tekst zwarty i treściwy, język barwny i metaforyczny.</p><p>Warto dodać że autor miał dobre intencje i chęć przyżycia nowego osobliwego doświadczenia, trip pokaźny choć dało się go najwyraźniej okiełznać, jednakże zwyrodniałe myśli są często podsyconę odrobino goryczy, czemu nie da się zaprzeczyć, chcąc nie chcąc trzeba je przezwyciężyć a c
***
Nihilistyczny Witkacy.
Cytat
"Przecież to wszystko takie proste...! Takie proste! A ludzie się przejmują!" - Miałem tak samo xD Szkoła? Matura?! Czymże są te rzeczy wobec ogromu tego co teraz widzę i czuję? Prawdziwe wyzwolenie z okowów szarej rzeczywistości.
Prawdziwe arcydzieło
Prawdziwe arcydzieło literackie, mówię tutaj bez kitu chyba pokaże to pani od polskiego. Sztuka oraz najlepszy raport jaki czytałem. Pozdrawiam