jarać, czy nie jarać?
detale
A z MJ różnie.
Cannabis~ x45
Kodeina- jeden raz
DXM- x19
LSD- x2
Kompozycja "z natury" ~ x35
Efedryna- raz
Salvia- x3
jarać, czy nie jarać?
podobne
Dostaję przesyłkę. Ależ szybko wysyłają! Mała paczuszka "kompozycji z natury" czeka na otwarcie.
Dopalacz, czy nie dopalacz? Z jednej strony wiara w to, że owego specyfiku nie kropią żadną chemią, jest naiwna. Z drugiej- coś mi mówi, że może to wcale nie pryskane.
Zamówiłem ten mix w celach relaksacyjnych, a co! Zamierzałem go palić, palić i leżeć na łóżku. Miałem z nim do czynienia wcześniej dwa razy i za każdym razem pozytyw. Po ostatnich przygodach z divinorum nic nie wydawało się tak kuszące, jak nic-nierobienie. No i nic-nie-myślenie.
Palenie tego szajsu nie odmóżdża jak alkohol, ale i tak sprawia, że człowieka łapie totalna bierność. Mógłbym rzec, że to coś podobnego do konopi, ale jednak bardziej... mistycznego.
Testowałem w różnych okolicznościach, z różnymi zamiarami. Opiszę co i jak. Sami oceńcie, czy chrzczone, czy też nie.
>>>Ciąg
Pewnego dnia postanowiłem pobić głupi rekord i zobaczyć, ile spalę jednej doby. Zjarałem mixa 9 razy w ciągu 24 godzin, do tego wzmacniając ciąg MJ- trzykrotnie.
Ku mojemu zdziwieniu wszystko było dobrze- tętno mierzone w środku dnia- 73 uderzenia na minutę. Co kurwa? Po dobrym upaleniu się ziołem osiągałem 110! Po DXM mam 120-130. Na trzeźwo poniżej 60. Czyli mix działa na fizykę nieznacznie.
Najciekawiej było, kiedy połączyłem 5 buchów tego stafu z konopią ^^ Po spaleniu całej lufy mixa faza już praktycznie nie wzrasta. Czułem kontakt siebie ze światem. Harmonia i takie tam. Bardzo, bardzo, bardzo sekwencyjne wykonywanie czynności. Długo się zastanawiałem, zanim cokolwiek zrobiłem. Wszystko było płynne, mocne, intensywne. Oparłem się czołem o szybę okna, które było uchylone. Trzymałem bucha i zapomniałem, że go trzymam. Wydmuchałem. Szyba była zimna. Zaparowała. Umysł był gorący- dotykał szyby. Raz po raz szurałem włosami o plastik i szkło tej tafli oddzielającej mnie od zimnego powietrza na zewnątrz. Fajne.
Potem nabiłem lufę ziołem- motoryka bez problemów.
Spaliłem. Czułem się, jakby mnie totalnie wyjebało ze świata. Znów- istnieję tylko ja i moje życie.
Zioło osiada na płucach. Znacie pewnie to uczucie, że dym jest niby średnio-drażniący, ale jednak jak już siedzi w płucu- człowiek chce odkaszlnąć. Ale trzyma. Miks trochę znieczulił. Więc trzymam, palę, trzymam, zaciągam... ujebałem się.
Aha, jeszcze jedna ważna rzecz nim zapomnę- wcześniej ten mix pachniał inaczej i był mniej gryzący. Ale to może się pojebało gościowi od wysyłki, bo mixów oferuje 3 rodzaje. Za drugim i trzecim razem kompozycja pachniała już tak samo- prawie wcale.
No więc jestem totalnie rozwalony, achhh... do głowy momentalnie napływa pomysł na wiersz, mam takie gry słowne i tyle epitetów! Ale... nie no. Zmarnuję taką fazę na pisanie? Po co? W zasadzie mi się nie chce, ale chce. Ale nie chcę, więc nie....
Myślę, co można porobić- film odpada, bo jakoś tak nudzi mnie perspektywa siedzenia i gapienia się na coś, co zrozumiem pewnie tylko w połowie- i to nie tej, którą powinienem zrozumieć.
Więc położę się i posłucham muzy! Z początku jest bardzo... rozległa. Ciężka. Jednakowoż miękka. Rozchodzi się po głowie. Potem zupełnie nie zwracam na nią uwagi.
Pojawiają się kurewsko mocne CEVY- szare pole, które rozdziera się pomarańczowymi błyskami, przypominając skórę gada, która zaczyna się palić. Potem niebo- tak jakbym widział je naprawdę. HD 3D JA PIERDOLĘ. Takie niebo. Raz po raz obraz ulega transformacji i są jakieś psychodeliczne kolorowe wzorki albo fale energii, które, jak zwykle- oprócz tego, że widzę oczyma, czuję, jakby mnie trochę dotykały. Potem- Szare, pulsujące, robotyczne mechanizmy. Jakieś zawijasy... Cevów było tyle, że miałem wstać i zacząć o tym wszystkim pisać. Każdy CEV mnie ponosił, opowiadał co innego. Kiedy widziałem strzałki kierujące się ku górze- mój dotyk wariował i tak jakby łóżko się podnosiło, niosąc mnie ku otwartej przestrzeni kosmosu. Pasma energii biegnącej ku dołowi- i spadam. A potem to narasta i wkręta staje się mocna, aż w końcu lecę, myśląc, że tak zjarany nie byłem już daaaawno.
Bania się kończyła- dobijałem. Summa summarum- od 10 do 20 cały czas byłem na fazie. Jadłem, o dziwo, dość mało. Zauważyłem, że jak zjem lub wypiję więcej- robię się strasznie spuchnięty. Tylko na fazie oczywiście. I pojawia się niemiłe złudzenie, jakbym mięsień skośny brzucha naciągnął się do granic możliwości i miał pęknąć. Tak więc piłem mało, czując się z tym fajnie. Oczy jednak czerwone, tylko nie wiem, czy od blanta, czy od mixa. Gastro? Chyba nie. Smak jedzenia był pięć razy lepszy, więc spożywałem z niemałą rozkoszą, ale głód jakoś specjalnie nie dawał się we znaki.
Poszedłem spać bardzo wcześnie, obudziłem się o piątej i jeszcze trzy razy spaliłem mixa przed wyjściem na autobus, po czym udałem się do szkoły w doskonałym humorze i dzień miałem świetny.
>>>Siłownia
W trakcie tego dnia na ciągu udałem się na siłkę. Mam własną, całkiem dobrze zrobioną, więc ani tłum, ani oczekiwanie na sprzęt mi niestraszne. Zamiar był taki, by pakować. Oczywiście używając ciężarów o 50% mniejszych i ćwiczeń takich jak martwy ciąg czy podciąganie na drążku, żeby mi przypadkiem sztanga nie spadła na ryj. Spaliłem- nie pamiętam ile.
Jedyne, do czego byłem zdolny, to oparcie się o zimną ścianę, kucnięcie i myślenie... o czymś. Czułem napieranie na ciało jakiejś mocy, odcinkę czucia, jakby mnie nie było. A jednak, pomimo niebycia- ogromna, rozpościerająca się skądś dokądś moc płynęła. Bardzo psychodeliczne i nieokreślone wrażenie, miłe, ale przez chwilę zbyt intensywne. Coś jak... rozpływanie się. Najbardziej błoga ze wszystkich cisz, a przy tym nieustanna wibracja. Słowiański przykuc i dotykanie ściany, by sobie przypomnieć, że jestem, gdzie jestem. Jakieś 3 minuty wewnętrznej pustki, jednak kurewsko przyjemnej. Pojawia się zdolność analitycznego myślenia i momentalnie dochodzę do wniosku- jakkolwiek by nie było po śmierci, musi być zajebiście. Zarówno nic, jak i coś, mają w sobie... to coś. Przerwałem to, a potem uśmiechałem się, wstając, skacząc i rozgrzewając ciało na trening. Z głośników poleciało "Animal i Have Become", bardzo ładujący utwór. Zawisłem na drążku i zacząłem się podciągać, czując, jak... umieram.
Zaczęło być strasznie. Szerokim chwytem normalnie podciągnąłbym się jakieś 10 razy może. Tutaj natomiast.... 10..... 11..... 12.... I NIE CZUJĘ ABSOLUTNIE NIC!!!
Bałem się- jak to tak? Napierdalam jak maszyna... tam tam tam... no żadnego zmęczenia. ZNOWU PUSTKA, ale tym razem jakby ogarniają świat. Czułem jedno wielkie pole próżni, z którym się scalałem, a każde kolejne powtórzenie, zamiast przypominać mi o tym, że moje mięśnie mają limit, intensyfikowało poczucie zatracenia w tej jebitnie rozległej nicości. BOSKIE UCZUCIE. Jeszcze jeden, dwa... mógłbym tak ciągle. A przynajmniej tak myślę. Lekkość milion razy większa niż na DXM, faza taka, jakbym przebił się przez wszelkie fizyczne struktury i stał ponad nimi. 14 razy, poprawna technika i luz. Zacząłem czuć, że jak tak dalej pójdzie, to naprawdę zejdę i chuj. Ale cielesny szyk mi nagle o sobie przypomniał- poczułem spontanicznie.... jakby moje zęby pękały, jakbym pękał ja i jakby pękał świat. Takie uczucie kruszenia się wszystkiego. I jakbym nie oddychał.
Wtedy też się przeraziłem, zeskoczyłem i już nie myślałem o wysiłku. Czoło oparłem znów o ścianę, pozamulałem chwilę no i wróciłem do domu, bo tak spizgany to nie mogę ćwiczyć. W trakcie którkiego spaceru między siłownią a domem wkręciło mi się, że mój pies chce mnie pogryźć, bo strasznie dziwnie się zachowywał. Na szczęście było ok.
W domu położyłem się do łóżka. Znów na chwilę miałem uczucie, jakby wszystko gasło, jakbym znikał. Przez chwilę nawet myślałem, że nie żyję, gdyż nastała idealna cisza wrażeń. Było to zarówno przyjemne (leżeć i praktycznie NIC poza tym nie wiedzieć), jak i straszne (Lol, chyba nie żyję...). Skupiłem się na ciele, by je czuć. Raz serce nie biło, raz czułem je na nogach, raz wydawało ogromny huk... wkręciłem sobie, że mam arytmię, jednak po uważnej obserwacji pracy serca- uspokoiłem się, że jest w porządeczku.
Faza zelżała i podążając za YT, przez 30 minut wykonywałem jogę, mając przy tym spory ubaw. Puls- ledwie 82. A byłem nieźle rozruszany.
Dzień minął, a sen był niesamowicie zmieszany z rzeczywistością. Tak jakbyś się obudził i jeszcze przez godzinę potem wychodził ze świata marzeń, niesamowite wrażenie.
>>>Orgazmy
Nie od dziś wiadomo, że różne miłe sercu ziela czynią ludzi hedonistami. Jedni lubią sobie syto i niezdrowo zjeść (ja mam w tym jeszcze jakiś umiar), inni piszą (czasem mi się zdarza), jeszcze inni lubią rozmawiać (to szybko mnie nudzi)... a niektórym libido skacze o 300%. Tak. Ta energia- moja energia. Przyznaję bez bicia, że rozładowywałem ją wielokrotnie. Jedna "sesja" zajmowała mi od 30 do 50 minut. To zajebiście długo, jak mniemam. Jestem kawalerem, więc chyba dobiłem centymetr w obwodzie bicepsa.
Wczucie się w film "przyrodniczy" było stokroć prostsze. Rozumienie emocji bohaterki- automatyczne. Zgranie tempa, oddechu, myśli, przyjemności- wszystko takie doskonałe, że czułem się jak Cassanova. Ej no, ja nie oglądałem tego filmu- ja w nim byłem. Niczym rasowy erotoman, zbok, niewyżyty nastolatek, wulkan energii- przenosiłem się świadomością do świadomości tych kobiet, wspólnie z nimi czerpiąc radość z chwili. Niektóre były sztuczne, niektóre prawdziwe. Niektóre skromne, inne szalone. Ileż ja miałem z tego radości. Bieg ku najbardziej zwierzęcej ze wszystkich rozkoszy i ku zrealizowaniu pragnień- gdybym zapamiętał całą drogę, mógłbym napisać książkę. Wtedy się jednak nie myśli. Jak to mówią "W życiu piękne są tylko (AŻ!) chwile :)"
A moment finiszu- muszę to powiedzieć- FE NO MEN.
Orgazm przeciętnie trwa około 5-7 sekund i przypomina falę błogości rozchodzącą się po ciele. Potem znika. Jest, nie ma. I tyle. Po porządnym upaleniu- czujesz, jak się zaczyna..... 1...2...3...4...5 (TRWA DALEJ, ŁADUJE SIĘ)...6...7...8.........................9......10...11...12...13...14...15..... O tak.
Nie żartuję, Mój rekord to 26 sekund. Powód do dumy, hah. Przeciętnie trwały około 14 sekund, odcinając mnie taką dawką euforycznej i zmysłowej przyjemności, że nic się nie liczyło, tylko jakieś chmury dotykowej, wszechobecnej chwili największego z możliwych wyjebania w totalny kosmos....W skrócie- leżę sobie na łóżku, nagle nadchodzi- i jestem zupełnie CZYM innym. Raz zdawało mi się, że nic pode mną nie ma. Innym razem czułem się jak prąd. Totalnie zniewalające. Jeszcze innym razem na moment przeniosło moją świadomość w strukturę jakby drgającego węża. Zajebiste.
Właściwie to dawka kolosalnej, bombowej, rozsadzającej, niebotycznej kontemplacji boskości (czytaj- swojej fizyczności). Tak- składamy się z ciała i ono też jest absolutem. Dlaczego więc czasem nie dać mu się poczuć jak fragment takowego? Jak dla mnie każdy orgazm to moment kontaktu z pierwotną siłą szczęścia. Czujesz się jak mrówka, na którą spada kropla deszczu. Albo jak człowiek naprzeciw fali czegoś nieznanego- fali uderzającej weń i przewracającej. Tam grunt nie istnieje. Jest bieg... maraton wręcz.... starasz się myśleć o czymś fajnym. Nawet film zaczyna nudzić... ale w końcu... masz to, czego chcesz- zaczyna się, kumuluje, rośnie, napina szyję i wszystko inne, powieki robią się wiotkie, mózg wybucha. Piękne. A najlepsze było to, że czasem miałem wrażenie, jakby orgazm się nie kończył, tylko stopniowo przechodził w zwykłą fazę. Jakże względny jest czas i jakże wielkie są możliwości rękodzieła.
Myślałem, czy o tym wspomnieć w tym raporcie, czy jest to jednak zbyt intymne, ale w sumie każdy chyba rozumie, że każdy to robi i każdy ma potrzeby. Tak więc piszę. Wychodząc z prostego założenia- jak działo się coś ciekawego, to czemu mam o tym milczeć?
>>>Staw
Another day- Wracam ze szkoły, zagaduje do mnie jeden taki koleżka jaracz i się pyta, czy "coś mam". Mówię, że mam mixik ziołowy, co całkiem nieźle wali w czerep. Pyta, czy idziemy zaraz nad stawik. No ok, czemu nie?
To nie ten sam lajtowy stawik, na którym szamaliśmy kwasa z Kleofasem- ten jest większy, ale i bardziej ryzykowny, bo nie aż tak oddalony od ludzi i zdecydowanie częściej uczęszczany. Substancja, którą będziemy palić, jest jednak legalna i niezbyt długa w czasie działania, więc można sobie poszaleć. Dojeżdżam rowerem, a znajomy już na miejscu ze swoim psem. Oj, nieco się niepokoję, widząc tę dużą bestię, bo chyba psy nie lubią najaranych. Mówię mu o tym, a on stwierdza, że jego pies bardzo lubi się bawić ze zbakanymi.
Początkowo mi nie ufa, ale zachowuję się bardzo przyjaźnie i już po chwili zwierzak merda ogonem, daje się głaskać i wręcz na mnie wskakuje.
Wziąłem też szałwię, nie wiem w sumie po co, ale mówię:
-No, mogę ci nabić kompozycją z natury, ale mam też szałwię, słyszałeś coś o niej?
-Ooooo nie, szałwia to już za bardzo. Słyszałem, że bania z kosmosu. Nie chcę.
Właściwie się tego spodziewałem, ale nie ukrywam, że z chęcią zobaczyłbym na kolejnej twarzy wyraz pierdolonego zdziwienia. Dokładnie taki sam, jak ja miałem. Mocniejszy, niż odmalował się na obliczu mojego najbardziej przeciw-ćpającego kumpla alko-fana po zażyciu DXM.
A jak już o nim wspomniałem- najzabawniejsze jest to, że na deksie co chwila machał rękoma z podniety i podchodził do mnie opowiadać, że "tego się nie da opisać", a w szkole jak się go pytali "Co miałeś po kaszlaku?" odpowiadał "Aaaa, nic specjalnego, nawet mnie prawie nie klepło..."
Hehe. A jak się zjarał... epicka rozkmina: Spójrz na te sztućce tak, a spójrz na nie...[przekręca widelec i łyżkę].... yyyy... teraz spójrz tak! Parę dni potem- "Nic właściwie nie czułem..." Śmieszny gość. Wypiera się tego, jakby faktycznie zgrzeszył. Niemniej, jest inteligentny i parę ciekawych rzeczy na deksie wykminił. Jemu dać szałwię- ciekawe jakby ją zanegował? :D
Ok, wracając do dwójki młodzieńców nad stawem- Szałwia spoczywała w kieszeni, bo sam też nie miałem ochoty jej palić. Jak na razie ;) Więc skończyło się na tym, że nabiłem lufkę mixem i spaliliśmy. On praktycznie nic nie odczuł. Jak sam stwierdził: No, trochę słabsze niż Marry. Jest niby faza, ale nie do końca. Szału nie ma.
Mówię mu, żeby spalił drugą. I że mam tego jak barszczu (choć mi się kończyło). Spalił chyba 5 nabić, w ciągu dwóch godzin. Banię miał dużo słabszą niż ja po spaleniu jednej lufeczki.
Bawiliśmy się fajnie. Kumpel zaczął odpierdalać, mówił, że włączył mu się spid. Wszedł na dach takiej małej szopki właściciela stawu. Ja odmówiłem, bo nie chciałem nic popsuć. A podpuszczał mnie chujek :D "Nie potrafisz? HAHA!" Potem zeskoczył, jarając się, jak fajnie się skacze najaranemu. Ale znów odmówiłem i tylko przyglądałem się jego "Spidowi", bawiąc się z psem.
Siedzieliśmy na molo, wsłuchując się w wodospadzik. Brzmiał zajebiście, jakby wydawał szum za wszystkie wodospady świata.
Kumpel robił różne ciekawe rzeczy, a potem proponował je mnie. Na przykład- położyć się na molo na brzuchu i wystawić za nie łeb i ręce, chcąc nimi dotknąć tafli wody. Powstawało wrażenie, że zaraz się wpadnie do tej wody, a przecież całe ciało było na molo. Albo skoczyć jak najwyżej i wylądować miękkimi nogami na gruncie do pozycji sumo. Świat wtedy robił się wolny, a spadanie to niezłe BOOOM! Kilka jego propozycji było niebezpiecznych, więc odmawiałem grzecznie. A te bezpiecznie wykonywałem, niczym lamus, który może sobie pozwolić tylko na "względnie racjonalne zachowanie".
Połaziliśmy trochę, powygłupialiśmy się. Ot co, ciekawa fazka. Zioma wciąż nosiło albo udawał, żeby przyszpanować. Postanowiłem mu udowodnić, że ja z zamułą zrobię więcej pompek niż on ze spidem i zaczęliśmy pompować... obaj trochę ćwiczymy... no więc nawalamy te pompki, jest dziwnie... wolno... idzie mi tak sobie... WTEM- pewnym momencie wskoczył na mnie jego pies i zaczął mnie dymać :D
Zrzuciłem go z siebie, dusząc się ze śmiechu i łapiąc za przeponę. Towarzysz nakrzyczał na zwierzę "NIE WOLNO! NIE! KURWA!". Potem stałem, nie wiedząc, czy potraktować akt seksualny jako komplement ze strony psa, czy płakać. Zostałem zgwałcony.
Zapytałem towarzysza, skąd jego czworonożny kompan wyniósł gejowskie nawyki. Nie wiem, czy mi się zdawało, ale ziomkowi się chyba zrobiło głupio. Jego poprzednie dwa psy z tego, co wiem, też były homo :D To się nazywa szczęście. Nie mam nic do odmiennej orientacji, ale ocieranie się fiutem o moje spodnie to trochę krępująca sprawa, zwłaszcza że ten czarny pieseł miał sporego.
Obróciliśmy to w żart. Pięć minut potem znowu zostałem wyruchany przez różowego potwora stojącego jak mohery w kolejce po komunię. Tym razem wziął mnie na stojąco- romantyk pierdolony. Znów śmieszki. Kumpel ochrzania psa. Ja dochodzę do wniosku, że mogłem się nie ubierać na czarno.
Fazka mijała- było dobijane. Paliliśmy, rozmawialiśmy o paleniu... Klimat- sielanka, ale pies próbował mnie pojechać bez zabezpieczenia jeszcze dwa razy, przy czym, na całe szczęście dla mojej umierającej godności- jakoś mu umykałem. Kiedy zawartość woreczka z odsypanym mixem się skończyła, pospacerowaliśmy jeszcze z 20 minut i każdy do swojego domu.
>>>Społeczność
Mniej więcej godzina X dnia X- Idziemy z Kleofasem na przystanek w dość mało ruchliwej części miasta. Palę lufę przez drogę- ej, w końcu to legalne, ha, mogę! Już po trzech buchach łapie mnie totalne ujebanie. Jedzie ciężarówka, tak zajebiście wolno nas mija. Kleofas nie pali, bo musi mieć idealne S&S dla każdej, nawet lekkiej substancji. Ja traktuję to, jak taki mały test- schizofernicznie, sennie, delirycznie- znajduję się w zagajniku ludzkich manekinów totalnie ujarany i mam ubaw, że nie widzą. Chcę się przekonać, jak dobrze sobie radzę z udawaniem normalnego. Chcę sprawdzić zdolność orientowania się. Mimo iż jest mocno ograniczona związkami chemicznymi, które opętały mózg, mam ją pod kontrolą. Idziemy. Droga wydaje się choooolernie długa. Samochody cholernie głośne, nawet tu. Ludzie, którzy nas mijają, są nieco... sztywni.
Ja natomiast- w doskonałym humorze. Nawijam jakieś opisowe, zabawne rymowanki na wpół po rosyjsku, choć z rosyjskiego mam dwóję. Przyjaciel stwierdza, że "Twoja improwizowana mowa typowego Saszy, jeszcze z tym akcentem, jest genialna!"
Zwiększa kreatywność. Nie aż tak jak konopia. Ale zwiększa już po dwóch buchach. Trzy to ostra bania. Stoję na niepewnym gruncie, bo ostra bania na mieście to dość wyczynowa próba jazdy po nieznanym torze. A niektórzy przecież wychodzą na miasto nawet po LSD- trzeba mieć psychę. Ale pewnie to kwestia wprawy- uczymy się panowania nad fazą. Miłe i niemiłe jednocześnie- wszak te pierwsze banie, kiedy absolutnie nie wiedziało się, na czym się stoi, były najlepsze.
Kontynuując- Wróciliśmy do domu autobusem, a jechało się z 3 razy dłużej. Fotel... tylko on. Siedziałem uśmiechnięty i się mu przyglądałem. Nic więcej. Realia stały się prostsze niż linijka, a wszystko miało w sobie element dziecinnej nowości i piękna. Podziwiałem głupi, poplamiony, lekko zdarty fotel autobusu. Było mi tak lekko, tak obojętnie. Tak miękko. Jakby świat powiedział- ty sobie pozamulaj, a ja się toczę dalej!
A tak poza tym- Byłem na bani w sklepie, luzik i chill, nikt nawet na mnie nie zwracał uwagi. Rozmawiałem na bani z babcią, coś tam śmieszkowaliśmy- również poszło mi dobrze. Raz nawet musiałem pomóc w pewnej rzeczy kochanemu dziadkowi malkontentowi (jego podejście- alko jest super, wszystko inne to zło!) i nawiązałem dłuższą rozmowę, a on- nie wykazywał żadnego szczególnego zainteresowania mą osobą. Moje zdolności społeczne zdecydowanie się poprawiły w ciągu minionych lat. Mam ten ogar.
>>>Końcówka
Mix się prawie skończył. Obudziłem się dnia X i właściwie to od razu mnie ciągnęło do fazy. Szybko można się wkręcić, nie polecam. Zapaliłem o dziewiątej. O dziesiątej już prawie zero efektów, ale przypomniałem sobie, że mam gdzieś zwiniętego lolka, z taką ilością MJ, że o kurwa. Aż pół grama! (hahahahahaha!) Nie no, powaga- dla mnie (amatora) taka ilość starcza na 4 bardzo dobre fazy. Odnajduję blancika i spalam. Całego. Jakież było moje zdziwienie, kiedy ta porcja, o której myślałem, że starczy na cały dzień, ledwo mnie musnęła. Blant miał w sobie tytoń, co potęguje konopię, więc mało się nie zbełtałem ze względu na dużą (dla niepalącego fajek) ilość dymu z Nicotiana L.
Uświadomiwszy sobie, że tolerancja na THC podejrzanie szybko rośnie (jeśli mój mix to pryskany szajs, sprawa jest prosta do wyjaśnienia), rozczarowałem się fazą. Dopaliłem ostatnią porcję mieszanki ziołowej. Po trzech godzinach- ze smutkiem musiałem przyjąć do wiadomości, że nie mam się już czym odrealniać.
Kiedy nadeszła noc, strasznie chciało mi się jarać. Nie mogłem zasnąć przez 3 godziny. A potem sny miałem jeszcze bardziej pomieszane z rzeczywistością niż po ciągu. Przez następny dzień żałowałem, że wydałem calutką kasę na suple i nie mam kompletnie żadnych środków, by nabyć grama. Ale jakoś dałem radę przetrwać.
Dziś jestem już po 4 dniach bez zamulania się zbawiennym dymem, a moje myśli są szybkie, nachalne i kurewsko ciężkie. Witamy w grze zwanej życiem. Czas ciągnie się i ciągnie. Trzeźwość jest nudna i wymaga sporych pokładów siły.
Nie ukrywam, że chce mi się zajebać w płuco. Ale mały detoksik, jakby nie patrzeć, nie zaszkodzi. Poczekam, aż nadarzy się okazja i coś kupię. Jak na razie w planach mam kontakt z Divinorum, oby było lepiej niż ostatnio.
I na koniec pytanko do was- chciałbym wreszcie móc zidentyfikować, czy ów ziołowy specyfik to syntetykiem namaszczone byle co, czy jednak fajny i miły sercu natural. Jak to zrobić?
Kupić mieszankę, spalić i co dalej? Obserwować oczy? Czekać na gastro? Sprawdzić, czy bez konopi wzrośnie mi tolerancja na konopię? Czy jak?
Jeśli to jest chrzczone, nie mam zamiaru się truć. Jeśli nie- to najlepszy pod względem stosunku ceny i łatwości dostępu do efektów środek, jaki znam. Warto, oj warto zbadać temat, więc jak macie rady- jak zwykle chętnie poczytam komentarze.
Palić albo nie palić? Oto jest pytanie!
- 12058 reads