ald-52 i zjednoczenie z przeszłością
detale
ald-52 i zjednoczenie z przeszłością
podobne
Od kilku dni byłem niespokojny. Planowaliśmy to z F. od dłuższego czasu. Nie miałem sprecyzowanych oczekiwań, ale czułem, że następne kilka godzin zapamiętam na długo. Co się może najdziwniejszego zdarzyć? Te słynne przeżycia mistyczne? Co do tego byłem sceptyczny, bo postrzegam siebie raczej jako scjentystę ufającego tylko pomiarom i wierzącego w materię. Ale może efektem będzie po prostu zmiana. Coś w tych synapsach może się przestawi – na korzyść, bądź na szkodę. Jaki będzie kierunek tej zmiany, o tym dopiero miałem się przekonać.
Przyszedł więc ścisk żołądka, przeplatany co jakiś czas falami entuzjazmu i ekscytacji. Blottery przeleżały nierozpakowane chyba z rok, w kilku warstwach folijek i sreberek. Nawet ich na oczy jeszcze nie widziałem. Położyłem paczuszkę na stole, jakby próbując się z nią oswoić. Zadawałem sobie w głowie wiele pytań. Czy nie wywietrzały? Czy to na pewno to? Czy nie warto by przetestować Ehrlichem? Niektórzy mówią, że ALD-52 jest prawie nieodróżnialne od prawdziwego kwasu. Wziąłem do ręki zawiniątko, w którym był pakiet odczynników do testowania psychodelików. Maleńkie dozowniki były porozszczelniane, a zawartość dawno wyparowała. Też leżały z rok, a ja nie pomyślałem żeby je trzymać w zimnie. Znów mnie złapał niepokój. Czy to rozważne, żeby łykać coś bez przetestowania? Wszyscy pamiętamy jak łatwo się zatruć różnymi „imitacjami” kwasu. Spojrzałem na ulotkę o redukcji szkód dołączoną do odczynników. Know your substance, tak powstarzają. Nasze źródło miało dobrą opinię. Mimo to, ryzyko zawsze jest. Nie ma już jednak czasu zamawiać nowych testów. Lato się kończy, urlopy się kończą, a my mamy tylko to jedno, małe jedno okienko czasowe.
F. przyjechał do mnie około godziny 12:00. Czuje niepokój i podniecenie, tak mi mówi. Robię mu kawę. Miałem w bongu jakąś starą resztkę zioła – leżała tam parę tygodni. Zapaliliśmy i poszliśmy do supermarketu. Tam – nabieramy cały koszyk jedzenia i picia. W moich oczach to był cały koszyk zabawek. Pomarańcze, mandarynki, kiwi, winogrona, słodycze, piwa. Do tego akwarele. Zrobiłem sobie wcześniej listę z „pakietem podstawowym”, żeby niczego nie zapomnieć. Najważniejsze to nawadniać się i próbować wszystkiego po odrobinie. Wziąłem olej i frytki, bo obiecałem sobie, że usmażę kotlety i zjemy normalny obiad. Obiecałem to zresztą też J., który miał być naszym trzeźwym opiekunem. Kotlety w zamian za tripsitting, to chyba uczciwy układ. Zapłaciliśmy i wróciliśmy do domu przez jedno z łódzkich blokowisk, trochę zjarani i mocno podjarani.
J. w ostatniej chwili powiedział nam, że może przyjść dopiero o 16:00. Wcześniej jest w robocie. To trochę podbiło niepokój. Za oknem się rozpogodziło, co nas mimo to nastroiło pozytywnie. Piękny sierpniowy dzień, trochę chłodniejszy. Powyłączałem wszystkie powiadomienia i dźwięk w telefonie. Włączyłem muzykę, jakiś spokojny minimal. Zanim ogarnęliśmy miejsce akcji, była już godzina 15:00. W pewnym momencie wychodzimy na balkon i opieramy się o barierkę i oczom nie wierzymy. Pod naszą nieobecność gołębica zniosła jajko. Na pięciu centymetrach barierki balkonowej! Zostawiliśmy je tam jako symbol niecodziennych zdarzeń, do których dziś miało dojść.
T+0:00: Siadamy przy stole i patrzymy na pakunek. Podenerwowani, jakbyśmy nie wiedzieli co dalej. Bez namysłu rozrywam folijki. O 15:05 bierzemy blottery pod język.
T+0:30: Nigdy nie mieliśmy w ustach żadnych blotterów. Międlimy je w ustach pół godziny, tak jak radziły stare kwasowe wygi. Potem łykamy. Kręcimy się niespokojnie, przeglądamy jakieś nieistotne bzdury na laptopie. Nic nie przyciąga uwagi na stałe. F. wychodzi na balkon na papierosa. Patrzymy na jajko i traktujemy je jak integralny element barierki. Staramy się go nie strącić. F. zachwyca się widokiem na miasto. Słońce przyjemnie nas ogrzewa. Czujemy się coraz bardziej optymistyczne i lekko, jakby rozrywkowo.
Wracamy do pokoju i przeglądamy się w lustrze. Stare, w drewnianej ramie. Niektórzy wyrzucają takie na śmietnik, ale mi podoba się jego wykończenie. Patrzę na swoją rękę. Przypomniało mi się, że lubię podczas tripu wiedzieć która godzina. Zaczynamy szukać mojego zegarka. Stary, dobry Casio. Krążymy jak dzicy po wszystkich pokojach. Szukamy w każdej szufladzie i szafce. Czuję, że coś się zaczyna dziać na peryferiach mojej świadomości, jakbym powoli zanurzał się w dziwnej cieczy.
Fiasko, zegarka nie ma. F. otwiera klawiaturę starego pruskiego pianina, które stoi na środku pokoju (bardziej jako pamiątka niż funkcjonalny instrument). Zaczyna uderzać w klawisze i mówi, że to etiuda rewolucyjna. Śmiejemy się. Pianino jest diabelnie rozstrojone, ale w jego dźwiękach jest coś fascynującego. Patrzymy przez okno na liście topoli. Bardzo ładnie drgają na wietrze, jakby migotały.
Przeglądamy się w lustrze. Czuję, że moja twarz jest dłuższa niż wcześniej. F. ogląda swoje ciało i jest z niego wyraźnie zadowolony. Normalnie bym go wyśmiał, ale czuję, że naprawdę dobrze wygląda i komplementuję rzeźbę jego rąk. Jego długie włosy wyglądają jak puchata peruka, albo jak pióropusz. Świat staje się coraz dziwniejszy. Coraz mniej go rozumiem. Minimal w tle nieznośnie drażni, jak wiertarka przy uchu. Zbierając wszystkie siły manipuluję tabletem i zmieniam muzykę na jakąś lżejszą. Gra teraz David Bowie, a potem F. puszcza rapera 6ix9ine’a. Agresywne, no ale niech będzie. Dzwoni J., niedługo przyjedzie. Trochę tańczę. Rozrywam paczkę czipsów i je pożeram. Powoli zaczynam czuć, jakby z mojego żołądka chciał się wyrwać obcy. Cały drżę. Wszystkie moje wnętrzności i każda warstwa okalającej je tkanki zaczyna jakby buzować.
T+1:00: Słyszymy domofon, jak sygnał zza kurtyny. Przypomniało mi się, że miał przyjść J. Wpuszczamy go i przyjmujemy jak króla. J. to chudy, wysoki chłopak, z twarzy młodszy przynajmniej o 5 lat od swojego rzeczywistego wieku. Jego obecność rozjaśniła atmosferę. Dajemy mu trochę trawy i miodowe piwo, o które poprosił. Nigdy nie był w moim mieszkaniu, więc go oprowadzam. Pokazuję mu rower. Mówię mu, że kierownica jest trochę za nisko. On bierze imbusy i próbuje ją nastawić wyżej, bez skutku. W tym momencie ciężko mi nawet ocenić, czy podniesienie jej w ogóle jest możliwe. Czy da się w rowerach podnieść kierownicę? Mówię mu, żeby dał sobie spokój, ale on mocował się z nią jak z upartym zwierzęciem. Śmiejemy się.
Moje zakończenia nerwowe się żarzą. Wyobrażam je sobie jako rozpalone do białości punkty. Na całym ciele, na skórze, czuję jednocześnie odrętwienie, żar i chłód. Zupełnie jakby opuszki moich palców roztapiały się przy dotykaniu czegokolwiek. Każdy krok i każde dotknięcie materii to częściowe stapianie się z nią. Jestem jak nabuzowany granat. Przy tym mam niezwykłą klarowność myślenia. Nie czuję się odurzony. Bardziej jakby ktoś otworzł we mnie wszystie śluzy i fala bodźców wlała się do mojej głowy jak do starego, pustego basenu. Siadamy wszyscy przy stole i razem palimy trawę.
T+1:30: Pora przedstawić kolejnego bohatera, czyli M. Zapowiadał, że po pracy wpadnie do nas. Niepijący, niepalący, idealny obserwator. Dał mi sygnał gdzieś koło 16:30. W tym czasie harcujemy jak dzieci. Zaczynam czuć przytłoczenie ilością doznań. Czuję, że moje jelita drgają na wszystkie strony. Kładę się na łóżku, wstaję. Jak zamknę oczy, zaczynam lecieć z olbrzymią prędkością przez ławicę świetlistych i jaskrawych prążków – żółtych i różowych. Szum i mrowienie w głowie zaczyna być nie do zniesienia. Męczy mnie biegunka. W łazience płytki na ścianach i podłodze oddychają i tańczą, a wokół każdej wirują wielowarstwowe powidoki. Brzegi przedmiotów świecą tęczowo. Próbuję sikać na stojąco. Patrzę w dół, a struga moczu zdaje sie poczwórna, jakbym patrzył przez kalejdoskop. Ledwo trafiam. Od teraz wolę to robić na siedząco. Moje wnętrzności wciąż się strasznie męczą, czuję jakby bulgotały. Wszystko mieni się w odcieniach fioletu, zieleni i żółtego.
I znów ten domofon, już ledwo rozpoznawalny. To znaczy, słychać go, ale trzeba się zastanowić chwilę, żeby zrozumieć co on znaczy. Patrzę za okno i widzę żółte auto. Przyjechał M. i się rozgościł. Mówimy mu o naszej odysei w poszukiwaniu zegarka. F. sięgnął nagle pod stół i od razu znalazł zgubę. Wpadam w euforię, bo misja zakończyła się sukcesem.
M. włącza Gothika II, jedną z naszych kultowych gier. F. pokazuje M. jakieś sprytne glitche, żeby dostać się do zamkniętych wież w Khorinis. Postacie mówią po niemiecku. M. próbuje mi coś powiedzieć o tym jak dziwaczna jest niemiecka składnia, ale dla mnie to po prostu za wiele. Ciężko mi wyłowić sens z jego słów. Idziemy z F. do kuchni i robimy kawę. Bez cukru, z mlekiem. Pijemy ją przez słomkę i smakuje nieziemsko delikatnie, mimo, że zwykle nie lubię kawy bez cukru. Podłoga w pokoju jest upaprana okruszkami, a ja w kółko powtarzam ile będę miał sprzątania. M. puszcza filmy z Krzysztofem Kononowiczem, ale już po paru minutach czuję zmęczenie tą gadaniną. Chodzę od pokoju do pokoju, krzyczę na M. żeby to wyłączył, ale on się ze mną drażni i nie pozwala mi podejść do laptopa.
T+2:00: To, co widzę, staje się płynne. Podłoga i ściany falują jak morze. Twarze moich kolegów rozmazują się i drgają. Wyglądają jakby jednocześnie składały się z kilku nałożonych na siebie płaszczyzn, a każda się obracała. Krawędzie emanują tęczową poświatą. Byłem naiwny jeśli myślałem, że zrobię w takim stanie kotlety. Zegarek mnie zakotwicza w realności. Patrzę na godzinę. To tylko trip, mówię sobie. Zaczynam powoli czuć większą pewność i kontrolę. F. prosi o aparat. Chwyta go i próbuje robić zdjęcia, ale nie wie jak. Przejmuję inicjatywę i sam robię mu kilka. Mówi, że chce mieć jakąś pamiątkę. Niestworzone rzeczy się dzieją z aparatem i jakimś cudem ustawia się bardzo długi czas naświetlania. Nie wiemy co z tym zrobić, więc odkładamy go. Zdjęcia wychodzą rozmyte.
M. nas testuje. Puszcza nam makabryczny film, na którym jakiś mężczyzna dotyka cewek transformatora i zaczyna palić się żywcem. Krzyczymy na niego, żeby to wyłączył. Ja, F. i J. tworzymy przeciw niemu front buntu. M. znów nas testuje i pokazuje ujęcia z filmów porno. Nagie kobiece ciało wygląda bardziej podniecająco niż kiedykolwiek. Wszyscy jednak szybko tracą zainteresowanie. Kładę się na dywanie i słucham muzyki.
Próbujemy wszystkich naszych smakołyków. Żelki są bardzo miękkie, a czipsy smakują jak stara kiełbasa. Jem kiwi ze skórą, ale jest za kwaśne. Winogrona są słodkie jak wata cukrowa. Przechadzam się po mieszkaniu i znów czuję, jakbym coś odkrył. Mam wrażenie, że poprzednie dwie godziny były tylko instrukcją obsługi tego tripa, mozolną i może trochę zbyt intensywną, ale skuteczną. Czuję, że odzyskuję kontrolę i napięcie znika. Już wiem jak to wszystko działa i jak moje ciało reaguje. Czuję też, że najlepiej mi w ruchu. Jestem jak zwierzę, podekscytowany i gotowy do działania. Rozpiera mnie energia, chcę skakać. Oglądamy przez moment TVP regionalną. Ton przekazu wydaje mi się agresywny, a styl napisów jakby z innej epoki.
T+4:00: Potrzebuję się czegoś napić. Razem z F. robimy sobie znowu kawę. I znów pijemy ją przez słomkę. Czuję przypływ energii i chęci działania. Postanawiamy zacząć rysować razem z F. Naszym modelem jest J., siedzący na łóżku w sypialni. Angażujemy się w to jak prawdziwi artyści. Ani ja ani F. nie umiemy tak naprawdę rysować. Narysowaliśmy J. w zupełnie innych stylach – ja bardzo ekspresyjnie gryzmoląc, a F. ledwo kilkoma pociągnięciami cienkopisu. Rysowanie jest bardzo przyjemne, a linie pociągnięte kolorowymi mazakami tańczą i rozlewają się, jakbym wylewał na papier tusz idealnie cienkimi strużkami. Bycie w pozycji wyprostowanej zaczyna mnie męczyć, denerwować. Kładę się na podłodze, jakbym słuchał w ten sposób poleceń mojego ciała. Od razu odczuwam ulgę. Wgramoliłem się pod pianino i tam dokończyłem rysunek. Ten kawałek podłogi to było moje królestwo na kilka minut. Porównujemy nasze rysunki. Odkrywam, że dopiero teraz jestem w stanie rozmawiać z F. o zagadnieniach związanych ze sztuką: o kolorach, kompozycji, proporcjach poszczególnych elementów. F. użył trochę akwareli, żeby zaakcentować pewne elementy swojego rysunku. Wychodzimy na balkon i patrzymy na zachód słońca. Panorama miasta jest piękna.
T+5:00: M. mówi nam, że musi wracać do domu. Jest już koło 20:00. Wreszcie nadszedł dobry moment, żeby wyjść na zewnątrz. Szybko planujemy wycieczkę do parku. Pakuję bluzę, ciastka i wodę do plecaka, czując zapach przygody. Wychodzimy wszyscy z mieszkania i stajemy przy aucie M., a F. mnie częstuje papierosem. Na codzień nie palę, ale teraz spróbowałem. Fajek był całkowicie pozbawiony smaku. Wsiadamy do auta i jedziemy ruchliwą ulicą. Czuję się jak w kokpicie łodzi podwodnej. Masa maszyny mnie przeraża – jak powoli nabiera pędu i jak podskakuje na wybojach. Wydaje pomruki i wibruje jak czołg. Przejmuję się każdym detalem ruchu ulicznego i cieszę się, że nie jestem kierowcą. Na jezdni dzieje się za dużo wymagających rzeczy. Boję się, że jakiemuś kierowcy puszczą nerwy przy bardziej złożonych manewrach, albo że ktoś zostanie potrącony.
M. podwozi nas na skraj parku. Żegnamy się z nim i dziękujemy mu najserdeczniej jak to tylko możliwe. J. prowadzi nas do parku. Mimo, że to jest moja własna okolica, ciężko mi rozpoznać gdzie jesteśmy. Bloki naokoło są obce. Przechadzamy się. Jest rześko. J. twierdzi, że gdzieś w okolicy jest skate park, ale my mu nie wierzymy. Wchodzimy na górkę. Dzwonimy do jednego z naszych kolegów i tłumaczymy mu, że potrzebna nam jest jego obecność. Trochę jest zmieszany, ale raczej odebrał to jako coś miłego. Włóczymy się jeszcze chwilę po parku, w półmroku. Biegający w koło ludzie nic nie wiedzą o naszej przygodzie – ten fakt mnie w pewien sposób zaskakuje, ale i daje pewność siebie. Czuję, jakbyśmy grali w grę, której reguły i fabułę znamy tylko my. Droga do domu jest długa i obca, choć przecież chadzam tu codziennie. Na szczęście J. orientuje się jak wrócić.
T+6:00: Z powrotem w domu. Nagrzewam piekarnik i wrzucam frytki na blachę – to najwyższy wysiłek kulinarny, na jaki mnie teraz stać. W kuchni widzę resztki malarskiej „bazy” F. – szklanka z wodą, akwarele i pędzel. Słuchamy muzyki i czilujemy. Znów palimy trawę. F. pokazuje jakie auto chciałby sobie kupić. Przeglądanie samochodów szybko nas jednak męczy. J. sprawdza na mapie, czy gdzieś tam naprawdę był jakiś skate park. Faktycznie, miał rację.
F. opowiada mi o całym pokoleniu młodych amerykańskich raperek, które mają pseudonimy kończące się na „Doll”. Słuchamy ich. Rap brzmi niezrozumiale i dość napastliwie. F. zastanawia się, czy ktoś zrobił kiedyś bongo z twarzą Lenina. Jemy frytki, miękkie i gorące, zastanawiając się przy tym jakie jeszcze można dostać w internecie produkty z wizerunkami komunistycznych dygnitarzy. Czujemy w tym jakąś dziejową ironię.
T+7:00: Trip trwa w najlepsze, a nawet mam wrażenie, że wraca ze zdwojoną siłą. F. puszcza „Love” Lany del Rey, on lubi taki nostalgiczny pop. Piosenka Lany, powolna i delikatna, brzmi kojąco po całym tym agresywnym rapie. Leżę na podłodze. Czuję falę spokoju i relaksującego chłodnego wiatru lecącego od okna. Błogość nie do opisania. Gdy zamykam oczy, widzę promienne prążki i amorficzne wirujące kształty pokryte tęczowymi wzorami. W głowie przyjemnie szumi.
Wchodzimy na stronę naszej starej szkoły i przeglądamy zdjęcia klasowe z gimnazjum i liceum. Patrzymy na twarze tych ludzi, których nie widzieliśmy już od wielu lat. Przypominamy sobie ich nazwiska. Niektórych znaliśmy tylko z widzenia. Zauważamy z którymi z nich nadal utrzymujemy kontakt. Patrzymy na fejsbuku jak teraz wszyscy wyglądają. Wzbudza to we mnie niezwykły rodzaj emocji. Obrazy ze szkoły stanęły mi żywo przed oczami. Różne przygody, drobne incydenty, festyny, akademie. Przypominam sobie jak to było chodzić do szkoły, widzę tego naiwnego i niedoświadczonego siebie sprzed lat. Poczułem jak gęsta jest sieć kontaktów, którą jestem opleciony i jak duży jest jej potencjał, mimo że go nie wykorzystuję. Dotknęło mnie, że każdy człowiek w tej sieci ma swoją biografię i swoją tożsamość; każdy skądś przyszedł. Poczułem niezwykłą bliskość z ludźmi, a przy tym skarciłem się za zaniedbywanie własnych przyjaciół. Poczułem też, że moja osoba z czasów szkolnych z teraźniejszym mną spięli się w jedno. Nie byłem już kilkoma zupełnie oddzielnymi etapami rozwoju jednego człowieka, a tą samą osobą, która ewoluowała płynnie w czasie. Przeszedłem długą drogę, by stać się tym, kim teraz jestem. Czułem się pogodzony ze sobą i z sytuacją, w której się znalazłem. I pogodzony z przeszłością, bo przecież nie da się ani do niej wrócić, ani jej zmienić. To, co było, istnieje tylko w naszej pamięci i musimy to w pełni zaakceptować, żeby osiągniąć rzeczywisty spokój.
T+9:00: Przeglądamy na stronie szkoły stare zdjęcia z imprez okolicznościowych, festynów i wycieczek. Zapuszamy się nawet na Naszą Klasę. W międzyczasie wychodzimy na balkon, wdychamy chłodne powietrze. Wizualny aspekt tripu powoli zanika, ale czujemy jakąś niewyjaśnioną emocjonalną siłę. Jakby coś zassało nas do swojego wnętrza, a następnie urodziło na nowo, silniejszymi. Świat nagle stał się bezpieczniejszy. Życie i relacje z ludźmi trzeba uprościć, oczyścić z niepotrzebnych osądów i uprzedzeń. Rozmawiamy o niesamowitości tego doświadczenia. Cieszymy się, że J. nam towarzyszy. Zastanawiamy się, czy twarze z rysunków F. nie są przypadkiem podobne do kamiennych głów Olmeków.
T+11:00: Odprowadzam moich współpodróżników na przystanek autobusowy. Odczuwam przy tym niezwykle silną potrzebę bycia z ludźmi, opowiadania o tym niezwykłym stanie emocjonalnym. Wsiadam z nimi do nocnego autobusu i jadę dwa przystanki, bez dokumentów ani telefonu. Ostatecznie żegnam się z nimi i wysiadam, z dużym wysiłkiem. W drodze powrotnej przecinam park i idę na plac zabaw. Jest tam taka duża huśtawka z siedziskiem z siatki zaplecionej na obręczy. Kładę się na niej i leżę, patrząc jak chmury płyną na niebie. Chyba jest pełnia. W parku jest cicho i spokojnie, a ja czuję się bezpiecznie, mimo że jest druga w nocy.
T+12:00: W domu biorę prysznic. Zrzucam spocone ciuchy jak coś odrażającego. Oglądam gameplaye z gier i włączam Netfliksa. Nie mogę zasnąć. Piszę do F. czy wrócił bez problemów do domu. Odpowiada, że wszystko w porządku. Czuję, że przejmowanie się losem ludzi jest dla mnie teraz czymś naturalnym i głęboko znaczącym. Myślę o tym próbując spać, ale wciąż widzę pod zamkniętymi powiekami promieniujące tęczowe punkty. Gdy na krótką chwilę zasypiam, słyszę zwielokrotnione dźwiękowe „powidoki” ruchu ulicznego, który o tej godzinie już wraca do życia. Wschód słońca jest piękny – całe mieszkanie zalewa się snopem z różowego jupitera. Wychodzę na balkon się przewietrzyć. Patrzę na jajko na balustradzie. Nienaruszone, cały czas tam jest.
T+15:00: Czytam jeszcze jakieś bzdury w internecie, szukam dystrakcji. Jestem fizycznie zmęczony, obolały. Chciałbym już tylko zasnąć, ale trip się jeszcze nie skończył. Czuję co prawda kojący blask w głowie, ale mięśnie chciałyby się już z tego biznesu wypisać. Wyłączam laptopa. Obracam się jeszcze trochę na łóżku. W końcu odpływam.
Wiele podczas tego tripu nauczyłem się o sobie i o błędach, jakie popełniam w moich relacjach z innymi. O przykrościach, jakie mogę sprawić przyjaciołom. Było to doświadczenie intensywne, piękne, ale i uświadamiające, a może nawet terapeutyczne. Prawdopodobnie był to mój najlepszy trip w życiu.
- 16744 reads
Comments
O, bardzo, bardzo ładny
O, bardzo, bardzo ładny raport, w starym stylu. Takie powinny być lizerki!
To był dla mnie piękny i
To był dla mnie piękny i ważny dzień. Uznałem, że z tej okazji warto napisać coś specjalnego.
Podobną emocjonalnie przygodę
Podobną emocjonalnie przygodę zaliczyłem po Hoffmanie. Styl pisania mi się bardzo podoba, moźna z tym płynąć wczuwając się w twoja historię.
Miło mi, że Ci się podoba.
Miło mi, że Ci się podoba. Dzięki! Bałem się, że za bardzo skupiłem się na detalach i tekst straci "flow", ale z drugiej strony to właśnie te detale nadają raportom kolorytu. Inaczej byłby suchy protokół.