Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

przygoda na wyspie - moje pierwsze lsd

detale

Substancja wiodąca:
Dawkowanie:
Jeden karton.
Rodzaj przeżycia:
Set&Setting:
Pozytywny ale trochę zagubiony, oczekiwałem smoków. To było na początku sesji, niedługo przed trudnym egzaminem. Łączny czas doświadczenia to około 10 godzin.
Wiek:
21 lat
Doświadczenie:
Marycha, alkohol.

przygoda na wyspie - moje pierwsze lsd

Nie jestem ekspertem od dragów. Do tej pory moje jedyne narkotyczne przeżycia wynikały z marysi, alkoholu lub zbyt dużej ilości zielonej herbaty. Ostatnio jednak żarłocznie poszukuję nowych przeżyć, dlatego nie mogłem odmówić gdy mój dobry kolega, doświadczony kwasiarz, zaproponował coś mocniejszego. Kupiłem od razu dwa kartony i poprosiłem o tripmasterkę. Teraz wystarczyło poczekać do wtorku.

Zaopatrzeni w prowiant na kilka godzin i pojedynczy karton stanęliśmy przed huczącą tamą, jedyną drogą prowadzącą na Wyspę. Świeciło słońce, po niebie pędziły zgrabne obłoczki. W akompaniamencie śpiewanego przez kolegę Lucy in the Sky with Diamonds przeszliśmy przez tamę. Po drugiej stronie rzeki zagłębiliśmy się w bujny las. Wąska ścieżka doprowadziła nas do betonowej bryły przedwojennego amfiteatru. Tam też, na samym środku sceny, rozłożyliśmy naszą bazę.

Zgodnie z radą kolegi położyłem mały kartonik na dziąśle i uzbroiłem się w cierpliwość. Z każdą kolejną chwilą byłem coraz bardziej podekscytowany, ale też trochę zdenerwowany. Po 20 minutach połknąłem karton. Kolejne kilkanaście minut bacznie obserwowałem otoczenie, wypatrując zmian w krajobrazie, nic się nie działo. Wtedy nadeszły pierwsze efekty - ból z tyłu głowy i lekkie nudności, nieco mnie to zaniepokoiło. Odzyskałem spokój gdy tylko ujrzałem pierwszą anomalię. Kolory wyraźnie się wyostrzyły, wzrosło nasycenie i kontrast. Otaczające nas zielenie stały się bardziej zielone, brąz przypominał fiolet. Sporządziłem szybki szkic otoczenia. Wtedy przyjechał do nas facet na motorze. Zapytał czy lubimy Mariusza Kowalskiego. Zerknął na moje dzieło mówiąc "nawet podobne". Zaczynałem już wtedy odczuwać lekki mętlik w głowie, dlatego nic nie odpowiedziałem. Gdy tylko motocyklista odjechał spojrzałem na odległe drzewa. One żyły, falowały, pulsowały, machały do mnie liśćmi. Wtedy ruszyłem eksplorować. Wyszedłem poza bezpieczną betonową przestrzeń amfiteatru. Obszedłem teren dostrzegając niewielkie zmiany. Przede wszystkim kolorów, ale też dźwięki wydawały się nieco inne. To było jak cisza przed burzą, wtedy jeszcze nie wiedziałem co nadejdzie wraz z pełnią kwasiej mocy. Gdy wróciłem do amfiteatru poczułem wewnętrzny rozpad, jakbym narodził się na nowo. Straciłem pamięć i tożsamość. Nie wiedziałem kim jestem ani gdzie jestem. Wypełzłem z jamy. Rośliny mocno się zmieniły. Zaczęły falować, pulsować, wydawać dźwięki. Przyroda dudniła. Zewsząd atakował mnie natłok wrażeń i myśli. Kolega polecił dotknąć pokrzywy. Intrygujące, zamiast bólu coś całkowicie nowego. Jakby zimne szpikulce ocierające się o skórę i rozprzestrzeniające wąską nicią po całej ręce, docierając aż do mózgu. Jedzenie chałwy po LSD to piękne doświadczenie, fraktalnie rozpływający się w ustach cukier, smak malejący, potem powracający echami. Kwaśne cukierki jeszcze mocniej fraktalizowały. Przyglądałem się mrówkom które znikały w kamieniu a potem z niego wyrastały. Kolega, niczym anioł stróż, nieustannie obecny kilka kroków za mną. Każde spojrzenie na niego sprowadzało mnie przez chwilę na Ziemię. Próbowałem mu wtedy opowiedzieć moje przeżycia ale traciłem wątek, myśli jakby w wir odpływu wciągało.

Straciłem poczucie chronologii wydarzeń, zaczęło mocno bełtać umysł i czas. Próby tłumaczenia koledze moich przeżyć mieszały się z długimi sekwencjami poruszania po zaroślach. Gałęzie drzew sprawiały wrażenie własnych lustrzanych odbić. Liście pokrzyw fraktalizowały. Odczuwałem spektakularne zaburzenia geograficzne, raz podążając ścieżką trzykrotnie minąłem jeden krzak. Wyspa sprawiała wrażenie labiryntu. Zielonego, pulsującego, oddychającego, żyjącego labiryntu, w którym wszystko co chwilę zmienia swoje rozmiary, raz powiększa, potem kurczy. Czułem się jak punkt otoczony amorficznymi gąbczastymi formami. Jak płynne ciało otoczone innymi płynnymi ciałami. Przelewałem się przez prądy powietrza, lekki wietrzyk dyktował mi drogę. Raz dotarłem na brzeg. Usiadłem i spojrzałem w rzekę. Rośliny w oddali przypominały palmy, mieniły się fioletami. Ptaki latały dziwnie, tworząc długie ogony, echa samych siebie. Na pierwszy rzut oka przelatujący ptak przypominał długą, stopniowo znikającą prostą. Inne ptaki otoczone chmurami samych siebie. Kępy krzaków falowały, przypominając wodorosty poruszane pędem rzeki. Gdy przechyliłem głowę w prawo ujrzałem tętniący życiem pionowy zielony słup otoczony niebem, tym prawdziwym i odbitym w wodzie. Czas pojmowałem nie liniowo, ale geometrycznie. Cała rzeczywistość miała formę trójwymiarowej spirali, która z każdym obrotem zmienia się niczym w kalejdoskopie. Koncentracja przychodziła z trudem, nie umiałem robić jednej czynności dłużej niż kilka sekund, ponieważ co chwila coś mnie rozpraszało. Jakiś interesujący fraktal, albo wzór geometryczny - tych wszędzie naroiło. Lastryko pokrywające amfiteatr stało się skomplikowanym arabskim wzorem, który z każdym spojrzeniem permutował w kolejny. Uderzające o brzeg fale również wpisywały się swoją geometrią w te wciąż ewoluujące arabskie, kwadratowe wzory. 

Przechodziło tamtędy sporo ludzi, kilka grup, rowerzyści, wędkarze, jakieś dzieciaki. Chciałem od nich uciec. W pewnym momencie nabrałem pewności, że utknąłem na olbrzymiej pętli czasowej sięgającej kilkunastu lat wstecz. Przypomniałem sobie sytuację, gdy będąc jeszcze małym dzieckiem przyjechałem z tatą w to miejsce. Byłem pewien, że podczas tamtej wyprawy spotkałem samego siebie z przyszłości, naćpanego w samym centrum Amfiteatru. Do teraz nie wiem co o tym myśleć, czuję jakby naprawdę miało to miejsce. 

Co chwila zmieniałem swoją pozycję, raz byłem w amfiteatrze, raz otoczony fraktalizującą zieloną zielenią, czasem otoczony spokojnymi wodami Odry. Byłem przekonany że cały świat ogranicza się do tego miejsca, do labiryntu łączącego betonowy amfiteatr ze spokojną, nieskończoną taflą rzeki. Czułem symbolizm tego miejsca, odczuwałem ten labirynt jako przejście łączące przesiąkniętą złem i brudem Cywilizację [Amfiteatr] z dobrem i jasnością Kosmosu [wodę]. To było jak alegoria życia, jak jakaś żywa konstrukcja filozoficzna. Co chwila rzucało mnie między tymi dwoma pojęciami, co wydawało się niezwykle istotne. Próbowałem dostrzec kolejne znaczenia tego miejsca. Odniosłem wrażenie że przestrzeń wyspy jest niewielką planetą o zwiniętej formie na szczycie której znajduję się ja. Planeta momentami była kulą, a momentami czymś przypominającym wstęgę Mobiusa. Niebo jak kopuła złożona z wielokątnych elementów. Teraz wspominam te wydarzenia jakby nastąpiły równocześnie, jakby znajdowały się na jednej płaszczyźnie czasu.

Znowu stałem na brzegu, Słońce zachodziło, peak niedawno minął. Oglądałem chmury na niebie, jak oglądane znad wody podwodne skały albo rafy kolorowe. Co chwila się zmieniały, przybierały abstrakcyjne formy. Usiadłem i patrzyłem na komary pijące moją krew, myślałem o niesamowitych wizjach jakie je czekają, wtedy postanowiłem uciec z Wyspy. 

Ruszyliśmy do amfiteatru po nasze rzeczy, wmawiałem sobie jak ważne jest by opuścić tą małą planetę. Bardzo mocno chciałem stąd uciec. Bałem się, że mógłbym na wieczność pozostać w tym klaustrofobicznym świecie. Spakowaliśmy się i podążyliśmy wąską ścieżkę na wschód. Słońce zaszło za czarną ścianą lasu. Zmierzaliśmy przez czerwono-fioletowy mroczny tunel z drzew. Cieszyłem się z opuszczenia tamtego miejsca, ale zdawałem sobie sprawę z ciężkiej drogi która mnie czeka. Gałęzie nadal fraktalizowały, na jednym drzewie wisiały dziesiątki niewielkich zwierzęcych czaszek. Bardziej intrygujące niż straszne. Tunel zdawał się nie mieć końca, czas płynął bardzo powoli. Momentami miałem wrażenie stania w miejscu, pomimo nieustającego marszu. Wciąż czułem buczące dźwięki przyrody i leniwie wirujące bryły powietrza. Przez sekundę widziałem dziwną, czarną trójnogą istotę. Rozmyła się po chwili. Gdy stanąłem i zamknąłem oczy ujrzałem wpisane w kwadrat geometryczne fraktale, zielone i różowe. Sięgające w dal, jak długi tunel pojawiający się po ustawieniu dwóch luster naprzeciwko siebie. Geometryczne fraktale zaroiły się robalami, pełzającymi robalowymi fraktalami. Wizja na szczęście zniknęła gdy otworzyłem oczy. Zapadła noc. Las tętnił świetlikami. Krążyły ich setki, tysiące. Kolega mówi, że aż tyle ich tam nie było. Błądziliśmy lasem, otoczeni świetlikami i fraktalami. Widziałem wielkie pentagramy i inne mistyczne geometryczne symbole narysowane na ziemi. Drzewa tworzyły symbole, rosły w kręgach. Otoczenie przypominało zalane bagno, mimo że wody nie było. Zwiedziliśmy betonową konstrukcję, dawniej służącą za podstawę słupa energetycznego. Ciasne przejście w betonowej ścianie, całym ciałem czułem jak ten betonowy mur tłumi fale dźwiękowe. Niedługo potem doszliśmy do tamy. Z trudem odpiąłem rower - metalowe klucze rozpływały się w rękach, były jak żywa istota z którą wpierw trzeba się dogadać. Ruszyliśmy ku codzienności, do mojego domu oddalonego o kilkanaście kilometrów. Po drodze zatrzymaliśmy się na każdej stacji benzynowej celem uzupełnienia zapasu kwaśnych cukierków. Ich smak jak szczęście, ta kwaśna słodycz fraktalizowała na języku, a ja zagłębiałem się w te fraktalne nieskończoności, rozpływając w słodkim szczęściu. 

Początkowo chciałem spędzić cały trip na rysowaniu, ale kwas zweryfikował moje zamiary. Trudno się koncentrować na tworzeniu, gdy cały świat wokół jest tak bajeczny. Gdy codzienne czynności zaskakują mrowiem nowych doświadczeń, a myśli błądzą po nigdy nie odkrytych ścieżkach. To piękne doświadczenie które polecam każdemu. 

Dziękuję za cierpliwość, tekst ten napisałem dzień po tripie, zaraz po obudzeniu, gdy echa kwasu wciąż delikatnie tliły się w mym umyśle. Część rysunków powstała w czasie tripu, część w czasie pisania textu, a trzy [te najbardziej landszaftowe] długo po całkowitym rozmyciu ostatnich śladów LSD

Poniżej link do bloga na którym jest więcej zdjęć:

https://pandarhei790288599.wordpress.com/2018/06/26/moje-pierwsze-lsd/

Substancja wiodąca: 
Rodzaj przeżycia: 
Wiek: 
21 lat
Set and setting: 
Pozytywny ale trochę zagubiony, oczekiwałem smoków. To było na początku sesji, niedługo przed trudnym egzaminem. Łączny czas doświadczenia to około 10 godzin.
Ocena: 
Doświadczenie: 
Marycha, alkohol.
Dawkowanie: 
Jeden karton.

Odpowiedzi

Ach, mocny trip. Muszę sobie znów taki sprawić. Dobrze się czytało.

Dzięki :> Cieszę się że tekst się podoba. 

Bardzo ładny opis. Czuć bogactwo osobowości i artystyczną duszę. Nieźle malujesz. Studiujesz na ASP?

To tylko sen samoświadomości.

Ojej, dziękuję :> Studiuję architekturę, ale zastanawiam się nad podjęciem jakiegoś kierunku na asp :>

"Przypomniałem sobie sytuację, gdy będąc jeszcze małym dzieckiem przyjechałem z tatą w to miejsce. Byłem pewien, że podczas tamtej wyprawy spotkałem samego siebie z przyszłości, naćpanego w samym centrum Amfiteatru" - haha, świetne są kwaśne przypominajki. Ostatnia outdoorowa podróż zalała mnie dosłownie zupełnie zapomnianymi i/lub sfabrykowanymi (któż to wie) reminiscencjami z niby neutralnych miejsc.
Bardzo przyjemnie się czytało, fajnie oddany charakter kartona. Niechże już będzie lato...

Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media