[lsa] pojęcie rzeczywistości na skraju szaleństwa
[lsa] pojęcie rzeczywistości na skraju szaleństwa
podobne
Set & Setting - pokój kumpla, ogród, piwnica do zgromadzeń towarzysko-narkotycznych, mój balkon, mój pokój. Pogoda - słoneczny dzień, ciepła noc. Nastawienie - znakomite, w końcu to początek 6 miesięcznych wakacji.
Substancja: LSA - 10g Morning Glory dopalane ociupinką trawy, Smart Shivą i Konkretem (tak wiem, dla co poniektórych z was to profanacja, ale to mój trip, nie wasz)
Wiek: 19 lat.
Doświadczenie: Marihuana, Haszysz, Mieszanki, DXM, DMH, Ubulawu, Benzydamina, Gałka Muszkatołowa, Mefedron, pFPP, Morfina, Kodeina, 2C-E, DOI, LSA.
Cała ta przygoda miała miejsce jakiś miesiąc temu... dobra, nie będę się rozdrabniał, przejdźmy do konkretów. Ok godziny 13, do mojego żołądka trafia 10g gram obrzydliwych (kiedyś mi smakowały) nasionek wilca, zapijane litrem soku porzeczkowego. Rzecz jasna po ok. kwadransie nudności dały o sobie znać, więc dałem sobie w płuco szczyptą trawy. Podczas bodyloadu, który trwał jakieś 2.5 godziny (!), oglądałem film Fear and Loathing in Las Vegas, jak to mam w zwyczaju. Po tym czasie, poczułem bardzo lekką zmianę percepcji - troszeczkę wyostrzone krawędzie, brak psychouniesienia. Doszła leciutka stymulacja - taka powojowa cisza przed burzą ;). Plan jest taki, że na godzinę 16 miałem pójść do znajomego K. Wciąż zbiera mnie na wymioty, ale jakoś się mobilizuję, zabieram do kieszeni 0.25 shivy, jedną dzidę Konkreta, (miałem go nie dopalać, ale skoro miał być to ostatni raz, kiedy się nim truję, to niech chociaż miło go zapamiętam) i spoglądam przed wyjściem w lustro - źrenice jak talerze, lecz i tak jestem piękny.
Wychodzę z domu i udaję się na kilku minutowy spacer do wspomnianego K. Spotykam po drodze znajomego. Toczy się dywagacja na temat szkoły, nauki itd. Oczywiście moja gadatliwość i czarrrne oczy nie umknęły jego uwadze. Naświetliłem mu sprawę i chłopak wymiękł... no cóż, nie każdy jest oblatany w temacie ;>. Doszedłem do punktu docelowego. K. siedział na ogrodzie i rozmawiał o czymś z rodzicami. Jego matka ma mnie za porządnego gościa, więc nie chciałem psuć sobie opinii błyszcząc na czarno oczami. No ale co, nie będę stał tak przed furtką jak debil. Wołam K., który wpuszcza mnie do domu. Zanim się to stało, zostałem oczywiście wypytany przez wspomnianą osobę o to, jak mi poszła matura i gdzie idę na studia, a jaskrawica otoczenia wciąż postępowała. Nie wiem jakim cudem, ale ogarnąłem (prawie) bezproblemowo rozmowę i chyba nie dałem po sobie znać o moim stanie. K. miał w pokoju zawieszony na żyrandolu lep na muchy z dziesiątkami martwych komarów i much. Tak mnie ten widok pochłonął, że stałem przez chwilę jak wryty. Jak to możliwe, że te owady widząc dziesiątki swoich martwych poprzedników, i tak bezmyślnie na tym siadają? Posiedzieliśmy u niego z pół godziny i wyszliśmy razem do kolejnego kumpla. Nazwijmy go CH. Nie będę opisywał co działo się po drodze, gdyż na prawdę nie ma tutaj nic szczególnego do opisywania.
Jesteśmy na miejscu. Po objaśnieniu mu mojego stanu, udaliśmy się do niego na taras. Słoneczko ładnie świeciło, nie było parno. Miodzio. Zauważyłem, że rozmowa średnio mi się klei, zważywszy na załączające się rozkminianie i zwiechy przy najprostszych czynnościach, takich jak zwykłe wzięcie do ręki zapalniczki. Doszedłem do wniosku, że pora nakarmić płuca. Obalam zatem lufę Konkreta i czekam na efekty (K. i CH. z tego co pamiętam w tym momencie jeszcze byli w 100% na trzeźwo). Praktycznie nie byłem zdolny do ogarniętej konwersacji, więc po prostu zacząłem się wsłuchiwać w rozmowę kompanów. W pewnym momencie wstałem popodziwiać naturę. Kolory wyjaskrawiły się już całkiem konkretnie, o poszerzeniu pola widzenia, wchodzącym 3D i wyostrzeniem krawędzi nie wspominając. Dobra, chyba nie będziemy tak tutaj przez cały czas siedzieć? Pora zmienić miejsce.
Wchodzimy do pokoju CH., aby zobaczyć coś w internecie. W tym momencie, psychicznie byłem jeszcze jako tako do życia, ale co do warstwy wizualnej... uuu - Poezja. Wszelkie nie równości i wzory na powierzchniach płaskich, takich jak np. stół, ściana, dywan, chropowaty materac - przemieszczały się i układały w niezliczoną ilość wzorów. Od prostych figur geometrycznych, po twarze i maszyny. Tekstura każdego obiektu przesuwała się. CH. ma na pulpicie tapetę, która jest zdjęciem gór. Wiecie, drzewa itd. Wszystko na niej żyło. Drzewa, trawa i chmury na zdjęciu falowały, jak by to był film. W pewnym momencie, nawet dostrzegłem tam sarny! (apropo gór, nie zapomnę pewnego powojowania właśnie w takim miejscu, gdy drzewa z oddali wyglądały jak obrośnięci liśćmi ludzie, chodzący po jakimś labiryncie, ale to był inny trip, więc na tym poprzestanę). Nagle, na kilka minut każdy obiekt w pomieszczeniu zaczął się świecić w taki sposób, jak gdyby emanował światło. Doszedłem do wniosku, że K. i CH. zjedli panoramiczne diody na energię słoneczną :O. Efekt po chwili minął, razem z konkretowym zjaraniem. Nie zmienia to faktu, że gdy skoncentrowałem się na obecnym w pokoju, będącym na przeciwko mnie lustrze to... to k*rwa wymiękłem po same neurony - twarz zniekształcała mi się na wszystkie strony. Byłem wampirem, krasnoludem, mutantem z fallouta, trollem z Gothica, Maxem Paynem, Rodneyem Mullenem, Larą Croft, Krzysztofem Ibiszem, Vargiem Vikernesem, a nawet Moim Psem! Był też motyw z krwią lecącą z moich oczu xD. Lustro? Jakie lustro - to był portal do równoległej rzeczywistości, w której moi dwaj znajomi przeobrażali się w dzikie bestie, które przy odrobinie skupienia próbowały wyjść na zewnątrz. Nie pozwoliłem im - to Ja w tym filmie piszę scenariusz.
Dobra, pora się ogarnąć - schodzimy do pomieszczenia w piwnicy CH., które wygląda i jest profesjonalną tripownią - Plakaty metalowych zespołów, pentagramy, satanistyczne rysunki, a na suficie poukładane pudełka od jajek (dla mało kumatych - to izolacja dźwięku, żeby sąsiedzi nie dostali ku*wicy podczas, gdy CH. gra na perkusji). Wiedziałem, że jazda w tym miejscu będzie miażdżąca, ale do tego wrócimy za moment. Pora się przewietrzyć, zapalić papierosa, wycisnąć wszystkie soki z resztek zdolności do konwersacji. Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda, zatem lufa shivy idzie na ruszt.
Wychodzimy na zewnątrz, do ogrodu. Nie no proszę państwa, ladies and gentlemans, przepraszam, ale to była k***a kreskówka totalna. Świat stricte mangowy z dodatkiem przesuwającego się trawnika i chmur które odpier****y takie swawole, że głowa mała. Niebo mogłem zniekształcać palcem - coś, jak bym miał pół metra nad głową sufit z gęstego niebieskiego fosforyzującego gluta o konsystencji budyniu, którego z lubością wgniatałem palcem. Mówi się, że powoju takich rzeczy nie ma, ale jak wiadomo "dobra wkręta" może zdziałać cuda ;). Usiedliśmy na kanapie, pod parasolem i zapaliliśmy po papierosku. Dym z papierosa od dzikich harców nie stronił, lecz zwróciłem bardziej uwagę na jego przestrzenność. Rozmowa toczyła się na temat skinheadów. Nie znoszę tych niepojętych gnoi jak cholera, więc obmyślałem w głowie argumenty i mechanizm propagandy, którym przekonam ich do zmiany światopoglądu. Stwierdziłem, że lepiej przestanę to rozkminiać, bo jeszcze coś mi odwali i wyjdę na ulicę z moimi kwaśnymi teoriami, których wygłaszanie zaowocować może co najwyżej drutowaną szczęką (moją i zapewne członków mojej rodziny). Niespodziewanie odwiedziła nas osoba, która zdecydowanie nie powinna wiedzieć cóż się kroi. Miałem oczy jak teletubiś po bad tripie na 900mg DXM, więc jakikolwiek kontakt wzrokowy nie wchodził w grę. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że nie możemy zdradzić mojego stanu, więc wróciliśmy do pomieszczenia, które wcześniej chwilowo opuściliśmy.
To mogła być godzina... 19:00. Siadamy na kanapie przy stoliku. Każda powierzchnia wciąż była "niezbyt martwa". Ogień, którym płonął pentagram na ścianie, poruszał się. Białe/jasne fragmenty otoczenia zostawiały za sobą wyraźną poświatę. Spojrzałem w górę, na opakowania po jajkach. Przy dłuższym wpatrywaniu się w nie, wyglądało to mniej więcej jak powierzchnia gwiazdy śmierci ze Star Warsów. Ciekawy efekt. CH. i K. przydzielili mi rolę DJa - miałem podłączyć do wieży mp3 i puścić jakąś muzykę. Jakoś udało mi się zakończyć tą misję powodzeniem. Puszczałem Goa, różnego rodzaju psy trance, Black Metal, ambienty i... nie pamiętam. Cały czas nieświadomie wkurwiałem K. i CH. faktem, że co chwilę coś mi odwalało i zmieniałem utwór na inny, kierując się za cholerę nie wiem czym, ale... przynajmniej wtedy potrafiłem to samemu sobie uargumentować :D. W końcu, po baardzo długim i mozolnym rozkminianiu, wybrałem ten właściwy kawałek. Kilka razy miałem motyw, iż minuta utworu trwała dla mnie tyle, co cała godzina. Raz, nawet cofnąłem się w czasie, ale nie potrafię tego ubrać w słowa. No nie da się no... Lekki natłok myśli był jak najbardziej obecny, ale w granicach opanowania. Spaliliśmy szkitę mieszanki na trzech. Jakoś specjalnie jej nie poczułem - pewnie dlatego, że dłuższe dopalanie mieszanek działa z każdą lufą coraz słabiej. CH. wpadł na pomysł, żebyśmy coś porysowali. Dostałem kartkę i flamaster. Próbowałem narysować myśli... przedstawiałem je w postaci nie kończących się tuneli o różnych kształtach. Doszły do tego totalnie chore i posrane malowidła, przedstawiające ludzkie twarze połączone z jakimiś górami itd. Ciężko to opisać ;). Przypuszczam, że gdyby jakiś lekarz-psychiatra dostał to do ręki, to wyskoczyłby przez okno. Stwierdziłem, że efekty za bardzo osłabły. Przerwałem rysowanie i spaliłem sam całą lufę Shivy. Był to definitywnie największy błąd, jaki popełniłem podczas jakiejkolwiek jazdy.
Jakąś minutę od spalenia, nagle ni z gruchy ni z pietruchy naszła mnie myśl "Czym jest rzeczywistość, materia, istnienie wszystkiego...". Sekundę po tym, wydawało mi się, że zaczynam to rozumieć, co spotkało się z drugą bardzo bardzo bardzo bardzo, ale to bardzo bardzo złą rozkminą - "toniemozliwe!onienie możliweżepojmowanietakichzagadnieńjestnormalnezwariowałemresztężyciaskończęwpsychiatrykuw świrownizostałemświremświremświremświremświremjużnicniebędzietakiesamoonieonieeeeee!!!" obraz zaczął mi się przeraźliwie rozjaśniać, wszystko świeciło się na SIWO/BIAŁO. Maksymalna paranoja. Wrażenie poszerzonej świadomości przeobraziło się w uczucie totalnego, 100% ZRYCIA. Zniknęło 3D i kolorki. Włączył się totalny nieogar. Doznałem ataku okrutnej i makabrycznej katatonii, podczas której miałem przed oczami siebie, wiezionego w kaftanie bezpieczeństwa do szpitala psychiatrycznego, a potem porąbanego gościa w średnim wieku z powykrzywianym ryjem. Ostatnia miniaturowa drobinka trzeźwości która krzyczała we mnie "OGARNIJ SIĘ!!!" uratowała mnie z tego okrutnego ciągu okropnych i destruktywnych myśli. Nie wiem co by teraz ze mną było, gdybym doprowadził się do porządku sekundę później. To wszystko trwało jakieś... nie wiem, 10 sekund? Panika przed powrotem tego stanu miażdżyła mój ośrodek panowania nad lękiem. Prawie wykrzyczałem do K. i CH., że muszę wydostać się z pomieszczenia i wyjść na zewnątrz - i miałem rację. Po wydostaniu się na zewnątrz (było już ciemno, godzina 22) efekty po paru chwilach ustały. Niby poprawił mi się humor, lecz szczypta roztrzęsienia zasiała swoje ziarno w mojej głowie. Razem z K. wróciliśmy do domów. Podczas drogi powrotnej zeszło mi zjaranie i raczej nic specjalnego już nie zaobserwowałem.
Percepcja powróciła do stanu przypominającego trzeźwość. Stwierdziłem, że już się z tamtym ryjącym "czymś" ogarnąłem. Matka gdzieś pojechała - chata wolna. Wyszedłem o zmroku na balkon i spaliłem trochę grassu. To, co się chwilę po fakcie dokonanym działo, mocno przerosło moje oczekiwania co do wizuali po LSA. Spojrzałem na niebo. Gwiazdy układały się w geometryczne struktury, które stanowiły swego rodzaju zobrazowanie moich myśli - tak to zinterpretowałem. Po dłuższym wpatrywaniu się w miejsce, w którym oddalone o kilkadziesiąt metrów drzewa zlewały się z niebem, ujrzałem niebiesko-czerwone fraktale. Na mniej rozgwieżdżonym obszarze nieba, ukazał mi się film ukazujący gościa ze znanego wszystkim filmu z youtube-"Ayahuasca", lecącego w tunelu płomieni. Choinka stojąca tuż przy balkonie, była kamiennym pomnikiem, wyglądającym jak słup o średnicy ok. 1m z głowami wilków w każdym miejscu. Drzewa w moim ogrodzie otoczone były niebieską siatką typu wireframe. Po barierce przesuwała się totalnie niezliczona ilość najróżniejszych napisów w czarnym kolorze, przypominających loga różnych bliżej nieokreślonych firm.
Wróciłem do swojego pokoju. Mam porozwieszane na ścianach plakaty z gier itd. W którejś części filmu Harry Potter obecny był motyw z żyjącymi obrazami, w których postacie poruszały się i potrafiły prowadzić rozmowę z prawdziwymi ludźmi - tak właśnie się działo, po dłuższym wpatrywaniu się w postacie na plakatach. Dobra, dość psychodeli na dzisiaj, pogram w coś. Mój plan, został jednak pokrzyżowany przez kolejną nietuzinkową rozkminę - nieskończoność. Aż zamknąłem oczy, aby w pełni się temu oddać. Zacząłem sobie wyobrażać budowę wszelkich struktur, przedmiotów, ludzi, drzew, wszystkiego - wszystko, cała rzeczywistość jest zbudowana z atomów, kwarków, kwantów itd. Lecz co jest po tym, w tej majestatycznie gigantycznej drabinie? Pomniejsze cząstki. Drabina jest nie skończona. Cząsteczki są ciągle mniejsze, mniejsze, mniejsze i tak dalej... Pomimo, że jestem osobą, która generalnie raczej nie wgłębia się w tego typu zagadnienia, wbiłem na internet i z szaloną ciekawością wczytywałem się w metafizyczne teorie kartezjusza. Rozkminy zaszły tak daleko, że do południa dnia następnego, byłem gotów pewnie stanąć w obliczu całej ludzkości i oznajmić, że wszyscy najmądrzejsi uczeni, tacy jak Einstein, czy Newton, to GŁUPCY i pi***lą totalne farmazony, zupełnie nie znając się na rzeczy. Byłem tak potężnie utwierdzony w tym przekonaniu, że płakałem ze śmiechu czytając ich wyszukane w sieci zapiski i artykuły. Cóż jeszcze? A, właśnie - każda z tych nieskończenie najmniejszych cząsteczek kryje w sobie wszechświat, w którym każde wydarzenie jest identyczne jak w naszym wszechświecie, ponieważ jest on również jednym z nieskończonej, niepoliczalnej ilości wszechświatów. Dowolne zdarzenie dziejące chociażby np. na naszych oczach, ma miejsce jednocześnie w każdym atomie i w każdej podrzędnej cząsteczce. Rzeczywistość się zapętla w każdym swoim punkcie. Wyobraziłem sobie również naszą planetę - równowagę oraz wzajemne oddziaływanie pomiędzy każdym wydarzeniem dziejącym w jej obrębie. Odleciałem myślami w obszar magicznej głębi, którą mogę opisać jako nie ograniczony początkiem ani końcem świat równoległy, wypełniony idealnie subtelną, promieniującą wszechzrozumieniem energią, otaczającą i korelującą z materialną rzeczywistością, a także z hiperświadomością i jaźnią każdego żyjącego bytu, który został nią permanentnie obdarzony. Poczułem całym sobą (sobą, nie fizyczną galaretą) dar i przywileje do przelogowania się z konta zwykłego człowieka, na profil administratora niesamowitego mechanizmu, jakim jest życie i mogłem mieć wgląd w jego najgłębsze arkana, niczym stworzyciel - bezcielesny i antymaterialny architekt, za sprawą którego cały, wszechpojęty wszechświat trzyma się kupy. Poczyniłem też manipulację i odrzucenie wszystkich negatywnych wartości, które cechują moją osobowość. Ego zostało odłączone od ciała i ukazane w mentalnym lustrze.
Cały nabyty wcześniej przeze mnie system wartości został przetasowany i podany do mojego wglądu jak na talerzu. Nie było to raniące i bolesne popierdolenie (jak to czasami bywa :D), tylko podbudowujący zastrzyk od wewnątrz. Odczuwałem w tym momencie satysfakcję z faktu, że żyję miliard razy bardziej niż kiedykolwiek.
Położyłem się spać koło północy, lecz nawet pomimo wyspania się, które traktuję jako najlepszy sposób na powrót do świata trzeźwych, stos nieprawdopodobnych przeświadczeń wciąż się utrzymywał i bardzo stopniowo zaczynałem to wszystko sobie uświadamiać - "pojąłem" mechanizm funkcjonowania, wszelką równowagę oraz zasady, na których zbudowana jest rzeczywistość, z czego zdałem sobie tak naprawdę sprawę dopiero miesiąc po podróży (patrząc na to skrajnie niesamowite doświadczenie trzeźwym okiem, aż ciężko mi jednoznacznie stwierdzić, czy to oświeceniowy dotyk czegoś, co faktycznie istnieje, czy tylko mistyczna ułuda, fikcja i wybryk wyobraźni pod wpływem psychodelika - coś, co jest tak irracjonalne, że nie potrafię stanąć przed lustrem i powiedzieć sobie w oczy, że to w 100% działanie substancji, tak jak mogłem to zrobić z upierdalatorami, takimi jak kaszlodyn).
Po około tygodniu, zjarałem samemu lufę przed kompem. Jakieś 3 minuty od spalenia, poczułem zawirowanie... zaplątanie myśli i cały klimat zrobił się przecholernie mroczny. Powróciło to zryte uczucie i chore myśli. Wstałem i zapaliłem światło. Pole widzenia, razem ze świadomością, rozjeżdżały mi się we wszystkich możliwych kierunkach. Dostałem strasznie mocnych, okropnych dreszczy. Nie mogłem prawie nic ogarnąć. Myślałem już wtedy całkiem trzeźwo (oj, nie było łatwo), lecz nie zmienia to faktu, iż było to ekstremalnie nieprzyjemne doświadczenie, którego nikomu nie życzę. Myśl i strach przed nawrotem tego ścierwa, powracała mi od tamtego momentu praktycznie za każdym razem, gdy jarałem, skutecznie psując przyjemność, którą niegdyś czerpałem ze stanu upalenia - towarzystwo z którym paliłem, dobrze się bawiło, a Ja biłem się z myślami, aby znów nie doprowadzić się do "tego" stanu, który bez trudu potrafiłbym przywołać sobie nawet na trzeźwo, gdybym chciał. Aktualnie jestem w trakcie dłuższej przerwy od wszelkich używek i dopiero od niedawna zauważam poprawę swojej higieny psychicznej, którą po takim "pół bad tripie" jest piramidalnie ciężko utrzymać. Na szczęście na chwilę obecną jestem wolny od wkręcania sobie takich pierdół. Teraz się z tego śmieję i traktuję jako lekcję, jak przy nie odpowiednim podejściu można sobie narobić gnoju w głowie.
Wniosek? To był maksymalny hardcore. Czwarte podejście, a zmiotło mnie jak liście na wietrze. Szkoda, że nie do końca wedle moich zamierzeń xD. Traktuję to przygniatające, a zarazem bezcenne doświadczenie jako nauczkę oraz lekcję od psychedelików. LSA niespodziewanie pokazało pazury i nakopało mi do dupy przez moment w bardzo bolesny sposób. Pozwoliło mi jednocześnie objąć umysłem tajemnicę tego, co mnie otacza, wszelkiej materii i antymaterii - piękno tego doświadczenia tak miażdży, że mógłbym okrzyknąć je jednym z najpiękniejszych momentów w życiu, gdybym tylko miał pewność na ile wiarygodne są te wszystkie nabyte przeświadczenia. Jestem dumny, że dostąpiłem zaszczytu odkrycia jednej z właściwych metod korzystania z psychedelików. Dopiero po tym tripie nabrałem prawdziwego, szczerego szacunku do tej kategorii dragów. Zrozumiałem jak płytkie było ich spożywanie w celach czysto wizualnych. Nie zrobiło to może ze mnie zatwardziałego spirytysty, ale zdjęło totalnie poprzednie oblicze i znaczenie słowa "racjonalizm". Oj, nie wiem, czy jestem gotowy na LSD. Czym jest magia tych "zabawek"? Portalem do hiperrzeczywistości, czy może drogą do zatracenia?
- 28861 odsłon
Odpowiedzi
Najbardziej przerażająca
Najbardziej przerażająca rzecz pod wpływem psychodelików to wyobrażenie sobie nieskończoności.
Agreed.
@t.rydzyk: o kurwa stary, przed sekundą dosłownie dodałem mojego TR po Salvii na którym próbowałem sobie wyobrazić nieskończoność, prawie umarłem :D Ale mnie uspokoiłeś, myślałem że tylko ja jestem tak popierdolony.
Przerażające - idealne słowo.
Coś w tym jest...
Mnie nieskończoność przeraża nawet na trzeźwo. Zakupiłem ostatnio 12g Ipomea purpurea i mam nadzieję, że nie napadnie mnie na wyobrażanie sobie nieskończoności albo nicości, bo może być ciężko... Zamierzam zadbać o set and setting.
Free yourself, from yourself...
LSA...
Ladny TR ;) Powiem Ci,że sam jestem ciekaw efektów jakie może wywołać na mnie z 6-7 nasionek.Pisałeś o złym przeżyciu tydzień później po paleniu.Rozumiem Cię,miałem podobnie. Możesz sobie poczytać mojego TR to będziesz wiedział o co chodzi ;) Pozdrawiam
Nigdy nie poddawaj się urojeniom.