Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

dziwne nieprzypadki starszego brata i kredki crayola - will hofmann change my life?

detale

Substancja wiodąca:
Natura:
Dawkowanie:
1 listek naklejony na dziąsło, dokładna ilość substancji nieznana - wg źródła ok. 150 mikrogramów, może więcej. Parę gramów sativy na kilka osób.
Rodzaj przeżycia:
Set&Setting:
Letnie popołudnie, wolny, wakacyjny dzień, świetny nastrój i bliscy mi ludzie. Spore podniecenie, optymizm i radość na myśl o upragnionym tripie. Nasze cztery ściany, znajome osiedle i miasto, wszystko w stu procentach pozytywnie.
Wiek:
21 lat
Doświadczenie:
Marihuana, "mieszanki ziołowe", MDMA, alkohol, papierosy.

dziwne nieprzypadki starszego brata i kredki crayola - will hofmann change my life?

Podobno ciężko teraz znaleźć podobiznę Hofmanna na rowerku, ale po kilku miesiącach prób spontanicznie wyszło w końcu na nasze. Nasi nowi znajomi akurat wyszli z inicjatywą po tym, jak wspomniałem o naszych próbach znalezienia czegoś ciekawego daleko poza szarą strefą, no i tak oto staliśmy się posiadaczami dwóch listków - dokładnie z tego słynnego blottera.

Wakacje, Urlaub machen, dzień wolny - akurat wracałem z centrum z moją przyjaciółką, którą będę określał jako Młoda (bo jest między nami pewna różnica wieku, ale nie przeszkadza nam to w rozumieniu się jak z nikim innym i traktuję ją jak swoją młodszą siostrę, plus też powoli łapie zajawkę na eksplorowanie stanów świadomości), gdy dowiedziałem się od współlokatora będącego jednocześnie moim wieloletnim najlepszym kumplem (nazywany później L), że nasi znajomi (odpowiednio S i D) są już na miejscu (tj. - nasz kwadrat), z wyobraźnią rozbuhaną od rana myślami o Marii Janinie i z obiecanym gwoździem programu dnia tamtejszego.

Zaznaczę przy okazji, że niejako za sprawą L zainteresowałem się listkami. Myślimy w bardzo podobny sposób, a dla niego pierwszy kontakt z tą substancją był, jak odniosłem wrażenie, wydarzeniem przełomowym. Nie mogłem wtedy być z nim, zresztą nie czułem się gotowy - od tamtego czasu, mogę powiedzieć, gruntownie przygotowałem się do tego przeżycia, znając moją (czasem zbyt) bujną wyobraźnię. Co do L - czego razem nie spróbowaliśmy okazywało się w ten czy inny sposób strzałem w dziesiątkę przy rozszerzaniu granic poznania drugiego człowieka. Ot, przyjaźń na wielu płaszczyznach. Motywacją jeśli chodzi o próbę z LSD była chęć głębszego wniknięcia we własną świadomość i odpowiedzenia sobie na parę pytań - życie ostatnio obfituje w ciekawe wydarzenia i chciałem sobie uzmysłowić, czy wszystko idzie w dobrą stronę, jak moje wnętrze czuje się z tym, jak układają się ostatnio karty.

Od razu na wejściu przywitały nas chóralne "w samą porę" i prezentacja zwiniętego w brązowe OCB doświadczonymi łapskami L czasoumilacza. Jak się okazało, pojawił się też kolejny gość, w sumie nie wypada powiedzieć - nieoczekiwany, gdyż jest też "przyjacielem domu", magicznie przywołuje źródła wyżej wspomnianych czasoumilaczy, do tego jest rodzonym biznesmenem o milionie pasji - będę go nazywał X. Ekipa, jednym słowem, zebrała się znakomita - co do nowych ziomków, też żadnych ciśnień - wyraźnie radośni na myśl o uczestnictwie w zbliżającym się tripie. Dym w płucach zrobił dobre pierwsze wrażenie, bo zabrałem się do tego po dość długiej przerwie od takich pyszności, energia z sativy od razu weszła w umysł i postanowiliśmy się wdrapać na dach pobliskiego wieżowca, gdzie niegdyś mieszkał L, puścić w kółko jeszcze parę blantów i na zakończenie, przed zejściem z dachu zarzucić listki. Młoda wzięła ze sobą puszki z farbą (uczy się wrzucać throwupy na mury i wychodzi jej to całkiem nieźle), więc wpadliśmy na pomysł, żeby zrobiła coś ładnego na murku na wieżowcu. Uprzednio jednak na jeszcze lepszy pomysł wpadł L i zrobił użytek z puszki chromu Młodej, efektownie przerabiając kaloryfer i siedziska taboretów. Zajawka. Zebraliśmy się ze wszystkim, co potrzebne na dach, gdzie spłonęło co mialo spłonąć, jednocześnie nie obyło się bez incydentów typu rzut maślanką, a wredny wietrzyk uniemożliwił Młodej wykazanie się na murze, ale mówi się trudno. Decydujemy, że idziemy w cholerę, bo zanosi się na niezłą burzę. Ostatecznie listki dalej spoczywały w kieszeni L. Coś wlatuje do żołądka, uzupełniam cukier po gibonach, zbijam trochę z tropu sativkę. Kierujemy się na kwadrat, za niedługo powoli zacznie skradać się wieczór, na polu w minutę zrobiła się ciekawa aura - oko cyklonu, na balkonie po krótkiej rozmowie na osobności z L wklejamy po listku na dziąsło. Mi trafia się akurat gwiazdka z liczbą 25 - rozpoznaję blotter.

 

T+0h

Wyłączam internet w telefonie. Kierujemy się do pokoju L, gdzie reszta ekipy wypoczywa sobie w stanie pobłogosławionym zielenią przy muzyce z dobrym odsłuchem - takie, tam audiofilskie skłonności które czasem potrafią dać niesamowity efekt. S i D nie zarzucali tego, co my, jedynie uczestniczyli w tripach z osobami lecącymi na tych samych skrzydełkach, co my, więc poszło parę pytań kontrolnych - wszystko wskazywało na to, że to co właśnie zaczęło rozpuszczać się nam z L w gębach, jest dokładnie tym, czego oczekiwaliśmy. Młoda jest niesamowicie podekscytowana, znała w zasadzie każde zawirowanie związane z poszukiwaniem ówczesnej zdobyczy, a jednocześnie udało się to wszystko załatwić akurat w momencie, kiedy była na miejscu. X jak zawsze rozweselał towarzystwo. Nastawienie na początek - perfekt.

T+0h30m

Można powiedzieć, że czuję się naenergetyzowany. L też twierdzi, że czuje energię płynącą jakoby od listka. Robi się wesoło, S, D i X również podtrzymują nastrój, ten ostatni pokazuje nam swoje najnowsze dzieło artystyczne - generalnie wszystkim sytuacja się podoba. Na zewnątrz pogoda robi się jeszcze bardziej specyficzna; jasne niebo przecina ogromna burzowa chmura, widać linię, na granicy której pada deszcz, gdzie niebo robi się złote. Wiatr ustaje, chmura zaczyna wisieć nad miastem. Stwierdzamy, że nie można dłużej kisić tyłków w czterech ścianach i ruszamy się na osiedle, uzupełniamy zapas tytoniu w rulonikach i bierzemy dużą butlę naszego ulubionego aloesu.

T+0h45m

Idziemy wgłąb osiedla na betonowy skwerek, jedno z naszych ulubionych miejsc do wszelkich posiadówek. L i S wypatrzyli z dachu nową dekorację na "betonach" - starą kanapę, której jeszcze wczoraj tam nie było, toteż miejsce to stało się pierwszym punktem dzisiejszego programu. Siadamy ze szlugiem przy kanapie (która okazała się jednak być zalana deszczem i niezdatna do użytku) i zaczynamy obserwacje. Lekko falują mi liście na osiedlowych drzewach i już wiem, co jest grane. L jak zawsze mówi więcej ode mnie i twierdzi, że na wieżowcach za nami pojawiają się azteckie znaki - próbuje wytłumaczyć ich pojęcie rozmawiając z S i wyprowadzając wzór na aztecki znak zaczynając opis przekształceń od konturu człowieka. Odniosłem wrażenie, że na swoją kolej jeszcze muszę trochę poczekać.

T+1h

Ruszamy się z miejsca i robimy dwa małe kółka po osiedlu różnymi trasami, co bądź wynajdując coś ciekawego, choćby perfekcyjną, zalewającą nas od góry geometrię trawnika usłanego ziołami - w tle maskowana zazdrość wobec hipisów. Świat zaczyna niesamowicie rzucać się w oczy. Idąc prosto osiedlową alejką ze wzrokiem latającym wokoło wszystkiego, czego strukturę fajnie byłoby poznać jeszcze raz, zaczynają mi się ukazywać wygięcia w rzeczywistości. Jakby przenikały się one falami. Za osiedlem, mimo podtrzymywania się dziwacznej pogody, zrobiło się ponuro. Stężenie PRL w powietrzu wzrosło. Nieoczekiwanie spotykam jeszcze mojego byłego współlokatora, również dobrego kumpla. Nie ma dziś przypadków.

T+1h30min

Dostajemy telefon od Y - kumpla mojego i L, z którym przerobiliśmy sporo przygód. Okazuje się, że jest akurat u nas na osiedlu - wie o tym, że jesteśmy w szponach alchemii, jednocześnie mając na uwadze, że Y jest zręcznym mówcą z domieszką wodzireja i idealnym partnerem do rozmowy dla L, mamy więc nadzieję na ciekawe tankowanie informacji między dwoma panami. Wbijamy się jeszcze na minutę na mieszkanko, chłopaki napalili się na jeszcze jednego blanta, mi nie chce się tam siedzieć, tym bardziej, że zrobiło się buro. Brakowało kolorów, rozwijające się w pętli oblicze Y pełniącego rolę Stańczyka z blantem w palcach nie było jakieś szczególnie przyciągające. Fajeczka, kiepy lecą w popielniczkę, lecimy w trip. Przyjemna fala ciepła jakiej jeszcze nigdy nie odczułem, wszystko idzie - co mnie zaskoczyło - tak, jak sobie wyobrażałem. Dwieście procent kontroli.

T+2h00min

L prowadzi. Mieliśmy iść w stronę centrum, zapuszczamy się na głębokie zadupia, wśród nieznanych nam tak naprawdę bloków. Barwy mają przepiękne, przypominają mi osiedla w moim rodzinnym mieście, z którego pochodzi też L. Jednocześnie sprawiają wrażenie uporządkowanych ale w pewien sposób szorstkich, niezbyt wesołych. Słońce zrobiło trochę roboty, świecąc zza chmur, rozświecając w opalizujący sposób barwy wokół, zarzucam na oczy okulary przeciwsłoneczne i przesuwam otoczenie nieco wgłąb ogółu wizji. Mocno mi się wrył w pamięć widok L, szczerzącego zęby i z lennonkami na oczach na tle intensywnie gruszkowej przestrzeni bloku. Próbowałem określić znaczenie tej sceny, przez sposób w jaki wyglądał, jako trzymanie się u boku czarnego charakteru z konkretnie przejmującego filmu. Bez narzekań, od zawsze bliżej było mi do Sithów niż Jedi - najprostsza analogia. Wymieniamy się zarówno miejscami w ekipie jak i krótkimi przemyśleniami, zgodnie z przewidywaniami Y przeprowadza składny wywiad z L, którego język nie nadąża za wykładaniem zbyt oczywistych faktów. Młoda chyba zastanawia się nad moim zamknięciem w sobie, ale uświadamiam jej, że jest najlepiej, jak może być i sporo przeżyć jest jednak najzwyczajniej wewnętrznych; ciężko choćby teraz, pisząc to, przywołać je z jakiejś wyższej warstewki świadomości i wyłożyć tu zrozumiale. L kładzie się przed blokiem przechwytując fraktalne sygnały z niebios, ja rozkładam na szereg dynamicznych schematów smak aloesowego nektaru. W końcu L znajduje się na trasie jakiejś kobieciny wychodzącej akurat z bloku, co Y łagodzi wtrąceniem, że kręcimy pranki. OK. Zmęczony spływającą grawitacją butelką aloesu mówię do L stanowczo, żeby go ode mnie przejął. W towarzystwie wywołało to niesamowity chichot i udawane oburzenie ("Jaka potwarz!"), co skutkowało śmiesznym, ale dusznym dla duszy bólem brzucha ze śmiechu. Wyłazimy ze sklepionych drzewnymi koronami blokowisk, jak się okazuje, tuż przy linii tramwajowej. W kieszeni znajduję "pamiątkę" sprzed przerwy wakacyjnej - ostatnia mroźnie wiśniowa guma do żucia, być może jeszcze pamiętająca któreś szaleństwo z MDMA. Przeżucie zmienia rytm świata, staje się śmieszny i miętowo uśmiechnięty, kopniak od oddechu niesie na skrzydłach jak wróżkę, wśród cukrowego smaku i zimnego powietrza przywołanego jak z któregoś z biegunów. Którego, nie wiadomo, bo znalazłbym ich więcej, niż inni nakazaliby, by brać pod uwagę. To jednak przestaje mnie obchodzić, bo zaczynam rozumieć wartość własnej obserwacji. Niebo miesza się warstwowo, między pogodnym sklepieniem a niespokojnym frontem ze wschodu, ale miejsce ich zetknięcia wynagradza każde źdźbło ponurości, które zawiesiło się na niebieskiej kopule. Miasto zaczyna powoli odczuwać głód światła, niewielkim pocieszeniem są ślepia tramwajów.

T+2h15min

Wsiadamy do tramwaju do centrum. Kosmiczna kapsuła pełna pobratymców Mony Lisy. Funkcjonalne wnętrza zdolne do przewiezienia najgorszego stwora bezpiecznie do punktu docelowego. Kojarzycie w grach RPG punkty szybkiego przemieszczenia się po mapie, między którymi nie mogliście praktycznie zrobić nic, ale też nikt nie mógł Was zaatakować? Takimi właśnie kapsułami medytacyjnymi były wówczas linie komunikacyjne. Co do medytacji, L odczuwa potrzeby muzyczne i odcina się od świata słuchawkami. Fabryczne kształty mają nadal tendencje do falowania, nie wspominając o portretach rzekomych współpasażerów. To, w jakim stylu naprawdę zostali namalowani, okaże się, gdy tramwaj stanie. Krajobrazy też bywają specyficzne, dzielnica czerwonych latarni to to nie jest, ale ten kolor światła wydaje się wyjątkowo wredny. X zamierzał wracać do domu, ale okazało sie, że zapomniał od nas swojego dobytku - toteż zdecydował spędzić z nami resztę nocy i wrócić po stuff rano. Wysiadamy względnie blisko centrum, przyjemnie robi się, gdy włącza się miejskie oświetlenie. Delikatnie ciąży tylko to, że przez chmurne gromady nie dane nam było obejrzeć zachodu. Nic to. Architektonicznie nie mogło być lepiej, pojedyncze geometryczne kształty jeszcze łączą się w rodzinki dosyć żwawo. L rozsiada się w tych samych potwornych lennonkach pod drzwiami - sam nie wiem - dużej kaplicy czy małego kościoła, nie ma to jednak znaczenia, bo to tylko tło filmu w którym wszystko jest idealnie dla nas ułożonym planem na szczęście. Kolejna scena, rozmówki L z Y i znów wesołość przejmuje całą ekipę, bo X wypala z tekstem, że musi wrócić na chwilę do domu i wypuścić psa. Wszyscy rozmyślają nad planem przejazdu taryfą, pomysły były oczywiście różne, aby psa przywieźć do miasta, zostać w domu X, albo... nie przywozić psa. Oczywiście Y musiał rzucić, że "to jasne że to pies dzwoni po taryfę i przyjeżdża", więc pośmialiśmy się, ale oni rzeczywiście to zrobili. To znaczy L, S i X. Wsiedli i odjechali w rozświetloną sinością dal. Zgadzaliśmy się do tego, że to pora, żeby się rozdzielić. Zostałem więc ja, D, Y i Młoda. Y nie miał w kogo się wwiercić, więc zamieniliśmy się rolami. Taka mała konfrontacja na zasadach pojedynku po dość intensywnym poznawaniu się wzajemnie. Niestety różnica poziomów dała się we znaki. Chociaż nie chciałem go tym urazić, bo po co pozbawiać ludzi szczęścia, ale nie mógł zrozumieć oczywistości dziecinnego przeskakiwania do dalszego ciągu idealnego planu. Chyba miał już powoli dość kwaśnych pomysłów, więc odprowadziliśmy go, nadgryzionego w czwartym wymiarze, na tramwaj.

T+2h50m

Młodej jest zimno, D narzeka na gastrusia i brak gibonów, więc my też kierujemy się na tramwaj w stronę kwadratu. Moment realizmu na przystanku na którym płoną łańcuchy papierosów, D twierdzi że jak na osobę jedzącą listek po raz pierwszy trzymam się niesamowicie. Młoda to potwierdza, rozgadujemy się trochę w przerwie od mazi na wizjerze w środkach komunikacji. Przygoda w stalowym potworze jest mi tak obojętna, że aż kłuje to w sedno. Czuję zrozumienie ponadprogramowe jeśli chodzi o ogół ludzkich konserw. Do tramwaju wsiada charakterystyczny, znany z widzenia żebrak - oczy widzą, ale dusza nigdy nie dotyka. Generalnie cisza, nie chce mi się słuchać muzyki. Cholernie mam dość tej stali, którą wyłożyli kapsuły. Wysiadamy przystanek dalej, żeby się przewietrzyć - portrety znormalniały do postaci idealnych modeli trójwymiarowych, ale i tak zrobiło się duszno. Wbijamy się na kwadrat zziębnięci i przyganiani falami chęci zadurzenia się w cieple i słodkim dymie. Włączam "Ścianę" Pink Floydów, Młoda przytula się do mnie. Muzyka wypływając ze źródła rozwarstwia sie, dopiero potem darta w odpowiednim rytmie przenika jak esencjonalna wata cukrowa do środka serca. Określenie "ear candy" chyba znikąd wziąć się nie moglo. Potem leci Liquid Stranger, konkretnie płyta kojarząca mi się mocno z wieloma niezapomnianymi chwilami w mieście, w którym - chyba - mam szczęście mieszkać. Rola kreciciela przypada tym razem na mnie, mistrzowsko się to wykonuje, lekkość ruchów przypomina balon z helem i sprężoną radością. Z głośników wykruszają się Flatbush Zombies, ale jakoś lubiany przeze mnie na codzień skład razi tym razem w moje przekaźniki. Rozpalamy na skąpanym w ciemności balkonie  przy Flying Lotusie. Wszyscy przez drzwi obserwują ukradkiem klip do "Coronus, the Terminator". Widziałem go już setki razy, ale pewne dna zostały odkryte dopiero teraz. Jednocześnie jakoś mnie to nie zaskoczyło - ja wiedziałem, że tak musi być i przyjąłem to z pewną dumą. Dym wchodzi jak powietrze; dobrze, że większość wziął X w drodze po psa, bo inaczej zostalibyśmy z niczym. To była jedynie świdrująco potworna myśl, która przeszła mi tamtego wieczoru. Po prostu wyszliśmy z L z założenia, że przedstawienie musi trwać, ale to i tak był dopiero początek. Leci jeszcze nasze najnowsze, wspólne z L muzyczne dzieło, wyraźnie w garści mam bańkę swojej podświadomości w momencie, gdy go tworzyłem. Dobry nośnik informacji emocjonalnych. Poprosiłem Młodą na chwilę na osobność, bo chciałem jej opisać wszystko co do tej pory czułem, ale nie potrafiłem wyrazić tego słowami. Chyba zobaczyła, że się odrobinkę gubię i mocno się do mnie przytuliła. Poczułem się tak szczęśliwy, jak nigdy w życiu. Przepłynęła przeze mnie fala ciepła, poczucia bycia potrzebnym jak najbardziej doceniony dostawca dobrych chwil i strażnik zarazem. I najzwyczajniej, ale i najkrystaliczniej - miłości. Obserwowałem cień korpusu lampki na ścianie; plamki rozrywały się i roztasowywały niczym kosmiczny pasjans, zdający radośnie się do mnie mrugać i też dawać w pewien sposób poczucie bezpieczeństwa i uporządkowania świata. Staliśmy tak, przysięgam, całą wieczność, ale było to i tak stanowczo za mało, mój świat został pochłonięty przez jej zapach i ciepło, jakie biło od Młodej, która przysięgam, stała się od tej pory moją prawdziwą młodszą siostrzyczką. Naprawdę poczułem się jak starszy brat, poczułem swego rodzaju wiązkę odpowiedzialności, którą niby łatwo zgubić, ale jeśli ktoś ma pewne poczucie co do swoich talizmanów, nie zrobi tego nigdy. Koniec sceny, trzeba odprowadzić Młodą. Z L, S i X spotkamy się na mieście. Tramwaj już nie miał cech szczególnych, skupiałem się na wtulonej w moje ramię Młodej. Chciałem po prostu pobyć przy młodszej siostrze jeszcze przez chwilę, w głębi ducha cieszyłem się, że przejażdżka będzie dość rozwałkowana po ciastoprzestrzeni. Jakoś tej cząstki wolę nie pamiętać. Była chyba jedyną naprawdę bolesną chwilą tego wieczoru, po prostu nie chciałem rozstawać się z Młodą i jej widok znikającej za szybą w klatce do teraz mam przed oczami.

T+5h

D wydzwonił L i spotykamy się w ścisłym centrum - ślicznie oświetlona przefontanna, nie podoba mi się jednak - wróć, za jasną cholerę nie podoba mi się motłoch dookoła. Z L uścisk jest plastyczno-serdeczny, wymieniamy doświadczenia. Stwierdził, przejeżdżając taksówką z Milky Wayem między zębami poczuł się jak dziecko ściskające kredki Crayola. Jego mała, wielka pełnia szczęścia rozpływającego się na kubkach smakowych. To stwierdzenie było dla nas bardzo ważne, bo oboje spostrzegliśmy, że świat ujmowaliśmy niczym dziecięcy sen, mający iezliczone, wręcz kwantowe kontynuacje dające jeszcze więcej frajdy i przybliżające nas do czegoś wiszącego w powietrzu niczym mityczny skarb. Nasze kredki przestały nam się już rozlewać, jednak nadal zasiewały w głowach dobry nastrój. Torpeduję pomysł wejścia na piwo do baru, jest dla mnie wręcz chamsko, idiotycznie oczywisty, zmierzamy wraz z L, S, D i X na jakieś miejsce, gdzie można w spokoju spotkać się z Marią. Wybór pada na okoliczny - wróć, nie taki okoliczny - park. Nie taki okoliczny, bo jak się okazuje, wywiało nas w dzielnicowe zakręty kompletnie oddalone od naszych oswojonych bloczyzn. Przyjemna miejscówka nad stawem, odcinam się jeszcze na chwilę muzycznie, ale już potrzebuję wyłącznie małych, kontrolowanych dawek specyfiku dousznie. Pozostałości Marii lądują w jeziorku, potwierdzam tezę S. że listki delikatnie opadają z oczu. Mimo to, widok po prostu napawa pewną radością. Lekko przewiani dymem odczuwamy jednak znaczne ochłodzenie i szaliki z papieru ściernego, więc lecimy w stronę nocnych arkadii. Wybór pada na napoje wręcz syropowe, choć L i tak preferował fakturę otrębów z musli stających się na nowo rośliną w przełyku. Czekając na tramwaj zaczepia nas osobnik ewidentnie przystający do naszych klimatów, ale czegoś brakuje, żeby zaprosić go w kółeczko. Usiłujemy skierować go do nocnego - chyba się udaje, po pewnym czasie przechodzi gwieździście zamroczony z siatką procentową. Jest w pewien sposób śmiesznie, odkrywanie kabaretu od kuchni może być lepsze jeśli zajrzysz weń na swój unikalny sposób. Późniejsza przesiadka okazuje się trudniejsza do wytłumaczenia, niż to się może wydawać. Niespodziewanie spostrzegam bezdomnego spotkanego wcześniej w tramwaju z Młodą i D, strzelam sobie w głębi ducha w pysk po kolejnej myśli o przypadkach tudzież ich braku. Podróż jest długa, przygląda się nam dżentelmen z inżynierskim, analitycznym spojrzeniem. Rozmowy mieliśmy, eufemistycznie mówiąc, specyficzne, toteż przeszła mnie myśl, czy koleżka z siedzenia obok przypadkiem nie przypomina sobie własnych chwil pokolorowanych prostym geometrycznym kształtem, uśmiechając się z pewnym przekąsem. Jak się okazuje, prześladuje nas nawet przez średnio już kolorową drogę po coś jeszcze smaczniejszego do kolejnego nocnego - tuż obok naszego mieszkanka, osiada na przystanku, ale wciąż enigmatycznie dryluje źrenicami.

T+8h

Wydaje się, że współtowarzysze nie biorący dziś udziału bezpośrednio w kwaśnym locie odbierają nasze wypowiedzi za dosyć szorstkie. X jest poschizowany jakby raził go co chwila prąd, pyta się, czy nie wkurwia nikogo i tym podobne rzeczy. Tymczasem między mną i L trwa wiązanie kwaśnego sygnału ostatecznego, szczytowy poziom zrozumienia. Tak też wymęczeni lotem rozmawiamy w drodze do domu, co brzmi jak pewnego rodzaju gra w zaczepne skojarzenia, ale niosące za sobą tyle wątków, że z uplecionej z nich pajęczyny powstałoby coś niezwykłego. Tak też myślałem o mijającym dniu - to, co stało się wewnątrz mnie upewniło mnie, że umiem obierać dobrą drogę, żyć wyciągając sedno, i, na przykładzie Młodej, troszczyć się, kochać i być odpowiedzialnym. Chciałem znaleźć odpowiedzi na pytania, które może zadać sobie - mniej lub bardziej - każdy człowiek szukający własnej drogi. Udało się? Jak najbardziej. Ale chyba czas, by to przetrawić, dopiero nadejdzie. Póki co chłopaki robią użytek z tego, co wyczarował nam X. Kończy się, ale to nic. Gromadzimy się w pokoju L, rozmawiamy o całym wieczorze i ugruntowujemy się w przekonaniu, że było to słuszne. Wlatuje, dla wyciszenia i relaksu, serial o znajomej tematyce. Wyjątkowo dobrze skupia mi się uwagę, myśli klarowne jak genialne zwoje, choć zwykle nie mogę się skupić na oglądaniu i nie jestem raczej kinomanem. Chłopaki mają już dość, nie wiem już czy to tylko gastro, czy jeszcze analizowanie struktury jedzenia - chyba tylko to pierwsze, ale wcinam jeszcze trochę pożywnych kalorii i zapijam sokiem jabłkowym. Jakąś frajdę sprawia mi to, że czuję na języku, że ten sok rzeczywiście jest z sortu tych naturalnych.

T+10h

Włączam internet w telefonie, zasypuje mnie masa wiadomości, trochę mnie to irytuje, bo nie chce mi się skupiać na elektronice. Piszę parę wiadomości Młodej i usiłuję zasnąć. Nie wiem, czy to mini-wizje, czy zwykłe CEV-y, ale myśli mam wybitnie kolorowe i do pojęcia ich muszę używać dość szerokich ram, chmara głosów jeszcze nie chce opuścić mojej głowy, przypominając mi o wszystkich zawrotach rzeczywistości, które dziś przeszedłem z moimi ludźmi. Jedność to piękne uczucie, ja znalazłem je spontanicznie, przypa... wróć, przecież nie ma przypadków, prawda? Uświadamiam sobie, ile się dziś o sobie nauczyłem i dowiedziałem o uczuciach, zmysłach i świecie. Doświadczenie ciąży na tyle, że udaje mu się przyzwać Morfeusza.

 

 

Afterglow nieco mnie... zdenerwował? Może to przez ponurą pogodę i chęć puszczenia oka do idealnej, naturalnej geometrii, choćby liści za oknem, ale postawił nas w sytuacji idealnego zrozumienia z L. Najgorsza była tylko tęsknota za Młodą. Chwila ciepłej ekstazy w jej ramionach pozwoliła mi poczuć się tak, jak nigdy w życiu i czuję że nie zapomnę do końca świata tej chwili. Chyba każdy człowiek powinien móc przeżyć taki moment, choćby po to, żeby wiedział, do czego dąży – najprościej rzecz ujmując, do szczęścia które daje zalepiające całe ego poczucie spełnienia. I cały czas myślałem o tym, że  była to jednak szczera, pozbawiona podtekstu miłość, sama obecność była najważniejszym czynnikiem. Istnienie, ciepło, bezpieczeństwo i wszystko, czego mi ostatnio brakowało. Ale, z drugiej strony - nie wszystko można mieć naraz, z L doskwierał nam lekki niedosyt, jakbyśmy przestali czytać dobrą powieść tuż po pierwszym rozdziale. Dla mnie to na pewno jeszcze nie jest moment spełnienia, ale czuję, że pierwszy krok w próbę poznania samego siebie był bardzo owocny i - co najważniejszy - jeszcze przyjemniejszy, niż się spodziewałem. To na pewno nie był mój ostatni raz z LSD - to spotkanie zaostrzyło mój apetyt, pokazało mi, że psychodeliczna strona jest czymś, co jeszcze kiedyś pragnę eksplorować. W końcu chcę tylko zrozumieć trochę więcej, prawda?

Substancja wiodąca: 
Rodzaj przeżycia: 
Wiek: 
21 lat
Set and setting: 
Letnie popołudnie, wolny, wakacyjny dzień, świetny nastrój i bliscy mi ludzie. Spore podniecenie, optymizm i radość na myśl o upragnionym tripie. Nasze cztery ściany, znajome osiedle i miasto, wszystko w stu procentach pozytywnie.
Ocena: 
Doświadczenie: 
Marihuana, "mieszanki ziołowe", MDMA, alkohol, papierosy.
Dawkowanie: 
1 listek naklejony na dziąsło, dokładna ilość substancji nieznana - wg źródła ok. 150 mikrogramów, może więcej. Parę gramów sativy na kilka osób.

Odpowiedzi

Świetna robota i bardzo bogate słownictwo, jestem pod wrazeniem ;)) czekam na jakis odzwe pw i na przeprowadzenie pewnych spekulacji odnosnie alchemii zawartej w tripie

Pytasz co u mnie ? Wszystko spoko w sumie.

Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media