kalendarz majów i niekończąca się przechadzka
detale
kalendarz majów i niekończąca się przechadzka
podobne
Suniemy ruchomymi schodami, coraz wyraźniej ukazuje się nam wnętrze budynku dworca centralnego Oslo, jest poranek, ruchliwy, głosny, wszędzie tłoczą się ludzie którzy zmierzają do swoich pociągów lub wychodzą z nich. Musimy stosować czasami skomplikowane manewry żeby na nich nie wpadać. Pomimo iż, jak na razie nasza percepcja jest niezmieniona, już powoli oni i ich życie, problemy jak np. "czy zdąrzę na pociąg" wydają się zupełnie przyziemne i wręcz w pewien sposób śmieszne. Z oddali dostrzegam swojego przyjaciela, (nazwijmy go K) puszczam rękę swojej dziewczyny, (na potrzebę raportu nazwijmy ją J) aby przywitać się z nim.
Po wymianie grzeczności i wzajemnym przedstawieniu J i K sobie, ciągniemy rozmowę na jakieś nieistotne tematy, decydujemy się udać na peron pierwszy, najmniej używany na całym dworcu. Rozsiadamy się, wyjmuję grudkę haszyszu podgrzewam ją, a kiedy to robię na twarzach towarzyszy rodzi się szeroki uśmiech ze względu na roztaczający się zapach żywicy konopnej, a następnię ją kruszę, mieszam z tytoniem i skręcam jointa. Palimy. Pytam się K czy wziął ze sobą przenośny głośnik, okazuje się, że niestety tego nie zrobił, mówię: no trudno, co się poradzi, myślę: ja pierdolę, no jak kurwa można zapomnieć o tak ważnej rzeczy! Jednak szybko zapominam o tym. Z kieszeni kurtki wyciągam małe zawiniątko z folii aluminiowej, daję je rozpakować K, jego oczom ukazje się pięć małych kartoników z naniesionymi na nie symbolami z kalendarza Majów. Pytam go czy się cieszy i czy czuje się gotowy, odpowiada twierdząco. Po wypaleniu skręta i krótkiej wymianie słów decydujemy się przejść kawałek celem zakupienia większej ilości haszu na czekającą nas później podróż.
Konopne sprawunki obyły się bez problemów i zajęły kilkanaście minut, zaczeliśmy się kierować w stronę stacji metra, J postanowiła zadzwonić do matki żeby mieć z głowy 'odmeldowanie' się. Ja i K podczas jej rozmowy palimy papierosa i kiedy biegniemy do metra z trudem łapiemy uciekający przed nami pociąg.
Docieramy na miejsce, po wyjściu ze stacji natychmiast wyjmuję zawiniątko i odrywam trzy kartony, podaję jeden K, następnie kładę jeden na języku J i sam wkładam jeden pod swój język, by po chwili poczuć 'wytrawny' smaczek farby drukarskiej, jednak postrzegam go w pewien pozytywny sposób. Dotracie od stacji do domu zajmuje nam około pięciu minut. Wszyscy powoli zaczynają czuć poddenerwowanie, na zmianę biegając do łazienki, żeby później mieć to z głowy. Ja zasiadam z największym spokojem na jaki mnie stać i zaczynam skręcać jointy, z każdą minutą czuję co raz bardziej jak substancja chwyta mnie w swoje szpony, zaczynam odczuwać "ciasny sweterek", jest mi na zmianę gorąco i lodowato, trzęsą mi się ręce, w głowię mętlik i chaos, mam ochotę być sam. Nasza trójka spoczywa na kanapie w pozycji półleżącej, trzymam J za rękę, troszkę wbrew sobie, ponieważ nie mam zupełnie ochoty na jakąkolwiek bliskośc z kimkolwiek, nawet kocyk i ubrania krępują mnie i wprowadzają uczucie dyskomfortu. Kiedy mija około czterdziestu minut, pierwsze negatywne efekty wejścia powoli zaczynają mijać, wstaję z kanapy i wybieram spośród swoich płyt winylowych pozycję klasyczną, a mianowicie Pink Floyd- "The Dark Side of the Moon". Kiedy ramię gramofonu opada i igła styka się ze ścieżkami, trzaski płyty zaczynają tworzyć ciepłą i domową atmosferę, a pierwsze dźwięki utworu rozpościerają nad nami iście magiczną aurę, w mojej głowie pomimo wszechobecnego chaosu pojawia się błogość i myśl "znowu jestem w domu". Myśli kłębiły się, stawały zarówno fantazyjne jak i abstrakcyjne, powoli zaczęły tworzyć ciągi, jednak nie zapamiętałem z nich nic z powodu przytłoczenia i splątania. Obok muzyki zacząłem słyszeć trzaskanie drzwiami i kroki, na początku wziąłem to za zwyczajne urojenie, jednak po chwili zorientowałem się, że to do domu wróciła moja matka, przedwcześnie. Po skończeniu strony A płyty zadecydowałem, że lepiej będzie wyjść z domu, ubraliśmy się, zabraliśmy wszystkie potrzebne rzeczy, sprawiło nam to zadziwiająco małe trudności, byliśmy niezwykle sprawni i zorganizowani jak na ten stan umysłu. Od umieszczenia kwasów pod językiem minęła nieco ponad godzina.
Chodzenie podczas zaburzeń odczuwania grawitacji jest śmieszne, przemieszczamy się leciutcy jak piórka, zaczyna pojawiać się euforia, czuję się bezpieczniej i swobodniej na zewnątrz niż w domu, fakt przemieszczania się rozładowuję też w jakimś stopniu kwasową stymulację. Jedyne co mi doskwiera w tym momencie to jeszcze resztki splątania i nieustające uczucie 'ciasnego sweterka' przez które łapię zadyszki podczas wchodzenia pod górę. Kierujemy się w stronę pobliskiego lasu.
Zaczynamy spacerować, od czasu do czasu mijamy jakiegoś człowieka, ku mojemu zdziwieniu nie rodzi to żadnego dyskomfortu, nie odczuwam znanego z wielu swoich doświadczeń na LSD "ludziowstrętu", a wrecz lekką empatię i zaciekawienie, jednak powstrzymuję się od zbyt nachalnego obserwowania tych postaci. W pewnym momencie K zaczyna narzekać na niedobór wrażeń i sugeruje dorzutkę, ja jednak proponuję mu odczekanie jeszcze godzinki. Obserwowane wizuale są mało lizergamidowe, przypominają raczej te po małych dawkach tryptamin, chyba nawet zażartowałem czy czasem na tym kartonie nie było psylocybiny zamiast kwasu. Po kolejnych trzydziestu minutach strona wizualna zaczeła się rozwijać, gałęzie drzew stały się jeszcze bardziej geometryczne i symetryczne, rozrastały się, natomiast barwy stały się bardzo jaskrawe i nasycone, chwilami aż przesycone, zaczęły pojawiać się odrysowane jakby flamastrem kontury wokół wszystkiego, w kolorach neonowo-tęczowych, pierwszym kolorem który zauważyłem byl fiolet, u J było tak samo. W pewnym momencie gałązki pewnego krzewu zaczęły od jego podstawy stawać się co raz bardziej czerwone aż po same końce i zaczęły rodzić czerwone owoce. Jak się okazało później J widziała coś podobnego jednak bez owoców. Chodzimy tak właściwie w nieskończoność, w kółko po jednej drodze. K prosi żebyśmy się zatrzymali, kiedy znajdujemy ławkę, po drodzę do której J wspomina, że jej serce dostało lekki wpierdol, martwię się trochę, ale po chwili rozkładam na owym siedzisku kocyk i nadchodzi czas na spoczynek.
Mnogość kształtów, gałęzie drzew fraktalą się, tworząc symetryczne i bardzo matematyczne wizje. Serce bije szybko po intensywnym spacerze, oddycham głęboko, tuli mnie rzeźki wiatr który porusza wszystkim, drzewami, włosami, szalikiem, uspokaja. Po chwili robi się zimno, przyglądam się towarzyszom, chcę to im powiedzieć, jednak pojawia się problem z komunikacją i mam dziwny opór przed patrzeniem na ich twarze, jak gdybym bał się tego co zobaczę, mam też ochotę na papierosa, ale nie wiem czy im to nie będzie przeszkadzało, rezygnuję. Nie pamiętam, ani kto, ani jak zasygnalizował to, że warto byłoby z powrotem znaleźć się w ruchu, ale wyruszyliśmy. K przestał sugerować chęć dorzutki, zaczął tylko co jakiś czas rzucać coś w stylu 'grubo jest'. J nagle po dłuższym milczeniu odzywa się: 'ale nie schizujcie się mną, że ja nic nie mówię, bo ja tak po prostu mam, że nic nie mówię' odpowiadam na to: 'nikt się tobą nie schizuje, spokojnie', nie uwierzyła mi. Robimy jeszcze kilka rundek w lesie po czym, wyprowadzam nas na ulicę. Wszystko niby jest prawie takie jakie być powinno, ale wydaje się tak dziwne i nierealne, niektóre rzeczy są wręcz odpychające. Wszędzie jest szaro, wieje zimny wiatr, jest raczej nieprzyjemnie, ale nie przeszkadza nam to w cieszeniu się podróżą.
Kontynuujemy przechadzkę uliczkami przez osiedle pełne domków jednorodzinnych, w pewnym momencie odczuwam intensyfikację uczuć, uderza mnie to tak mocno, że mało mi brakuje do rozklejenia się, zciskam tylko mocniej rękę J, łapię kilka oddechów i ogarniam się, uczucie miłości dalej mnie wypełnia, jednak bardziej kontroluję wszystko i nie jest tak wszechogarniające. Docieramy w końcu do blokowisk gdzie znów siadamy na kolejnej ławce, chwilę odpocząć, nogi nam po prostu odpadają. J znów zaczyna mówić o tym, żebyśmy się nią nie schizowali jednak odpuszcza kiedy widzi, że K zdaję się być w zupełnie innym świecie, rozgląda się i rzuca co jakiś czas 'jest bardzo źle' albo 'teraz już jest dobrze'. Pyta się mnie czy możemy zapalić jointa, odpowiadam mu, że to zły pomysł ponieważ jesteśmy dwadzieścia metrów od komisariatu policji i na środku jakiegoś osiedla zupełnie na widoku. Zaczyna lekko panikować i powtarzać 'jest źle' i sugeruje zmianę otoczenia. Kończy nam się picie i część grupy zaczyna być głodna, decyduję się na wyprawę do sklepu, po drodze idziemy pomiędzy blokami które są wybudowane na górce tak, że przypominają stopnie schodów i schodzi się chodnikami coraz niżej, każdy blok jest identyczny i każdy chodnik wygląda tak samo, K zaczyna się rozglądać i gadać coś o 'fraktalnym pojebaniu' myśli zapewne, że to co widzi to efekt LSD, nie mam jednak zamiaru wyprowadzać go z błędu. Powoli zbliżamy się do sklepu, po drodze jeszcze mijamy osiedlową ciekawostkę, olbrzymią lampkę nocną, widzę jak bardzo ten widok gwałci umysł K, jednak nic mu nie mówię. Zapomniałem pieniędzy, ale udaje mi się dogadać z K co do tego żeby mi je pożyczył, ma trudności ze zrozumieniem tego co do niego mówię.
Zostawiam J i K przed sklepem i sam udaję się kupić ciasteczka i wodę, w sklepie uderza mnie mnogość barw i zapachów, a także rozmowy ludzi, bez problemu jednak udaje mi się znaleźć ciasteczka, wody już nie, ale chcąc szybko opuścić sklep chwytam za pierwszy z brzegu napój, płacę i wychodzę. Widzę uśmiechy na ich twarzach, najszerszy na twarzy K podchodzi i mówi do mnie: 'oczekuję, że masz coś dla mnie' wręczam mu resztę pieniędzy i ciasteczka, po chwili jednak prosi mnie żebym je schował do swojego plecaka. Pytam się reszty gdzie teraz byśmy chcieli pójść, dowiaduję się, że gdzieś pod dach zjeść ciasteczka. Z braku takich miejsc zaczynamy po prostu iść przed siebie. Po chwili wpada mi do głowy gdzie możemy iść i przekazałem to im, ale K nie wygląda jakby mi wierzył i widząc pierwszą lepszą ławkę mówi: 'to tutaj, już dotarliśmy'. Idziemy jeszcze przez chwilę aż w końcu docieramy do miejsca które wybrałem, ma dach, ściany, ale niestety nie ma podłogi. Musimy stać, chociaż nam to nie przeszkadza z racji ostatecznego braku wiatru. Zabieramy się do jedzenia ciasteczek, wydaje mi się, że jestem arcygłodny, ale po pochłonięciu trzech czuję się pełny, popijam to zimnym piciem, palimy z K po papierosie, po czym przepraszam na chwilę swoich towarzyszy celem oddania moczu, staję w krzakach i czuję jakby zaczęły oplatać całe moje ciało, było to bardzo przyjemne uczucie, kończę i odczuwając wielką ulgę wracam. Wyciągamy skręconego wcześniej jointa, odpalam go zaciągam się kilkukrotnie i podaję dalej, mój wcześniejszy stan zdaje się narastać, doświadczenie traci na klarowności jednak staje się intensywniejsze. Decydujemy się iść dalej.
W pewnym momencie znajdujemy się w surowej, przemysłowej dzielnicy pełnej szarych i odrapanych magazynów i kominów z bijącą z nich parą. Zaczynam się świetnie odnajdywać w tym klimacie, wszystko analizuję, przeniosłem się myślami do lat dziewiędziesiąsiątych, w głowie zaczął mi grać rodzimy old-school, jak Kaliber 44 itp.. Robię się bardzo opiekuńczy, pilnuję całej reszty przy przechodzeniu przez ulicę i choć właściwie tylko K wymaga opieki bo nie zwraca na nic uwagi, tkwi w swoim świecie, a J jest bardzo bierna i słuchana, uśmiecha się co jest bardzo słodkie i urocze, jak później mi powiedziała, czuła się jak dziecko prowadzone za rękę przez rodzica. Powoli zaczynamy się kierować w stronę domu, na pewnym etapie drogi mój mózg zaczęły bombardować kwiaty czy jak kto woli fraktale umysłowe, z intensywnością nie spotkaną wcześniej tego dnia. W pewnym momencie dostałem orgazmu mózgu, był wszechogarniający, łzy ciekły mi po polikach, nie byłem w stanie się ogarnąć. W mojej głowie zaczeły się także tworzyć nowe słowa, a przynajmniej tak mi się wydawało, a na pewno nawet jeśli istniały to dostawały nowe znaczenie, opisywały nieopisane wcześniej jednym słowem odczucia, ułatwiały wiele w procesach myślowych. Docieramy w końcu pod most znajdujący się trzy minuty drogi od mojego domu, palimy jeszcze po papierosie, K zaczyna mówić, że znowu zaczyna widzieć obraz na odwrót tzn. lewą stronę prawym okiem i na odwrót. Siadamy na chwilę, pytam się K: 'czy jesteś kwasiarzem?' kiwa głową twierdząco, odpowiadam na to: 'więc oficjalnie Cię mianuję'.
Dochodzimy do domu, ku naszemu zdziwieniu i zdenerwowaniu okazuje się, że matka nadal w nim jest, jednak jesteśmy tak zmęczeni, że decydujemy się tam wejść mimo wszystko.
Moja matka widząc K jest zupełnie niezadowolona, wie o tym, że kiedyś ćpaliśmy różne rzeczy razem. Zaczyna się wykład i kłótnia której opisu oszczędzę. Wybrneliśmy ze wszystkiego, udało się nam jej pozbyć, wyszła. Cała kłótnio-rozmowa była bardzo psychodeliczna, a najlepsze jest to, że podejrzenie padło tylko na spożycie alkoholu, zupełnie nie trafiła. Kiedy opuszcza dom, wychodzimy na chwilę zapalić kolejnego jointa, zgodnie z oczekiwaniami, słabnące efekty odzyskały swoją moc.
Rozkładamy łóżko, daję K położyć się pod kocem na kanapie, a sam kładę się z J na wygodnym materacu pod kołderką,włączając wcześniej płytę "Head Hunters" Herbie'go Hancocka, dźwięki wypełniają pokój, przepływają przez moje ciało prądami, jest to niesamowite uczucie, stawałem się dźwiękami, synestezja odczuwałem muzykę wszystkimi zmysłami, a najbardziej odwzorywały ją wizualizacje przy zamkniętych oczach. Następnie położyłem na talerz gramofonu płytę "Bitches Brew" Miles'a Davis'a. Tutaj historia opowiadana przez instrumenty przeniosła mnie dalej niż się tego spodziewałem, co raz mniej też oporów czułem przed bliskością, ja i J byliśmy w siebie wtuleni, głaskaliśmy się i całowaliśmy co jakiś czas, dotyk stał się czymś nowym, wzmocnionym do granic możliwości, a ułożenie kończyn (nie tylko moich) zmieniało na swój sposób wizje przy zamkniętych oczach. Kadzidło tlące się w pobliżu dodawało wszystkiemu mistyczności, tak leżeliśmy jeszcze przez jakiś czas korzystając z resztek efektów dietyloamidu kwasu d-lizergowego.
Robi się już trochę późno K musi zbierać się do domu, miałem go odprowadzić na pociąg, ale mój ojciec zaoferował się z odwiezieniem go. Pożegnaliśmy się i pojechał zostałem sam z J.
Wykąpaliśmy się i położyliśmy do łóżka, byliśmy dosyć zmęczeni całym dniem, a w pewnym momencie J wspomniała, że zawsze możemy zjeść klony jeśli będzie problem z zaśnieciem, nie zwróciłem jednak nawet uwagi na tą propozycję. Ogólne zmęczenie nie przeszkodziło nam w pieszczotach. (tutaj polecam wyobraźnię, ja opisu oszczędzę). Wtuleni w siebie i utuleni przez melatoninę zasneliśmy i obudziliśmy się następnego dnia w świetnym nastroju.
- 10323 odsłony
Odpowiedzi
To zdjęcie z lampą na trzeźwo
To zdjęcie z lampą na trzeźwo gwałci mi mózg. Nawet nie próbuję sobie wyobrazić co się działo u kolegi. :D
Bardzo pozytywny i zgrabnie napisany raport.