stara bajka, czyli 750mg dxm
detale
raporty repaired
stara bajka, czyli 750mg dxm
podobne
Waga 49 kg.
Może nikogo nie interesują już TR z DXM, bo jak wszyscy wiemy to stara bajka. Wciąż mam jednak jakąś nadzieję, że "początkujących" zaintrygują paradoksy mojego organizmu, a "stali użytkownicy" pokuszą się na skrytykowanie mojej fantazyjnej fazy.
Godzina 21:00 - śmiało zarzucam 300mg DXM, popijając sokiem jabłkowym. Po pięciu minutach dochodzę do inteligentnego wniosku, że nie będę się tak bawić i zignoruję fakt, że w zeszłym tygodniu urządziłam sobie ciąg, łykając prawie codzinnie jakieś 300-450mg. W tym miejscu dodam, że zastanawia mnie, czy koniecznie wymagane są takowe odstępy czasu (większość uznaje, że 5 min). Mój przyjaciel nie może połykać po więcej niż po 2 tab. i robi po 6 jakieś 5 min przerwy, bo w innym przypadku rzyga, że klękajcie narody. Ja z kolei mogę połykać po 10 bez żadnych przerw i nie odczuwam żadnych skutków ubocznych... Biorę więc jeszcze 150mg i siadam z laptopem na kolanach w salonie, czekając na upragniony film w telewizji o 21:30.
(T+2) - nic się nie wydarzyło, nawet nie czuję, żeby cokolwiek miało mi się wgrać (patrz: nie czuję lekkości, zawrotów głowy). Zarzucam więc kolejne, ostatnie 300mg, popijając tym razem multiwitaminą.
(T+3) - zapalam z powrotem światła (które zgasiłam całkowicie podczas oglądania filmu). Wstaję z kanapy - bez żadnych efektów. Towarzyszy mi jedynie poczucie konsternacji, lekkiego rozczarowania. Jednak wiem dobrze, że to niemożliwe, aby nic się nie stało po 750mg. Zabieram więc ze sobą laptopa i idę spokojnie na pierwsze piętro, położyć się do łóżka. Puszczam w słuchawkach nową, świeżo ułożoną playlistę, specjalnie tego dnia stworzoną na DXM. Zamykam oczy, próbuję się zrelaksować.
(T+4) - towarzyszy mi przyjemne uczucie lekkości podczas poruszania głową. "Dobra, powiedzmy, że coś się wgrywa.", powtarzam sobie, sprawdzając skrzynkę i czat. Nie sądziłam, że na pierwsze efekty będę musiała czekać ponad cztery godziny. Lekkie zdziwienie, nie przypuszczałam bowiem, że pepsi rzeczywiście mi pomagała przy poprzednich tripach (wtedy wgrywanie trwało max. 45 min). Wolę więc nie rozmyślać nad czasem, odkładam laptopa, znów zamykam oczy.
(T+?) - nie wiem, kiedy odzyskałam świadomość, albo przede wszystkim kiedy ją straciłam. Nagle odczuwam przypływ energii, decyduję się podnieść z łóżka. Podnoszę się i oglądam za siebie na poduszkę ze zdziwioną miną, że właśnie to zrobiłam. Zaczynam się zastanawiać nad tym, czy rzeczywiście się podniosłam, czy jedynie o tym pomyślałam, a w takim razie, jeśli widzę pustą poduszkę, to czy na niej leżę i czy ona w ogóle istnieje, a jeżeli istnieje, to może ja w ogóle nie istnieję? Zostawiam więc tę kwestię w spokoju i rozglądam zdezorientowana po pokoju. Wszystko, co znajdowało się metr ode mnie stanowiło plamę danego koloru, która aktualnie zmieniała kształt, formując zaskakujące fale, kąty i wygięte boki. Chcę spojrzeć na biurko, jednak nie jestem w stanie skupić na nim wzroku.
Położyłam się z powrotem do łóżka, albo jedynie to sobie wyobraziłam. Przed oczami migotały mi dziesiątki ludzkich twarzy, póki nie zdałam sobie sprawy, że właściwie znajduję się na jednym z czatów w wirtualnym świecie. Nie mogę się jednak sama z siebie poruszyć, wypowiedzieć słów, cokolwiek dotknąć i poczuć. Uzmysławiam sobie z rozżaleniem, że jestem jedynie powietrzem tego świata, które otacza wszystko i wszystkich. Zdałam sobie sprawę, że właściwie przez całe życie wszystko i wszystkich jedynie otaczałam, nie znacząc dla nich jednocześnie nic i wszystko. Podążam za nimi niczym cień, obserwuję nędzne życie, marne idee i ideologie, na które nie mam wpływu. Dostrzegam perfidię i nienawiść, jaką napełniają każdy swój dzień, ubogi tok myślowy, tę prostotę i żądzę ułatwień. Oni są jedynie ludźmi, a ja jestem jedynie powietrzem, które je otacza.
Nie pamiętam już, w którym momencie zgrabnie przeszłam do rozmyślań nad sensem życia. Chociaż właściwie, może bardziej nad jego wyraźnymi etapami. Doszłam do wniosku, że wszyscy ludzie sami wiążą sobie ręce sznurem rutyny, sznurem jedności, sznurem identyczności. Dlaczego więc wszyscy dążą do tego samego? Czy człowiek jest aż tak prostym narzędziem, żeby w określonych etapach ewolucji podążać za jakąś filozofią, lub jej brakiem? Zafascynowało mnie strasznie, jak będzie wyglądać ta cała powszechna "filozofia" za kilkaset lat. Wyobraziłam sobie tłumy ludzi stojących w określonych przegródkach, gotowych do walki za swoje poglądy, religię czy narodowość. Kilometrowe rzędy szarych ludzi walczących bez nadziei na zwycięstwo. I oświeciło mnie, że to nieuniknione. Przestajemy się rozwijać. Potrzeba jedynie iskry, stos oblany benzyną już stoi w sercu naszej rasy.
Zdawało mi się, że rozmyślania te zajęły mi co najmniej wieki. Co czułam w środku? Wystąpił we mnie "syndrom Niemca", czułam się jedną z "narodu wybranych", tą lepszą, nadprzyrodzoną, boską, bez żadnych usterek, mankamentów i niedociągnięć. Przyjemne uczucie, nie powiem. Przeleciałam myślami jeszcze przez zjawisko śmierci, kiedy to uzmysłowiłam sobie, że właściwie strasznie mnie fascynuje, jak to jest... nie żyć. W swojej filozofii życiowej uznaję, że po śmierci nie ma nic. Jest to na tyle bardziej skomplikowane niż wiara, powiedzmy, w boga, ze względu na to, że "nicość" nie jest nadprzyrodzonym bytem, na który można znaleźć pierdyliard synonimów, któremu można nadać kształt, wygląd lub cechy. "Nicości" nie można sobie wyobrazić, trudno też w nią wierzyć, więc staram się ją po prostu uznawać. Teraz jednak chciałam dokonać czynu niedokonalnego w postaci wyobrażenia sobie, co czuje się po śmierci. W zasadzie paradoks polegał na tym, że wtedy już nic się nie czuje, więc nie mogę nazwać tego uczucia. To jest właśnie istota śmierci. Dlatego też z konsternacją ominęłam tę kwestię, pozostawiając obraz mojej osoby z poderżniętym gardłem na łóżku.
Następnie zaczęłam skupiać wzrok na owym wirtualnym świecie. Zdawało mi się, że przez godzinę rozmawiam ze znajomą z laptopem na kolanach. W zasadzie nie było to nic nieprzyjemnego więc pozostawiłam w sobie to uczucie. Kilka razy jeszcze odzyskiwałam świadomość, kiedy to udało mi się otworzyć na chwilę oczy, aby zobaczyć przed sobą ciemność, a nie jaskrawy ekran przede mną.
Nagle się włączyłam pod względem fizycznym. Znów podniosłam się z łóżka i postanowiłam napić herbaty z termosu. Odkręcając ten termos wzmówiłam sobie, że muszę zdjąć do tego cztery pierścionki, bo dosłownie "uduszą mi się palce". Zazwyczaj na dexie zapominam o tym, jak się pije, przeżuwa, załatwia i wykonuje inne czynności życiowe. Tym razem również o mało się nie zadławiłam. W dodatku przechodziłam już ostatni etap zapalenia płuc, więc wciąż miałam kaszel. O dziwo, czułam straszną potrzebę kasłania, ale nie pamiętałam jak się to robi.
Godzina 3:49 - wstałam z łóżka i poszłam do toalety znajdującej się jakieś trzy metry od drzwi mojego pokoju. Nie zaobserwowałam u siebie "chodu robota". Nie wiem, na czym miało by to polegać. Byłam przekonana, że chodziłam normalnie, może trochę opierając się o ścianę i zgięta w pół. Może jak wezmę z kimś, to mnie ta osoba oświeci.
Do siódmej rano wczuwałam się jeszcze w muzykę, pozostałości swojej fantazji i wyobrażeń. Potem zwyczajnie zasnęłam.
Kwitując następnym razem strzelę sobie 900mg, tylko muszę mieć puste mieszkanie, bo dostaję dziwnych schiz. Również muszę spróbować jakiś ciekawych połączeń z innymi środkami. Do DXM zawsze będę miała jednak wielki sentyment.
- 7382 odsłony