mój szkielet psychodelicznego tripa
detale
raporty przytulanka
mój szkielet psychodelicznego tripa
podobne
Mam ochotę przedstawić wam szkielet moich najlepszych, najgłębszych tripów- to one wywróciły moje postrzeganie do góry nogami, jednocześnie przypominając mi kim na prawdę jestem. Otóż zarzucam kartona, dajmy np. nbome, ostatnio właśnie taki, 800 mikrogram. Pół godziny i pojawia się silny niepokój, powietrze jakieś takie zabiegane, kontury wszelkiej rzeczy stają się miękkie, chwiejne, wszystko takie niestabilne. I to poczucie, że zbliża się coś wielkiego. Coś, co przełamuje za każdym razem coś we mnie, coś jak nie wiem, coś... to czuć, po prostu wiem, znów nadchodzi ta piękna chwila kiedy mój umysł zostanie rozjaśniony przez psychodeliczną iskrę, kocham to, ale jakaś część mnie się tego obawia- to niepojęte, nie da się tego kontrolować.
No i w końcu pojawiają się zarysy energii w powietrzu, uporządkowana we wzorki, coś jak wielka nieskończona sieć, nie kończy się nigdy, patrzę na ten ogrom, on mnie pochłania. Kolory z mebli, światło, wszystko wchodzi w nią, rzeczywistość codzienna przelewa kolory w rzeczywistość tamtego "wymiaru", tej "siatce", "energii". Czucie w moim ciele próbuje mi uciec w to coś, zostaję wciągana na siłę, często przy tym trzęsąc się w rytm tego potężnego wciągania. Boję się, no przecież powolutku wszystko, wszyściutko rozpada się na kawałeczki. I to nie w postaci wkręty- coś mnie prowadzi, a ja próbuję utrzymać skupienie, by się nie rozsypać. Może to nie jest tak dobre stwierdzenie, ale jestem trzeźwa, a rzeczywistość rozpada się i przelewa w inny wymiar, wchodzę w niego, ale zanim wejdę w pełni, muszę się czegoś nauczyć. Uczę się ślizgając się z wizji do wizji, w jednej chwili pojmuję jeden schemat, acha, no tak, to właśnie tak, to to, teraz rozumiem... I kolejny, i jeszcze jeden, wszystko jest logiczne, moje myśli wstępują w tą logikę a wszystko wokół jest naturalne, normalne, jednocześnie wiem, że jeśli zbyt mocno polecę.. no właśnie, co jeśli? To są te wątpliwości, które wciąż trzymają mnie pomiędzy.
I za każdym razem żałuję, że nie dałam skoku wiary. Inny, świetlisty wymiar, w którym wszystko jest we wszystkim, rozwiązanie wszelkich schematów, różne miejsca, których nie da się opisać, ponieważ zmysły już tam nie grają takiej roli, odczuwa się uczuciem, a wszystko co się widzi czy słyszy tylko wzmacnia poczucie całej mojej istoty, że jestem gdzieś indziej. Że to się dzieje na prawdę. Pod koniec pojawiają się leciutkie, subtelne przebłyski białego światła. Intryguje mnie bardziej niż "wszystko we wszystkim". W nieskończoność można dociekać i badać naturę rzeczywistości, w kółko na nowo można się cieszyć i płakać, jednak to światło jest jakby niepodzielne, jedno potężne, spływa coraz bardziej, oślepiając, jednolite, nieskończone, nie wiem ile czasu w nim tkwię, tysiące malutkich dzwoneczków. Skupienie na maxa, ciało całe napięte, na najwyższym skupieniu każdego mięśnia, by światło jak najdoskonalej mogło wpłynąć w każdą, najmniejszą część. Zero pytań i zero odpowiedzi. Pustka, czystość, czuć tylko błogość i nic więcej. Jestem tego częścią, świadomości tego, co wcześniej widziałam, słyszałam i próbowałam rozkminić. Najdoskonalcza, jedna jedyna część, wyzwolona i mogę tylko czasami usiąść, pomedytować, doznać chwili gdy coś mi świta, to światło... Gdy opuszcza mój umysł pozostawia w nim poczucie spełnienia, w ciele poczucie największej przytulności, jest idealnie że aż łał. Co to było? Wiele rozumiem, chociaż nie potrafię nazwać, co właściwie.
To nauka odczuć i duszy, one uczą się umiejętności by podczas medytacji i zwykłego codziennego skupienia móc wejść w TO. Doładować się. Tęsknią do tego, samo wspomnienie, jakiś kolor z tym powiązany, dźwięk... To woła, nie sposób oprzeć się wtedy medytacji, skupienia połączonego z jakby nieogarem, nie myśleniem o niczym a po prostu wyczucia tej drogi. Wchodzenia w ten stan na nowo już bez kartonów itd. By następnie po czasie nauki stabilizacji na konkretnym poziomie znów nauczyć się czegoś więcej. To nie substancja mną kieruje, to moje istnienie wykorzystuje ją na maxa do tego stopnia, że dzień po jestem wypoczęta, pełna energii i entuzjazmu, zero tolerancji(sprawdzone, tydzień mogę tak, więcej nie próbowałam).
Dlaczego kocham psychodelię? Zobaczyłam w niej potencjał, marzyłam o tym, czułam, że inne substancje nie potrafią tak popchnąć w tą subtelną stronę. Coś mi świtało. Czy to jest niebezpieczne? Wiara i nadzieja! Co jest rzeczywiste? Bo jeśli to, co widzimy i słyszymy, co czujemy.. to pojęcie rzeczywistości człowiek odbiera tak, jak umie. Kartony lub inne środki sprzyjające psychodelii to dla mnie światło rozjaśniające skryte zakątki umysłu, za którymi wypełnieniem tęsknimy, ale nie pamiętamy. Gdy tylko zamiast śmiechu z tych jaskrawych kolorków i falujących przedmiotów skupiam się na tym, jak to się dzieje, co to za zjawisko mną kieruje, wchodzę w wyższe stany niż tylko takie se, kolorowe wspomnienie jakich może być mnóstwo. Nie mogę uwierzyć, że ludziom to się nie nudzi. Ja też się boję tego ogromu, ale to jest właśnie ufanie sobie i chęć poznania czegoś więcej, czegoś głębszego. Amen.
Ps. Przepraszam za wszelkie błędy i za chaotyczny tekst, pisarką to ja nigdy nie będę.
- 7685 odsłon