kurwa, mogliśmy poczekać do rana
detale
raporty pfu
kurwa, mogliśmy poczekać do rana
podobne
I. Początek
Spotykamy się u mnie. Początek lipca, drugi tydzień ogromnych upałów. K i Ł przyjeżdżają koło 21, lekko zmęczeni po pracy. Przytomnie kazałem K wziąć szczoteczkę do zębów oraz trochę zielonego suszu, musimy być przygotowani. Ł będzie dziś tylko opiekunem, przyszedł z pustymi rękoma. Pakuję do plecaka dwa scyzoryki, bluzę i 1,5l wody - las nie jest mały. Wyruszamy. Pierwsza stacja – monopol. Piwo w plecaku zawsze dobrze mieć. Idąc na skraj osiedla nie da się nie zauważyć zbliżającej się potężnej burzy. Pół nieba zasnute jest asfaltem, drugie pół, mimo ze słońce zaszło już jakiś czas temu, jest dużo jaśniejsze. Gdy stoimy na granicy pola zaczyna padać, wracamy do auta K. Burza przechodzi po 20min, czas najwyższy załadować blotter. Jest 22:30. Ruszamy w stronę ogródków działkowych, tym razem z kartonami przy dziąśle. Po 15min zaczynamy odczuwać lekki bodyload – nieprzyjemne uczucie w żołądku, pustka w głowie, podenerwowanie. Kałuże i błoto nie ułatwiają marszu a deficyt latarek wprowadza nerwową atmosferę. W końcu dochodzimy do stacji nr 2 – mostku nad strumykiem, mniej więcej w połowie drogi miedzy osiedlem a lasem. Wokół nas pola zarośnięte krzakami i wysoką trawą oraz niskie drzewa wzdłuż strumyka. Działki, tak jak zużyte blottery, zostawiliśmy kawałek za sobą.
II. Mostek
Mindfuck nasila się, uczucie w żołądku bez zmian, załącza się lekka gadatliwość. Co ciekawe nie czuję praktycznie działania kartonów na dziąsło, podczas gdy K donosi o silnym mrowieniu. W końcu, godzinę po wrzuceniu, bodyload mija co zdecydowanie poprawia atmosferę. Czujemy że zbliża się peak. Na horyzoncie widać las, nad którym delikatnie faluje podłużne pasmo chmur, powyżej coraz to przebijają się gwiazdy, w oddali po lewej widać błyski oddalającej się burzy. Wszystko wokół jest stonowane, przeważają ciemne kolory: czarny, szary, granatowy, ciemnofiolowy, ostatnie rozróżnialne kolory po zachodzie słońca. Gdy odwracam się w tył widzę pojedyncze pomarańczowe światło przedzierające się przez krzaki. To uliczna lampa, ostatni symbol cywilizacji, wskazujący bezpieczny port z którego wyruszyliśmy w teren. Czuje ekscytację, lekkie pobudzenie i wyraźną lekkość ciała. Ł mówi żebym podskoczył, jednak boję się że odlecę jak balon z helem. Dobrze że mam balast w plecaku. Nagle uderzają fraktale. Bardzo małe, geometryczne wzory. Są wszędzie. Czuje się jakbym miał na siatkówce filtr, który nakłada przed obraz tysiące ruchomych jednakowych kształtów. Trapezy, romby, bliżej nieokreślone wielokąty, foremne, symetryczne. Kolory typowo pikselowe czerwony, niebieski, zielony. Niezbyt intensywne, nie przeszkadzają w obserwacji otoczenia. Dużo mówimy, humor dopisuje. W głowie wciąż spora sieczka. Żałujemy że nie poczekaliśmy do rana, ciemne kolory nie są atrakcyjne wizualnie na dłuższą metę. Wokół panuje duża wilgotność, para z oddechu wygląda jak gęsty dym. Jest bardzo ciepło i bezwietrznie, niesamowity klimat. Postanawiamy z K się kawałek przejść. 2 metry od obozowiska w ciemności, czeka nas inny świat. K pyta się napotkany krzak o pochodzenie, ten jest jednak obrażony i nie odpowiada. Wracamy do obozu gdzie Ł pije browary i opowiadamy mu o tym co widzieliśmy. Po krótkiej naradzie zapada decyzja – idziemy na wyprawę. Droga która mamy pokonać to około 30m delikatnie pod górkę, gdzie powinien czekać na nas szczyt z widokiem na światła osiedla. Idziemy za sobą gęsiego, prowadzi Ł. Wąska ścieżka wiedzie wzdłuż traw nasiąkniętych wodą, wyraźnie czuję że wchodzimy w bagno. Misja jest poważna – jesteśmy w dżungli. Idziemy w ciszy za sobą, skoncentrowani, słychać tylko plusk butów zatapiających się w coraz większe błoto i głębokie oddechy żołnierzy. Idzie się coraz ciężej, błoto sięga już prawie do kolan. Dobrze że mam kalosze. Powietrze wokół jest lepkie i gorące, słychać skraplającą się z drzew wodę. Czas na postój. Myślę że to dobry moment by skontrolować stan obuwia. Okazuje się że mam na sobie białe adidasy, lekko wilgotne ale bez błota. Ścieżka była sucha.
Postanawiamy wracać do obozu, gdyż obrana droga nie prowadzi na wspaniały punkt widokowy, tylko w trawy. Znów wracam przez bagno.
W obozie radość, misja zwiadowcza zakończona sukcesem. Otwieramy z K po piwie, po wyprawie należy się relaks. Co chwila niebo rozchmurza się ukazując gwiazdy. Wielki wóz jest otoczony większym wozem, który również otoczony jest większym. Nagle gwiazdy zaczynają się mnożyć i pływać po całym niebie. Są tez ze sobą połączone, splątane w sieć jak obiekty w Watch Dogs. Ciekawe jakie informacje ze sobą wymieniają? Piwo smakuje bardzo dobrze, gdy mindfuck zaczyna się trochę stabilizować decydujemy się dopalić blanta. Atmosfera zagęszcza się. Żar rzuconego na ziemię papierosa spływa jak magma po nierówności terenu. Mały wulkan wielkich możliwości. Bez problemu oświetlam latarką chmury, mimo iż na ziemi światło ledwo sięga czwartego drzewa. K po chwili ją przejmuje i snop światła przebijając się przez mgłę wokół tworzy miecz świetlny. Przed wyruszeniem w drogę trzeba zebrać drużynę!
Ł niestety decyduje się nas opuścić, gdyż musi rano stawić się w pracy. K próbuje go powstrzymać wymyślając mu od niewolników przytłoczonych tyranią korporacyjnych wyzyskiwaczy, jednak bez skutku. Zostajemy sami. Co ciekawe Ł podążył drogą, którą uprzednio szliśmy na misję, zamiast normalną droga powrotną. Konsekwencją tego czynu jest telefon po 30min że się zgubił w bagnie z trzcinami. Nie możemy mu pomóc. Zamiast tego K udaje się znaleźć wifi, co w pustelniczych warunkach jest zaskoczeniem. Dj zapuszcza Devil’s Den i momentalnie przenosimy się na koncert w Ministerstwie Dźwięku. Skaczące wokół fraktale łączą się ze sobą, tworząc światła laserów połączone ze stroboskopem. Mayday. Kilka minut zabawy i wracamy na ziemię, po raz kolejny żałujemy że nie poczekaliśmy z tym do słonecznego poranka. Techno Viking urzeka nas płynnością ruchów i zaangażowaniem w rytm. Czacha dymi.
Znów patrzymy w gwiazdy. Zauważam że jedna miga i porusza się inaczej niż pozostałe. Stawiam hipotezę że jest to samolot. K nie wierzy i stara się ją obalić. W końcu po nieskończonych argumentach i zawiłym toku rozumowania dochodzimy do konkluzji: to był samolot. Zostało naukowo udowodnione, że to był samolot! Jesteśmy z siebie dumni.
III. Las
Jest nas dwóch, przez chwilę zastanawiamy się czy damy radę. Co my nie pójdziemy? MY? Czas na większa misję. Krótka odprawa w obozie, sprawdzenie czy mamy wszystkie potrzebne rzeczy i w drogę. Jednak przedtem należy sklepać bata, co okazuje się zadaniem wręcz niewykonalnym. K stara się jak może ale zielone robaczki wypełzają z bletki na wszystkie strony. Przeklęte larwy! W końcu się udało, sam MacGyver by się nie powstydził tak ekstrawaganckiego kształtu. Palimy i ruszamy. Dochodzimy na skraj lasu, gdzie znajdują się polany z miejscami na ognisko. Na jednej z nich atakuje mnie silny odór śmieci, K czuje to samo. Zapach jest wszechobecny, nie da się wytrzymać. Momentalnie bierze mnie wkurwienie, że debile śmiecą w takich miejscach. Że w ogóle śmiecą. Wydaje mi się że mam strasznie wyczulony węch, byłem tu setki razy i nigdy czegoś podobnego nie czułem. Pewnie zasługa wilgoci przyspieszającej rozkład.
Musimy iść dalej. Wchodzimy w las. Momentalnie zastaje nas ciemność. Jeśli na polach wydawało się nam że nic nie widać, to w lesie jest tragedia. Nie widzimy siebie nawzajem, nie widzimy drzew, zamiast tego kontemplujemy, przyzwyczajmy się. Latarki pozwalają ogarnąć teren lecz postanawiamy wczuć się w naturę i przejść ścieżką bez światła. Co ciekawe po skupieniu się i wewnętrznym wyciszeniu udaje się to bez problemu. W mroku dostrzegam delikatnie połyskującą ścieżkę. Idę nią powoli i z kroku na krok czuje się pewniej. Po chwili sprawdzam latarką przebytą trasę. Bez zarzutu. Kawałek dalej zatrzymuje się i patrzę w górę. Przebijające się przez gałęzie drzew skrawki nieba wydaja się dużo jaśniejsze, wręcz błękitne wobec panującego mroku drzew i ziemi. Razem tworzy to niesamowitą halucynację, nigdy czegoś takiego nie przeżyłem. Błękitne skrawki nieba rozdzielone czarnymi gałęziami tworzą elementy modnych blogowych layoutów. Cudo.
K woła i idziemy dalej. W końcu wychodzimy na szeroką utwardzoną drogę. Przybijamy piątkę, kolejny mały cel osiągnięty. K świeci telefonem i sprawdza frakcję i fakturę terenu. Jest specjalistą. Powoli ruszamy drogą, fragmentami idąc bez światła. Niebo wydaje się już powoli przejaśniać, odczuwamy też lekkie fizyczne zmęczenie. Filtr z fraktalami delikatnie wybladł jednak wzorki wciąż natarczywie latają przed oczami. Kształty powtarzają się, jest to powoli męczące. Staram się je ignorować. K filozofuje na różne tematy, pyta o proces powstawania Księżyca, ewolucję itp. Nie chce mi się odpowiadać, moje myśli podążają w zupełnie innym kierunku. Dochodzimy do granicy lasu. Zatrzymuje się na chwilę i patrzę w majestatyczny dąb. Tak jak pozostałe drzewa lekko faluje i się wygina. K pyta czy żegnam się z lasem. Coś w tym jest.
IV. Powrót
Wyjście z lasu jest magiczne. Wszędzie unosi się mgła, wilgoć czuć przez skórę, słychać kapanie kropli z drzew. Dostrzegamy zmiany jakie zaszły w tym miejscu przez ostatnie 10 lat. Na nieużywanych polach zaczęły wyrastać pojedyncze samosiewne drzewa. Las rozprzestrzenia się, podchodzi pod osiedle. Teren się zmienia.
Od razu dostrzegamy różnicę w kolorach. Po ciemnej gęstwinie lasu pola wydają się strasznie jasne, bez problemu poruszamy się bez światła. Gdzieniegdzie przez chmury przebija się księżyc i fragmenty gwiazd. Siadamy na murku z widokiem na osiedle. Majestatyczny widok. Widzimy światła obwodnicy okalającej blokowisko oraz zarysy 10-piętrowych bloków. Wszystkie pokryte są mgłą, lecz można dostrzec kontury. Czuje się jak na wygnaniu. Przed nami rozpościera się magnetyczny płot niczym w Zagubionych, niedługo będziemy po drugiej stronie. Tutaj jesteśmy zdanie na siebie, może być niebezpiecznie. Tam czekają nas nakazy i zakazy w zamian za bezpieczeństwo. Mimo iż dzicz wydaje się ciekawsza, wiemy że w końcu wrócimy do wygody. Konformiści.
Mgła powoli schodzi z bloków. Wyłania się coraz więcej szczegółów: widać okna, kolory tynku, światła, sklepy. Niesamowite uczucie. Czas wracać.
15min później jesteśmy na granicy osiedla. Piątka, kolejna misja zakończona sukcesem. Czuje się spełniony. Idziemy powoli chodnikiem wzdłuż dwupasmowej jezdni. Wokół nie ma żywego ducha. Godzina 3:35, mija nas autobus rozwożący pracowników do pracy. W środku 2 osoby. Współczuje im. Przejebane. Wchodzimy w głąb osiedla, idziemy przez teren szkoły w której spędziłem 6 lat. Tam poznałem K i Ł. Wracają wspomnienia. Przez chwile podziwiamy graffiti które miejscami specjalnie zostawia widok ściany przed jego zrobieniem. Brud i bazgroły, zamalowane teraz w całkiem pomysłowy sposób. Wracamy do mieszkania, rundka z psem i można kłaść się spać. W łóżku wraca nieprzyjemne uczucie w żołądku, nie mogę zasnąć przez 2 godziny. Trzy razy wstaję do toalety z pełnym pęcherzem, mimo że poza jednym piwem i 0,5l wody mineralnej nic nie piłem. Jest mi strasznie gorąco. Budzę się przed 12 z dość silnym otępieniem w głowie. Zimny prysznic znacznie pomaga. Ogarniamy się z K, i z blantem w kieszeni ruszamy na kolejną misję.
W końcu jest nowy dzień…
- 15374 odsłony
Odpowiedzi
brawo
świetnie opisany trip, czytając przeniosłam się do lasu i razem z Tobą chodziłam w błocie, zafascynowały mnie też magiczne kolory nieba... a figury geometryczne były kwintesencją całości. pozdrawim! ;)