Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

kebab nie zna się na kwasie!

detale

Substancja wiodąca:
Dawkowanie:
Kartony chyba po 225, nie pamiętam
CHMINACI parę buchów
Piwa dwa.
Rodzaj przeżycia:
Wiek:
27 lat

kebab nie zna się na kwasie!

PROLOG:

T-10h

- [E] Szkoda, że Cię tutaj nie ma Milordzie... Co się tu dzieje. Przejebałem wszystkie bitcoiny na maszynach znowu. Całe 10 tysięcy poszło się jebać... A no i mam prawdziwy kwas i MDMA. Dałem Kebabowi przetestować to LSD i mówi, że to jakiś nbome, bo nie ma wizuali... Może przetestujesz?
- [A] No kusisz kusisz, zobaczymy, może wpadnę. Dawno mnie nie było...
[...]

T-6h
Dzwonię domofonem. Nie było mnie tu miesiąc. Nie ćpałem nic miesiąc. [Dryń dryń...]
- [A] Milordzie!
- [E] Kto tam?!
- [A] A...
- [E] Aha, wbijaj!
Wjeżdżam do apokaliptyka. Mieszkanie niby nie tak rozjebane jak zawsze. Ponoć 4 dni miezskała tutaj u niego jakaś Monika. Znajduję w lodówce nawet mleko do kawy! Na test dostałem 3 kartony ponoć prawdziwego LSD. Miałem doświadczenie z wieloma lizergamidami dotychczas, więc wiedziałem czego mniej więcej się spodziewać. Jednak to, co miało nadejść, przerosło wszelkie moje oczekiwania...
Nie wiem po co przypalam trochę jego fake hashu, który robi na patelni i trzyma na środku mieszkania w talerzach. Mieszka w zwykłej kawalerce funkcjonującej jako dil-meta. Co chwila dzwoniący domofon i przewijający się klienci. Ja wtenczas odwiedzam kibel. Wchodzę, a tutaj niespuszczona w muszli klozetowej porcja klocka... Przy czym E informuje mnie, że dziś idzie na imprezę, z której chce zaciągnąć jakąś laskę do siebie na ruchanie. Omiatam więc wzrokiem pobieżnie cały ten bajzel - stół zajebany śmieciami, totalny burdel w aneksie kuchennym, zerwane firanki, przedziurawiony materac na łóżku, które "koniecznie musi być pościelone", na półkach rozrzucone baclofeny, strzykawki, beznosy... Dostrzegam silny mechanizm iluzji i zaprzeczeń w jego umyśle, który widzi wszystko ułożone i pięknie zorganizowane, a ja jestem pewien że każda zdrowo myśląca laska, wchodząc do mieszkania, odwróciłaby się na pięcie. Nic to, łapię ostatni buch jego fake'a... Coś nie ciągnie... Aha, fifka się zapchała, bo fake się rozpuszcza i zatkał dupkę. Zbijam fifkę w pół, żeby wziąć haust, odkładam ją na stół. Siadam na krześle przy oknie balkonowym wychodzącym na kierunek zachodni. Piękny zachód słońca świecącego wprost na mnie zachęca mnie do zdjęcia koszulki. Opalam się chwilę spalony fake'iem. E informuje mnie w międzyczasie, że miał przez ostatni miesiąc "nalot" dzielnicowego oraz właścicieli [hałasy] i generalnie to ostatni miesiąc jego wynajmowania tego mieszkania. Spoglądam na piękną panoramę dzielnicy, rozciągającą się z tego balkonu. Rozmarzyłem się przez chwilę. Pomyślałem, że możnaby przejąć to mieszkanko. Półtora tysiaka czynszu, mieszkanie tuż przy metrze. Konkret... Ale czas wracać do domu. Kartony w rękę i dzida.

 --------------------------------

21:11 - T-0h - kartonik wkładam pod dziąsło.
Po całym dniu pracy, zanim wyszedłem z domu, zanim nasmarowałem plecy maścią przeciwbólową, przebrałem się w eleganckie ciuchy na tripa-niewiadomą, zanim przedzwoniłem do wszystkich, których należy poinformować o zbliżającym się stanie, minęło z pół godziny. Dopiero wtedy wyszedłem z domu.

T+0,5h
Trochę burczy mi w brzuchu. Nie mam zbyt pełnego żołądka i trochę mnie to martwi. Nie wiem,
czym będę raczył się na tripie. Nie wiem w ogóle co się stanie przez najbliższe kilka godzin. Kieruję
swoje kroki do mojego ulubionego parku nieopodal domu. Czuję już zmiany percepcji. Idzie się
wolniej. Nie idę. Idzie się. Powoli. Szpaler drzew wzdłuż chodnika ginie w perspektywie. Niby jak
zawsze, niby normalnie, ale jakoś tak pięknie... Obieram banana, jedyny prowiant, który złapałem
wychodząc z domu. Kartonik już 40 minut w buzi, więc żuję już go teraz wraz z miąższem
bananowym. Moje myśli koncentrują się w zupełności na tym procesie. Przy tym odczuwam
pojawiający się mimochodem na mojej twarzy uśmiech. Jakiś taki zbyt szeroki. I dlaczego? Szybko,
do sklepu póki jestem w stanie jeszcze coś zakupić!

T+1-2h
Zmierzając do sklepu całodobowego przy parku, jestem już praktycznie pewien, że zbliża się coś,
czego wcześniej po prostu nie było. A to już 7 lat... Zaopatrzam się w wodę mineralną i ruszam
wolnym krokiem na przechadzkę dookoła stawów w parku.
Był to niedzielny wieczór, więc park nie był w zupełności opustoszały. Idąc alejkami, słyszałem
głosy ludzi pijących piwo na schowanych w krzakach ławkach. Rozmowy o wszystkim i o niczym.
Takie puste. Puste przy tym, co zaczęło się pojawiać przed mymi oczami i w mojej głowie. Minęło
zaledwie półtorej godziny, a ja rozglądam się wokół siebie i próbuję ocenić, czy to to, czy to jednak
nie to. Były wizuale. Ale jakieś takie słabe.
Jak zwykle oceniam tripa przed peakiem - tak sobie to tłumaczę. Spędzam chwilkę na "zielonej
siłowni" w parku, wiosłuję w miejscu na "wioślarzu". Robię to tak długo, aż zmęczyłem mięśnie.
Czas podejść z powrotem na górę na Skarpę Warszawską (park jest u jej podnóża), wrócić do
nocnego, bo przecież zapomniałem fajek. Wbijam do sklepu. Spoglądam na półkę z papierosami.
Cyfry pod każdą paczką, 14,90, 13,60 - każda w innym kolorze, każda oddycha, zbliża się do mnie
i oddala fikuśnie. Zaczyna się dyskoteka! Decyduję się na jeszcze jedno kółko po parku. Zanim
jednak zdążyłem do niego zejść, dostaję telefon od człowieka, przed którym nie mogę się
zdemaskować. Musze nawijać trzeźwo. Oceniam swoje możliwości w pierwszych sekundach
rozmowy i... Udaje się. Gadam z 10 minut siedząc i popalając fajka, który czuję, że podbija moją
fazę. Jestem na szarym osiedlu, które zaczyna zmieniać się w nocne Las Vegas. Koniec rozmowy.
Mogę wreszcie wyluzować. Moja japa wykrzywia się jak nalepka z gum. Jestem wypełniony euforią!
Nie czuję nic prócz ciągłego, ekstremalnego zadowolenia. Magia przed oczami każe się śmiać.
Dzwonię więc do wtajemniczonyc osób i dosłownie pieję w słuchawkę, wyję że "to oryginał"! Jestem
pogrążony w miłości do całego świata. Póki co, jeszcze jestem w stanie rozmawiać, ale czuję, że
fale stają się coraz większe. Porywa mnie miasto. Wsiadam do pierwszego lepszego tramwaju w
kierunku centrum. Potrzebuję dyliżansu! Ale niekoniecznie tak masakrycznie kolorowego...

T+2-3h
Siadam na siedzeniu. Zaczynam rozkminiać ten karton. Smaku było zero, bodyload również
niezarejestrowany. Wizuale, patrząc po kolorowym tramwaju, nie przypominają żadnego nboma.
Nie przypominają mi nic, co do tej pory przeżyłem. Nienachalne, a jednak napawające czystym
szczęściem i pogodą ducha. Coś pięknego! Spoglądam na opalizującą posadzkę. Zamienia się ona
w ścianę błyszczących firanek wysadzanych diamentami mieniącymi się fioletową poświatą. Jak na
dyskotece! - To właśnie jestem już tylko w stanie powiedzieć kolejnej osobie, której chcę cokolwiek
z tego wszystkiego przez telefon zrelacjonować.
Tramwaj dojeżdża już do centrum. Wpadam na pomysł, żeby zatelefonować do E, który przecież w
końcu miał gdzieś dziś imprezować. MUSZĘ po prostu pójść do ludzi. Czuję to, kiedy moja morda
wykrzywiona jest w stałym ekstatycznym uśmiechu, a otacza mnie tłum ludzi zapatrzonych w
telefony z kamiennymi twarzami. Tak czuję. Czuję, że muszę. Chociaż idąc w miejsce imprezy,
dzwoniąc jeszcze do zaufanych braci, dochodzę do tego, że czuję po prostu szcześćie
bezwarunkowe. Nieważne, gdzie jestem, czy idę, czy stoję. Czy z kimś rozmawiam, czy nie. Jestem
po prostu w raju, którego nikt i tak nie jeste w stanie zrozumieć. Mimo wszystko niezłomnie kieruję
się do celu. Zmierzam bardzo powolnym krokiem. Od ludzi mijających mnie z naprzeciwka słyszę
tylko różne komentarze typu "oho", "nosek był" itp. Nie przejmuję się tym. Każdego bym uściskał i
ucałował!
Dochodzę na miejsce imprezy. Dzwonię, aby nie wjeżdżać na pełnej kurwie w środek towarzystwa.
E wychodzi na zewnątrz z jakimś swoim ziomkiem. Od razu bez ogródek informuje go (jak z resztą
później wszystkich uczestników imprezy), że jestem w chuj naćpany jego towarem i odlatuję.
Zaczynają mnie przez to traktować jak naćpane zwierzę, albo po prostu powietrze. Trudno. Jak się
okazuje, lokal jest już zamykany. Udaje mi się zamówić piwko i na zewnątrz popijam je, witając się
z uczestnikami imprezy. Nie jest ich wielu. 3 chłopaków i 2 dziewczyny, prócz mnie. Dwóch z nich
udaje się do imprezy obok, a ja i E z dwiema dziewczynami zostajemy sami. Jak sie w ogóle
okazało, nie była to impreza E, tylko jednej z tych dziewczyn. Jej 19-naste urodziny.
Jesteśmy przy wejściu do metra, i kombinujemy, co zrobić. E bierze mnie na stronę i tłumaczy, że
jedną z tych dup chce zaciągnąć na chatę i trzeba pozbyć sie tej drugiej. Pytam - która to?
Wskazuje na grubszą z nich, mało generalnie atrakcyjną. To z nią chce dalej imprezować. Pytam:
"a nie ta druga?!" (szczupła rudowłosa) - jednak nie. Ta ma chłopaka i jest "niewyrywalna". Nie
mam od niego wyraźnego rozkazu, żeby coś zrobić i je rozłączyć wspólnymi siłami - w końcu
jestem tylko naćpanym zwierzakiem, którym raczej trzeba się opiekować, niż liczyć na jakąkolwiek
pomoc. E pokazuje mi mozaikę na ścianie przejścia podziemnego na Politechnice. Próbuje mnie
wkręcić w piękno tego obrazu, jednak to nie sam obraz jest piękny, tylko absolutnie wszystko
wokół... Myśli, że wejdzie w moją głowę. A dla mnie już zdecydowanie bardziej interesującym staje
się analizowanie tego, co dzieje się w naszym 4-osobowym towarzystwie. Mam przecież tak
niesamowicie otwarty umysł! Dziewczęta idą przed nami, odwracają się. E podbiega do nich. Słyszę
"chodź!".

- Idę idę, ufam Wam, bo komu mam ufać?

Wsiadamy we czwórkę do metra. Słyszę, jak pozostała trójka zaczyna rozmawiać o mnie w trzeciej
osobie. Zwracam im na to uwagę. Natychmiast się zmieszali. Chyba zaczynają rozumieć, że
najlepiej ogarniającym w całym towarzystwie jestem właśnie ja.
Nie do końca rozumiem zaistniałej sytuacji. Dziewczęta nie chcą się rozdzielić, a przecież już dzisiaj
przed tipem słyszałem, że E jedną z nich po prostu zabiera na chatę. Ta z kolei zachowuje się jak
zarżnięty świniak na rożnie, który też tylko czeka, aż w końcu się rozdzielimy - aż w końcu ktoś
zaproponuje jakieś wyjście z tej dziwacznej sytuacji, żeby mogła wejść z E do jego chaty. Wygląda
to jak próba rozegrania teatrzyku. E wymyślił sobie, że zakomunikuje, że nie możemy we czwórkę
wbić do jeog mieszkania, bo przecież ma przypały na koncie, i byłoby za głośno. Ale to nie
rozwiązuje sytuacji. Ostatecznie, po wykonanej przeze mnie "ogarniętej" rozmowie telefonicznej
oraz informacji, że jestem nauczycielem (co wprawia dziewczyny chodzące zdaje się do technikum
w chwilowe osłupienie i komentarze "nie chciałabym korepetycji po kwasie!") i rzuconym przeze
mnie haśle, że ogarniam (oraz głębokim spojrzeniem w oczy, tak jak bokser po knockout'cie patrzy
w oczy sędziego), ustalone zostaje, że ja tę rudowłosą odprowadzę do domu. Zanim jednak się to
stanie, dojeżdżamy metrem do stacji E. Robię wszystko, co w moich siłach, żeby jakoś mu pomóc.
On puszy się przed dziewczynami swoimi dokonaniami typu złamania kości i inne przypały na GBL.
Nie wiem, jak przekierować rozmowę na jakieś sensowne tematy. W głowie mam za dużo, nie
odzywam się specjalnie, a to, jak ich rozmowa się nie klei i pokracznie krąży wokół żałosnych
tematów naćpania się i odpierdalania akcji, pogrąża mnie w przyjemnej releksji, jak bardzo ci
ludzie są nieogarnięci i nie wiedzą, czego właściwie chcą. W metrze spostrzegam dziewczynę ze
słuchawkami na uszach. Z 1,80cm wzrostu i jezscze na koturnach. Cała na czarno, sterczące
czarne kucyki - hardcore style. Staję jak wryty i krzyczę do ekipy "POKEMON GO!". Wzrok
dziewczyny kieruje się w naszym kierunku... Ups. Nie miała zbyt głośno nastawionej muzyki... :)

T-3-4h
Wychodzimy z metra. E dalej brnie w swoją obraną taktykę zmniejszenia możliwej liczby osób w
jego mieszkaniu do dwóch. Ja już na głos komentuję "ja wiem z czym Ty masz problem...".
Dziewczyny udają, że nic nie rozumieją. E zmieszany mówi, że nie ma problemu, po czym po
długiej konsultacji pod jego blokiem zapada decyzja, aby skoczyć po piwko i posiedzieć jeszcze na
ławce na jego osiedlu. W drodze do nocnego stara mi się sms-em przekazać jakieś dalsze
wytyczne, co ostatecznie się nie udaje. Pajacuje przed dziewczynami w kolejce do nocnego. Ja
proszę rudą o odspawanie fajka. Wygląda to elegancko i nieco symbolicznie. Chwilę z nimi
rozmawiam, próbując coś wytłumaczyć, z tego, co widzę dookoła, ale wychodzą mi tylko jakieś półzdania
odnośnie kolorów i tego, jak życie jest piękne.
Zakupiliśmy jeszcze kilka piw i wróciliśmy na ławkę na jego osiedle. Impreza zaczęła się rozkręcać,
choć ja siedziałem z boku i byłem bardzo zamknięty w sobie. Jednak zdania, które gdzieś tam
wtrącałem miały moc. Czułem się jak profesjonalny wodzirej, jednak naćpany - prowadzący swoją
własną imprezę, bardzo ciekawą, ale na którą ciężko wstąpić, na pewno nie całą grupą. Gdyby
jezscze rozmawiać sam na sam, coś można byłoby spróbować przekazać. A tak siedzimy i dopijamy
piwo.
Co jakiś czas oddalam się od towarzystwa, a to zapalić fajka, a to porozmawiać z mamą dzwoniącą
w środku nocy przez telefon, a to powiosłować na "wioślarzu", który też znalazł się na osiedlu E. Za
każdym razem słyszę od nich "wracaj", tak jakby ode mnie coś tutaj zależało... No tak, w końcu
zależy. To rozpaczliwy głos E, który teraz już jakoś przestał mnie przedstawiać w takim
negatywnym świetle. Teraz odchodząc od towarzystwa da się słyszeć ".... pozytywny ....". Wreszcie
mam okazję być na psychodelicznej bombie, kiedy mogę przynajmniej spróbować przelać tę całą
niesamowitą pozytywną energię na osoby, które tego aktualnie nie doświadczają. I wychodzi mi to
po prostu idealnie. Układam wierszyki na temat tego co widzę. W pewnym momencie chyba
zaśpiewałem sobie na głos fragment jakiejś piosenki. Nie jestem pewien, czy tak rzeczywiście było,
ale wywołało to komentarz u E (kula w płot bo skierowany do mnie) "chłopak do tańca i do
różańca!" (podczas gdy sam dosłownie już skakał jak pajac przed ławką i milczenie dziewczyn było
wręcz zbyt wymowne). One na to "... sprząta, prasuje, gotuje, czego on nie robi?". E szybko
odpiera, że jak ktoś jest do wszystkiego, to jest do niczego. Żeby wyjść jakoś sensownie z sytuacji,
komentuję, że ten tekst wziął się chyba od ksero-kopiarko-drukarek.
Sprawy przyjmują nieciekawy obrót, bo dochodzi do tego, że siedząc na ławce, dziewczęta
rozmawiają same ze sobą, a my o interesach.. Trochę za głośno (ile chcesz za 50 sztuk tego
kwasu?). Wymyślam więc i mówię na głos:
- Jeszcze 10 minut temu mówiłeś, że nie możemy wejść do Ciebie, bo masz tu przypał, a teraz
siedzimy przed Twoim blokiem i już połowa osiedla wie, że Kebab się nie zna na kwasie, skoro nie
wyjebało go tak, jak mnie (powtarzał to głośno kilkakrotnie).
Chciałem za wszelką cenę pomóc mu wybrnąć z tej sytuacji i dawałem punkty zaczepienia do
wymyślenia czegoś, by wreszcie wziąć tą czarną na chatę. Dziewczyny też już teatralnie wzdychały,
że im się spać chce, a on nawalony, bezsilny.

T+4-5h
Decydujemy się w końcu we dwójkę z E wejść na chwilę do jego miszkania, pod pretekstem tego,
że chcę nabić sobie trochę maczany we wcześniej zbitą u nigo wpół lufkę i połączyć LSD z
CHMINACĄ.
- Tylko szybko - wołają dziewczyny.
Po drodze E właściwie nic już ze mną nie ustala. Ten żałosny teatrzyk miał napisane zakończenie
scenariusza, nie było tylko dobrego reżysera, by to wszystko ładnie skleić. To była jego rola. A ja
na bombie musiałem ją przejmować. W windzie dalej słyszałem, że Kebab nie zna się na kwasie, a
po mnie widać jak super jestem wyjebany. Do tego podnieta, że zaraz porucha. Ja wtenczas patrzę
na jego mieniącą się wszelkimi możliwymi barwami świata twarz i zastanawiam się, czy w ogóle
spogląda czasem w lustro.
Dojeżdżamy na jego piętro, wbijamy do mieszkania apokaliptyka. Wskakuję do klopa się odlać - na
szczęście po gównie ani śladu, nawet mop poszedł w dłoń! Szkoda tylko, że brud jedynie
rozsmarowany na posadzce. Żałosny erzac porządku bije w oczy. W toalecie wpadam też na pomysł
użycia jego perfum - to zawsze się przyda. On na takie rzeczy nie ma czasu i przyszpilony chce
wracać, żeby mu przypadkiem nie uciekły.
Wracamy. Spalam małego buszka z fify. E informuje rudą, żeby przypadkiem nie pozwalała mi
wziąć z niej więcej, bo się zajebię (a sam nabił mi suto tę lufę - o co mu mogło chodzić? na pewno
miał w dupie, co się dalej stanie). Ja natomiast jako króliczek doświadczalny udzielam mu
informacji zwrotnej, że połączenie LSD z CHMINACĄ jest nieziemskie. I tak faktycznie jest. Buszek
dodaje mi werwy i zaczynam bardziej wkręcać się w rozmowę, świetnie rozbawiając towarzystwo.
Dopiero teraz, kiedy impreza ma się ku końcowi (bo to miała być lufka "na drogę")... Ostatecznie
słyszę od E, że mam nową uczennicę - dla śmiechu ruda powiedziała, kiedy mnie przy nich nie
było, że chętnie by nią została....
Spoglądam na zasępione dziewczyny. Ta czarna, która jest dzisiejszą solenizantką (zdążyłem
zapomnieć o tym fakcie), trzyma w ręce jakąś buteleczkę.
"Co tam kitrasz?" - pytam.
"A, ma wódę" - odpowiada ruda.
"O nieee, nieee..." - mówię.
Czarna spuszcza nos na kwintę i cicho mówi "takie urodziny...", na co ja wybucham "och,
przepraszam Cię najmocniej... sama rozumiesz okoliczności, no ale musimy wychylić za zdrowie!".
Jednak widocznie ta wódka ma inne przeznaczenie, bo zdrowie wypijamy niedopitym browarem
rudej. Wszystko już jest dosłownei dopięte na ostatni guzik... I to trwa jeszcze dość długi czas. Po
wielu nieudanych próbach rozłożenia tej imprezy na części pierwsze, w końcu uciekam się do
ostateczności, czyli informacji, że idę się gdzieś tu odlać. Oddalam się i rozpinając rozporek. słyszę
"eee, A, kończymy już...". WRESZCIE! Krzyczę "w takim razie już wracam, odleję się później skoro
się żegnamy!". Ściskam mu rękę, ściskam solenizantkę i tak kończy się całe to przedstawienie.

T+4-5h
Wracamy z rudowłosą. Mamy do przejścia jakieś 2 kilometry. Mam ją odprowadzić. Kurtuazyjnie
pyta się mnie, czy ma mi ponieść to piwo. Słyszała o mnie dużo, w końcu jestem moderatorem H,
wbijam na randomową imprezę nakwaszony. Typowy ćpun. Może jednak trzeba się mną
opiekować? Ja odpieram, że sam poniosę i mogę otworzyć, żebyśmy się napili. Odmawia. "Długa
droga przed nią". Proponuję, by zwolnić kroku, bo ta długa droga i tak się nie skróci, a w takim
stanie iść tempem marszowym to żadna przyjemność. Pokazuje jej niesamowite obrazy, których
ona nie może dostrzec. Rozmawiamy o Warszawie, bo jak się okazało jest rodowitą warszawianką,
a nie wie jak przejść te 2 km. W trakcie spaceru przypominam sobie o fakcie, że mam mieć nową
uczennicę. Zagaduję więc na ten temat. Ona od razu odpowiada, że to były takie żarty. Ja
rejestruję tę wypowiedź, ale chwilę później znów zaczyna żartować, że potrzebuje korepetytora i
zupełnie zapominam, że rozmawiamy w konwencji żartu... Okazuje się, że jest uczennicą 3 klasy
technikum, choć powinna być w 4, bo oblała ten rok. Pytam się ją o zainteresowania, a ta
wyskakuje z tym, że interesuje ją pomoc ludziom uzależnionym. Opowiada mi jakieś rewelacje na
ten temat, typu że żołnierze wracający z wojny, pomimo bycia szprycowanymi narkotykami, po
powrocie nie odczuwali głodu. Szybko odparłem, że to po prostu dlatego, że nawet będąc
świadomymi bycia pod wpływem, nie brali tego dla przyjemności, stąd ośrodek nagrody i kary nie
został tak zniszczony. Dodaję też, że prawodpodobnie jest alkoholiczką, sądząc po tym, ile pije.
Pytam o 6 osiowych objawów uzależnienia - milczy... Skończyło się na tym, że kombinowałem na
wszystkie możliwe sposoby, jak przekazać jej link do mojego ogłoszenia w interenecie, abyśmy
mogli zawiązać współpracę (nie pamiętając że to cały czas tylko wkrętka) i nagle wyskoczyłem
"może po prostu wymieńmy się numerami", na co ona przystała w ułamku sekundy.
Była to krótka opowieść o tym, jak trip może potoczyć się w zupełnie nieoczekiwany i czarujący
sposób, kończąc się na mimochodem zdobytym numerze od atrakcyjnej, "niewyrywalnej laski",
która 5 minut przed swoją klatką jeszcze odebrała telefon od swojego czekającego na nią chłopaka
i dobierała słowa tak, bym przypadkiem czegokolwiek się nie domyślił... :) Poleciła mi książkę pt.
"Narkomania. Fakty i mity". Może kogoś to zachęci.. ;)

--------------------------

EPILOG:
T+5-8h
Wracam do domu. Przesiadając się między autobusami, wyjmuję fifkę zza ucha i zbijam ją z całą
zawartością o chodnik. Nie potrzeba mi już żadnych maczanek. Jestem w raju!
I do tego jak to wszystko śmiesznie się potoczyło! Ja strałem się przysłużyć się E, a wyszło na to,
że on przysłużył się mi. Wieczór, czy raczej noc zaliczyłem do wielce udanych. Wróciłem do
swojego mieszkania. O 3 w nocy położyłem się na łóżku i oglądałem morfizujący sufit mieniący się
różami. Stwierdziłem, że tak szybko nie zasnę, a jednak nie wiem co ze sobą zrobić. Postanowiłem
zmyć fazę, aby spokojnie pójść spać. Wyszedłem jeszcze raz do mojego ulubionego parku. W tym
samym sklepie, co na początku tripa, zakupiłem setę, browara, chrupki i papierosy. Tym razem już
nie schodziłem ze Skarpy, tylko usiadłem na jej skraju, podziwiając piękny wschód słońca.
Warstwowe chmury były oświetlane od spodu, a więc żółć wschodu słońca mieszała się z nibieskimi
odcieniami chmur oraz pojedynczymi krwawo-czerwonymi obłokami sunącymi poniżej. W oddali
migały jeszcze mające niedługo się wyłączyć światełka na kominach elektrociepłowni Siekierki. Ja
wyłożyłem się na trawie, podziwiając ten piękny widok. Gdy nadszedł ranek, o godzinie 6 zwlokłem
się i chwiejnym, powolnym krokiem z papierosem w gębie ruszyłem do domu i położyłem się spać
w blasku wschodzącego słońca.

PS - ruda się nie odzywa. Jeśli to czyta, pozdrawiam! Hehe.

Substancja wiodąca: 
Rodzaj przeżycia: 
Wiek: 
27 lat
Ocena: 
Dawkowanie: 
Kartony chyba po 225, nie pamiętam CHMINACI parę buchów Piwa dwa.
Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media