apokalipsa i wiatr przewodnik - pierwszy raz z lsd
detale
apokalipsa i wiatr przewodnik - pierwszy raz z lsd
podobne
Sobotni wieczór. Pierwszy naprawdę ciepły w tym roku. Jestem 120km od domu, przyjechałem dzień wcześniej pomóc przyjacielowi w zakupie samochodu. Obydwoje jesteśmy nieco przygnębieni, bo ów samochód po dojechaniu pod dom zdążył się zepsuć. Wracamy od kolegi, mam zamiar zaraz zbierać się do siebie. W ciągu paru minut zapada spontaniczna decyzja, że zarzucamy kwas, który czekał na nas już od dawna i ciągle przekładaliśmy jego przyjęcie. Wcześniej z psychodelików mieliśmy doświadczenie z grzybkami, z resztą bardzo pozytywne doświadczenie. Zarzucamy z przyjacielem (R.) kartonik na pół. Mamy go z pewnego źródła. Szukając zajęcia na czas załadowania się substancji wsiadamy w mój samochód i jedziemy kawałek za miasto odebrać kolegę wracającego od dziewczyny. Dzień wcześniej rozszczelinił mi się wydech w samochodzie, przez co 2.3 litra pod maską drze się w niebogłosy i niesamowicie mnie denerwuje. Odbieramy kolegę, za podwózkę wręcza nam jakieś wino i drobną "cołaskę". Wracamy do miasta, widzę już, że R. ma wielkie źrenice, sam zaczynam czuć błogi nieogar. R. wykonuje parę telefenów i dowiaduje się, że nieopodal na strażnicy jest prywatna impreza, na którą możemy się wstrzelić. Wsiadamy do samochodu, z nami wsiada również M. - osoba mająca spore doświadczenie w psychodelikach. Wibracje generowane przez urwany wydech powodują, że czuję jak samochód "oddycha", zaczyna mi się podobać. Puszczam dawno nie słuchaną płytę Doorsów, otwieram okno, ruszamy. Na dworze zaczyna wiać wiatr...
Moją pierwszą obserwacją jest to, że prowadzę samochód zupełnie instynktownie, w porównaniu z grzybami, na których musiałem skupiać się na każdej zmianie biegu czy włączeniu kierunkowaskazu. Jestem jednością z maszyną. Doorsi lecący z głośników wprowadzają tajemniczy, mroczny nastrój. Dojeżdżamy na miejsce - strażnica/remiza strażacka na kompletnym wypizdowie. Wino od kolegi idealnie spisuje się w roli "przepustki" jako prezent dla solenizantki. Wiatr wieje coraz mocniej, chociaż nadal jest bardzo ciepło jak na marcową noc. Znajomych, napotkanych na imprezie informujemy jakie substancje zażyliśmy. Źle się czuję w środku, powietrze wydaje mi się wilgotne i ciężkie, poza tym przytłacza mnie duża ilość ludzi, proponuję wyjście na zewnątrz na papierosa. Za nami wychodzą nasi znajomi, wielu z tendencją do "podłapywania fazy" co jest bardzo fajne. Ktoś przynosi piłkę, gonimy się, kopiemy, śmiejemy się, ktoś przychodzi z aparatem i robi nam zdjęcia. Wiatr zaczyna wiać naprawdę mocno, zwiewa liście i pył z drogi. Koleżanka przynosi czerwone szarfy, strukturą przypominające bibułę, jednak dużo mocniejsze - były użyte do dekoracji sali. Ja i R. zaczynami się nimi owijać, machać, tańczyć na wietrze. Wiatr staje się naszym przewodnikiem, został zesłany aby przekazać nam jakąś wiadomość. Kładziemy się na trawie, nadal wywijając szarfami w powietrzu. Wiatr daje mi wolność, tak bardzo przeze mnie utęsknioną i upragnioną. Po dłuższej chwili wracamy do środka. Znowu jest mi źle, zaczynam odczuwać jakieś upośledzenie zdolności komunikacji z innymi. Czuję i widzę więcej niż zawsze, a nie jestem w stanie tego opisać. Zamykam się w sobie coraz bardziej. Ciężko mi sklecić nawet proste zdanie. Zaczynam czuć straszną niechęć do ludzi. Kobiety- wydają mi się brzydkie, jakby złożone z samych niedoskonałości, których wcześniej nie dostrzegałem. Mężczyźni - wydają mi się puści, cyniczni i wrogo do mnie nastawieni. Staram się co chwilę wyciągać R. na zewnątrz, tam gdzie jest nasz jedyny przyjaciel - wiatr. W jego szumie odnajduję spokój, zagłusza wszelkie złe bodźce, zdaje się być wyrozumiały i przyjazny, choć momentami wieje tak, że tracę równowagę. R. ciągnie na imprezę, nawet tańczy z kimś przez chwilę - mnie zupełnie nie ciągnie do takich klimatów, zaczynam czuć się tam coraz gorzej. Spędzamy trochę czasu w środku, trochę na zewnątrz, trochę w samochodzie puszczając muzykę. Siedząc w aucie dostrzegam pierwsze lekkie halucynacje, drobne przedmioty znajdujące się na ścianie budynku (kratki wentylacyjne, ubytki w elewacji etc.) zaczynają po niej pełzać. Dodatkowo gdy zamykam oczy, widzę kontury tego co przed chwilą widziałem, w błysku zielonej poświaty. Minęło już z 5 godzin od zarzucenia, więc stwierdzam, że nie możemy tutaj skończyć naszej podrózy i namawiam R. żebyśmy pojechali na rynek do miasta. Wiatr nieco osłabł i mam wrażenie, że chce bym właśnie tam się z nim spotkał. Mówimy M. żeby był spokojny, że wrócimy tu po niego.
Ruszamy, jedziemy wąskimi pozamiejskimi drogami. Krajobraz wygląda jak po kataklizmie. Na ulicach nie ma żywej duszy, wszędzie leżą pourywane z drzew gałęzie, liście, śmieci, przewrócone przedmioty. Jesteśmy tylko my i nasz przewodnik nad nami. Dojeżdżamy do miasta, parkujemy pod rynkiem, wiatr znowu się wzmaga. Przechadzamy się po mieście, patrzymy po okolicznym barze czy jest tam ktoś znajomy, ale nie zauważamy nikogo. Będąc daleko od ludzi czuję się dobrze, mogę znów oddać się fazie. Wracamy do samochodu przez środek rynku- jest to spory plac o kształcie kwadratu, otoczony niskimi kamienicami. Wiatr zaczyna dmuchać tak, że ciężko jest nam iść prosto. Nagle, gdy jesteśmy na środku rynku gdzieś w mieście włącza się syrena. Kątem oka widzę jakiegoś człowieka, który ucieka wzdłóż kamienic do bramy. Zostajemy sami, mam wrażenie jakbyśmy byli ostatnimi ludźmi na ziemi i zaraz ma nadejść chwila sądu ostatecznego, apokalipsa. Zatrzymujemy się. Odwracam się w stronę z której wieje, nie słyszę nic oprócz gwizdu wiatru i wyjącej syreny. Czuję się, jakby zza budynków miała zaraz nadejść fala uderzeniowa albo kula ognia, jakby za umałek sekundy miał nastać koniec świata. Czuję się gotów. Chcę, aby nadszedł. Biorę głęboki oddech i zamykam oczy. Lecący piach kłuje mnie w twarz. Czuję niesamowity szacunek do sił przyrody, zdaję sobie sprawę, jaką jestem małą cząstką w porównaniu z nimi. Skupiam się na tym tak bardzo, że zapominam gdzie jestem, kim jestem. Nie słyszę nic, nie lękam się, czekam na to co nieuniknione. Przez zamknięte oczy widzę rozbłysk światła i czuję przechodzący przeze mnie paraliżujący dreszcz....
Po chwili budzę się. Widzę, że R. przeżył przed momentem coś podobnego co ja. Idziemy usiąść na ławce bo nie umiemy ustać na nogach. Po chwili syrena milknie, wiatr zaczyna słabnąć.
Siedzimy tak kilka minut, nic nie mówiąc. Czuję się odświeżony, jakby zresetowany. Nie wiem jak to ująć. Jednocześnie domyślam się, że to chyba był finał dzisiejszych doznań. Wracamy do samochodu, zaczyna do nas docierać to co właśnie się wydarzyło, rozmawiamy o tym przez dłuższą chwilę, poniekąd ciągle nie mogać uwierzyć w to co się stało. Jest już około godziny 3 rano, wracamy na kończącą się imprezę. Resztę nocy prawie z nikim nie rozmawiam, analizuję to co się stało. Co jakiś czas wiatr jeszcze upomni się o swojej obecności otwierając okno i machając firanami, ale wiem, że to tylko ostatnie podrygi przed jego odejściem, a jednocześnie przed zejściem fazy. Po godzinie wracamy do domu i patrząc w sufit do świtu pozwalamy odejść kwasowi z naszych umysłów.
Jakieś podsumowanie? Czuję się nieco zawiedziony. Jako introwertyk lubię substancje, które otwierają mnie na ludzi. Po grzybach łatwo mi było nawiązać rozmowę nawet z ledwo znanymi osobami, tymczasem kwas sprawił, że jeszcze bardziej zamknąłem się w sobie, nie miałem ochoty z nikim rozmawiać, a nawet jak próbowałem to nic mądrego nie padało z moich ust. Nadal jednak uważam ten trip za niesamowitą przygodę, którą z pewnością będę chciał kiedyś powtórzyć, ale może w nieco bardziej sprzyjających dla mnie warunkach.
- 10614 odsłon
Odpowiedzi
Bardzo fajny trip raport,
Bardzo fajny trip raport, witam w strefie Neurogroove!