Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

when life gives you lemons, you ask for salt and tequila

detale

Substancja wiodąca:
Dawkowanie:
Lemon Haze 0.5 g (bongo)
Jack Herer 0.25 g (joint)
Rodzaj przeżycia:
Set&Setting:
set: wolne, kolejny dzień ujaranej zmuły przed TV z moim mężczyzną, ostatnio lekki dołek psychiczny
setting: w chuj fajny las
Wiek:
23 lat
Doświadczenie:
6 lat z konopiami pod każdą postacią, z czego 2 ostatnie b. intensywne
(złe) epizody z syntetycznymi kanna

LSD-25 12x; 1P-LSD raz; P. cubensis dużo; szałwia ekstrakt 20-krotny 4x; MDMA dużo; xtc 4x; władek, ethcat, kodeina - dużo, dawno i nieprawda

when life gives you lemons, you ask for salt and tequila

Powietrze dzisiaj jakieś inne, bardziej niż zwykle chce się czuć je w płucach. Dopieszczamy jeszcze atmosferę nutą cytrusowego dymu i zgodnie wsiąkamy głębiej w kanapę.   

Godzina piętnasta punkt. Ponoć to zawsze za wcześnie albo za późno na podjęcie jakiejkolwiek aktywności, jednak wizja gnicia z W. przed telewizorem robi się nieznośna w miarę upływu kolejnego kwadransa. O co tu chodzi, skąd ta euforia, gdzie się włóczyła tyle czasu, dlaczego ja leżę, muzyki mi trzeba, więcej doomu, WIĘCEJ FUZZU, oczy za okno, pięknie tam całkiem, gdzie ten cholerny plecak  – pomysł niesłychany, mianowicie opuszczamy norę. Po początkowej niechęci towarzysza nie ma już śladu, gdy zaopatrzeni jeszcze w pół sztuki Jacka Herera zmierzamy radośnie w stronę miejskich terenów zielonych.   

Niedziela jest, znaczy więcej takiego elementu zmierza tam również, w mniej lub bardziej odświętnych opakowaniach bujają się pingwinim krokiem i oczywiście wszyscy wiedzą, że jesteśmy upierdoleni. No klasyk. Nostalgiczny klimat pierwszych spotkań z MJ zawisa nad nami jak i ja zawisam jakby parę cali ponad chodnikiem. Powietrze jest na tyle gęste, że jak poprzebieram w nim nogami to mogę opływać leniwie cienie przechodniów.

– Jestem teraz meduzą – oznajmiam, bo tak też się czuję.

Droga maluje się w nasyconych barwach pełni lata, chociaż nosem można już wyczuć jego schyłek, a wszystko to jest bardziej. Bardziej błękitne niebo, bardziej znośny upał, nawet W. jakiś taki bardziej uśmiechnięty, aż wargi przyklejają mu się do zębów, bo kapeć w ryju też bardziej. Z podobnym uśmiechem oglądam ten wertykalnie nagrany, sklatkowany film o radości. Haze jak złapał, tak trzyma, jak King Kong obraca nas sobie pomiędzy tłustymi paluchami a ja rozpuszczam się z ukontentowania. Dziś słucham tylko goryla we mgle!

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz czułam taką naturę konopnego tripa – łeb odszumiony, myśli klarowne, chociaż podążają logiką wielce pokrętną, umysł mam wygłodzony bodźców albo lepiej – dostaję jakiejś poznawczej wścieklizny. Palę ten sort piąty dzień z rzędu, jakim cudem teraz właśnie rozwija skrzydła i wyrywa mnie z tej bezdusznej, miękkiej i mglistej przestrzeni? I dlaczego tylu ludzi trzyma jakieś haszcze? Zupełnie, jakby wylągł się dziś w nas jakiś uniwersalny imperatyw powrotu na łono natury, a oni wszyscy już niosą do swoich nor jej fragmenty, jak jakąś chorą biopsję, albo słoiki z wałówką od matki.

Chłodny cień okrywa nasze karki i potęguje iluzję pionierskiej wyprawy, gdy już nie płyniemy, a krokiem kosmonauty tuptamy wgłąb parku. Pod podeszwami czuję każdą szyszkę, gałązki łaskoczą w żebra, komary spijają doprawioną alkaloidami krew, oddaję się cała tym matczynym pocałunkom, tak dawno jej nie odwiedzałam…

– …no i sieci neuronowe nie chcą mi się, kurwa, uczyć.

W. starym programistycznym zwyczajem obrał mnie najwyraźniej na swoją gumową kaczkę i mruczy pod nosem te swoje mantry od kliku minut, każę mu więc zamknąć japę i patrzeć na krzaki, bo ładne. W odpowiedzi wyzywa mnie od drzewojeba i ostatecznie przyznaje, że brzydko to tu nie jest. 

– A będzie jeszcze lepiej, musimy tylko jakoś przejść przez park linowy.

Schodzimy z parkowej ścieżki do zagajnika, nad nami pajęczyny sznurów i deszczułek, rwetes, raban i harmider, wszędzie ludzie w kaskach i uprzężach, poprzypinani karabińczykami do drzew na zawrotnej wysokości półtora metra nad ziemią. Rżę bezwstydnie, bo mózg uznaje za stosowne wyświetlenie mi dawno zapomnianego klipu z cyrkowym karłem-linoskoczkiem, chyba spod ręki Antona Corbijna. No nic, bardziej czy mniej asekuracyjnie, każdy szuka ukojenia w tym strutym miastem kawałku ciszy. Ja na ten przykład też mam kask, tyle, że niewidzialny i bardzo puchaty, tak od środka.

Wdawszy się w bakowe pierdololo o niemieckich filozofach i amerykańskich kreskówkach nie zauważam, kiedy las zgęstniał. Orientacyjny rzut oka - po lewej, w dolinie, materializuje się wstęga małych jezior, po prawej rośnie dość wysokie wzniesienie i odgradza nas chyba od drogi. Horyzont niebezpiecznie odchyla się od poziomu, kurna, coś tu nie gra, tak ma być? Chyba powinnam przechylić głowę, o tak, ale teraz drzewa rosną po skosie… Nogi nie nadążają za rozsynchronizowanymi zmysłami i chwilę pózniej wygrzebuję się z trudem z dość okazałej kępy pokrzyw. Tym razem kompan mój rży i pochwala zaangażowanie w jednaniu z naturą.

Siłą wypadku nieco już otrzeźwiona zarządzam wdrapanie się na wał po prawej. Nie ma śladu po spodziewanej asfaltówce, natomiast oczom naszym ukazuje się widok magiczny: oto stoimy u progu maleńkiej doliny. Lewo – płasko, prawo – płasko, przed nami – dziura. Coś zdaje się być z tym miejscem nie tak, jak powinno. W nabożnym milczeniu obchodzimy je więc dookoła i znajdujemy łagodne zbocze, po którym zstępujemy w dół. W skroniach czuję narastające pulsowanie, sygnał, że gadzi mózg działa jak należy i woła o adrenalinę niezbędną w stawieniu czoła zagrożeniom, imaginowanym w coraz to nowych kształtach i rozmiarach. Pod stopami ni mchu, ni paproci, stąpamy między mizernymi iglakami po klepisku pokrytym warstwą dziwnych, jakby sztucznych liści. Nos, wyjątkowo już czuły na niuanse, wychwytuje słodkawe nuty zgnilizny. Śliwki?

Wygląda na to, że znaleźliśmy się w opuszczonym przed laty ogrodzie, gdzie półkole starych, powykręcanych jabłoni i śliw okrywa nas sklepieniem gałązek tak szczelnym, że żadna inna roślina nie ma tu szans na przeżycie. Złe miejsce. Martwe, zimne, bezsłoneczne miejsce, pełne brzemiennych staruchów. Wielkie, metaliczne muchy żerują na ich martwych dzieciach, brzęczenie wwierca się w czaszkę i zapętla, śledzę spojrzeniem jedną z nich i kątem oka dostrzegam wśród drzew konstrukcję z gałęzi. Dziwne, nie wygląda to na melinę, za czysto tu. Podchodzę bliżej i ogarnia mnie niewytłumaczalne wrażenie, że bardzo, ale to bardzo nie powinno nas tutaj być.

– Chodźmy stąd – aż podskakuję, gdy W. potwierdza moje odczucia, wlepiając oczy w punkt za szałasem. – Widzisz tę padlinę? Chodźmy stąd.

Spierdalamy z przeklętej dziury ile pary w nogach. Po kilku(nastu?) minutach wspólnego snucia racjonalnych wyjaśnień (jak czupakabra, kulty, kosmici i leśny dziad – eremita), mój drogi partner, dusząc się ze śmiechu informuje mnie,  że żadnego trupa tam nie było. I że najwyższa pora zajarać. 

W tym celu kierujemy kroki w stronę jezior. Przechodzimy zwalonym drzewem nad strumykiem (ile radochy!), prosto w chaszcze tak gęste, że zaczynam wątpić, czy jest sens brnąć dalej. O, ja niewierna!

Oszołomieni pięknem miejsca, które przyszło nam odkryć, kręcimy szybko po czyścioszku, tak, żeby nie dopuścić do siebie zbyt wielu wrażeń, oczy wlepione w bletki, ten, kto pierwszy uklepie, ten ma prawo zasiąść na tronie i podziwiać. Wygrałam! Z jointem w zębach wdrapuję się więc na pniak olbrzymiej wierzby, zanurzony po części w stawie. Wyciągam nogi, prostuję plecy i dobywam zapalniczki.

Pierwszy buch. Krzywizna kręgosłupa wpasowuje się idealnie w wygrzane słońcem, gładkie drewno.

Drugi, trzeci. Sceneria sprawia wrażenie nierealnej. Martwa natura, zaprojektowana i ustawiona tu tylko po to, by malarze załamywali ręce nad nieudolnością prób przelania jej na płótno. Albo odwrotnie – jakby za boskimi pociągnięciami pędzla rzeczywistość przybrała wycyzelowaną do granic absurdu formę, kpiąc z entropii i wszelkiego rozkładu. Żywa makieta. Organiczny Matrix.

Czwarty, piąty, szósty. Miękko. Gdzieś z oddali dobiega mnie głośny kaszel, chwilę później powietrze faluje już w rytm czegoś, co zapamiętuję jako krzyżówkę Ennia Morricone, futurystycznych Indian i kodeiny. W., Ty chory, playlistowy geniuszu.

Siódmy i kolejne. Szum trzcin miesza się z opiatową mgłą z głośnika, eteryczna iryzacja, podobna nieco do tej na powierzchni baniek mydlanych, spływa wprost ze słońca na chmury, wodę, Jego i moją, naszą skórę. Zza ciężkich powiek panorama jeziora zdaje się być prześwietlona. Patrzę na nią tak, jak patrzy się na stereogram, inaczej patrzeć już nie umiem. I nie mrugam, bo nie ma takiej potrzeby.

Oddycham? Chyba tak.

Myślę?

Nie wiem.

– Tej, Dziecko Indygo, masz kleszcza na szyi.

W. po pół godzinie siedzenia w zazen uznaje, że pora wyciągnąć i mnie z niemyślenia i robi to z właściwą sobie gracją. Przez kwadrans leżymy jeszcze rozjebani w trawie. Czujemy się wspaniale puści i nie wiemy nic. Przelewamy z pustego w próżne szczenięcym pocałunkiem, zbieramy stare gnaty i ruszamy do domu.

Im bliżej do ludzi, tym więcej śmieci. Zwykle mnie to boli, teraz też zaczynam miauczeć, że niedobrze, ale po chwili milknę w konsternacji. Zamiast standardowej pieśni pt. zużyte kondomy, butelki po setkach i papierzaki w ściółce leżą takie wynalazki, że hej. Stary telefon na tarczę. Pełen słoik musztardy. Pół resoraka, ustawione z pietyzmem na betonowym słupku. Kaseta VHS. Pocięta w strzępy kraciasta spódnica, wciśnięta między pnie młodych drzewek. Niemiecka gazeta. Termometr. I masa podobnego dziadostwa, a wszystko podejrzanie czyste i jakby… celowo rozstawione? No inba w chuj, Blair Witch Project, tyle, że z leśnym dziadem – eremitą. Albo zeżartymi alfą studentami ASP (pozdrawiam), nie takie performensy już się widywało.

W domu błogostan i bolące nogi. Kleszcz z szyi odklejony. W. przysysa się do bonga. Ja odmawiam, pierwszy raz od roku. Najwyższa pora trochę odpuścić.

 

Maria przypomniała mi dziś, że jednak jest perełką, a ja zwieprzałam przed nią nieludzko. 

Substancja wiodąca: 
Rodzaj przeżycia: 
Wiek: 
23 lat
Set and setting: 
set: wolne, kolejny dzień ujaranej zmuły przed TV z moim mężczyzną, ostatnio lekki dołek psychiczny setting: w chuj fajny las
Ocena: 
Doświadczenie: 
6 lat z konopiami pod każdą postacią, z czego 2 ostatnie b. intensywne (złe) epizody z syntetycznymi kanna LSD-25 12x; 1P-LSD raz; P. cubensis dużo; szałwia ekstrakt 20-krotny 4x; MDMA dużo; xtc 4x; władek, ethcat, kodeina - dużo, dawno i nieprawda
Dawkowanie: 
Lemon Haze 0.5 g (bongo) Jack Herer 0.25 g (joint)

Odpowiedzi

Mam prośbę. Wrzucaj po kolei wszystkie narkotyki świata i pisz raporty.

Zawsze miałem kłopoty z opisaniem konopnego rozkojarzenia i zmienionej percepcji, a Ty to robisz w sposób jasny, wierny, klarowny i ładny!
Czekam na więcej.

Hahaha :) ten ostatni akapit to coś jak ołtarz post- popkultury :D 

Pięknie napisane, tak analitycznie, rozjebane na czynniki pierwsze psychodelie :))

http://lozadlavipow.blox.pl/html

blogerkoćpunka

Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media