Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

indianie się nie liczą, czyli dysocjacyjny rozpierdol

detale

Substancja wiodąca:
Natura:
Apteka:
Dawkowanie:
ok. 500mg DXM, ok. 65mg MXE, ok. 1.2g suszu konopnego, kilka nabojów z N2O.
Rodzaj przeżycia:
Set&Setting:
Set: pozytywny, zasłużyłem na ten trip.
Setting: nieduże dwupokojowe mieszkanie, większość tripa w łazience.
Timing: połowa 2011.
Wiek:
33 lat
Doświadczenie:
Doświadczenie:
solidne (>50 razy): alkohol, THC, DXM, N2O, kofeina.
umiarkowane (5 – 50 razy): psylocybina, LSD, meskalina, kannabinoidy syntetyczne, butylon, efedryna, salvinorin, nikotyna.
niewielkie (<5 razy): 2CE, AMT, psylocetyna, LSA, MDMA, dimenhydrinat, azotyn amylu

indianie się nie liczą, czyli dysocjacyjny rozpierdol

Jest czwarta po południu. Na biurku w małym woreczku leży pół grama metoksetaminy z dobrego źródła,  czystości, jak twierdzą, 99.2%. O tym, że będzie okazja pierwszy raz popróbować tego specyfiku wiedziałem od dwóch miesięcy. Żona z małą przez tydzień u rodziny, rzadko zdarzająca się okazja na odrobinę psychonautycznej eksploracji. Wątki metoksetaminowe na HR, bluelight i drugs-forum rozczytane, dawki oszacowane, efekty w teorii poznane. Plan taki, żeby zacząć od 30-35mg, żeby upewnić się, że ogarniam efekty. Mając sporo doświadczenia z DXM, zakładam że to będzie lajcik. I na lajciku pewnie by się skończyło, gdyby nie pewna niepokojąca myśl.

Dzielę te 500mg, nie mam wagi. Połówkę dzielę na pół, jeszcze raz na pół i na pół. Tak wydzielam na oko 60-65 mg, z którego powinienem wziąć połowę. Tu wkracza wspomniana myśl. Myśl mówi jak następuje: "Masz kilka dni na psychonautykę, ale przecież do pracy będziesz chodził. Taka metoksetamina działa krótko, da się po niej następnego dnia iść pracować. A po DXM nie da się, bo przez pół następnego dnia jest afterglow i delikatne wyjebanie z butów. Dzisiaj jest sobota, jedyny taki dzień, oprócz piątku, który minął już, po którym nie trzeba iść do pracy. Nie lepiej skorzystać z okazji i podgryźć trochę DXM? Od ostatniego deksowego tripu minęło przecież z pół roku, a i to był trip drobny, terapeutyczny, jakieś 300mg. Może by tak tej metoksetaminy spróbować na zejściu, małą dawkę? Dobrzy ludzie z HR mówili, że nieźle się komponuje, zróbmy tak". W tym momencie powinien pojawić się nad głową mały aniołek, który skontrowałby jakoś tę diabelską myśl, mówiąc coś w rodzaju "to nowa substancja, poznaj ją solo" (już mniejsza o tego, który nakazałby trzeźwość). Nie pojawił się, jebany, a moja ludzka natura pokusie uległa.

Spakowałem resztkę metoksetaminy, podzieliłem te 60-65mg na cztery małe kupki po 15-16mg. 600 mg DXM marki tussal rozpuściłem w brandy. Nie lubię łykać tych małych skurwysynów, wolę roztworzyć w alkoholu i jebnąć shota. Dałem im pół godziny na rozpuszczenie się, mieszając co rusz, zdekantowałem z góry roztwór do kieliszka, a pozostający na dnie szlam wypełniaczy wraz z odrobiną DXM trafiły do śmieci. Mały aviomarinik przeciwko nudnościom, po czym wychylam pięćdziesiątkę brandy z 2/3 mojej dawki deksa, popartą fachowym nabiciem suszu z wodnej. Plan przewiduje za godzinę dopić resztę DXM, popalić wedle uznania, przetripować peak, a potem ostrożnie zabrać się za MXE, przewiduję rozpracowanie dwóch dawek po 16mg. Po drodze N2O w miarę ogarniania, mam też kanapkę polaną łyżką oliwy z THC (z mniej więcej grama trawy), zjem gdy dopalanie stanie się skomplikowane. Zanim wejdzie DXM, idę przygotować tripolot. Do wanny wkładam kołdrę i koc, to będzie moja kabina. Usuwam na bok szampony, odżywki i mydła, które mogą wadzić. Wynoszę kwiat, bo delikatny. Przynoszę laptopa, słuchawki, ustawiam Shpongle, Makyo, Entheogenic i Floydów. Pozostaje główny problem – jest w pół do piątej, lato, jasno za oknem, nie wygeneruję żadnych CEVów przy takim świetle. DXM preferuję w absolutnej ciemności. Z braku innych rozwiązań wyciągam stare gazety i taśmę klejącą, w dziesięć minut zaklejam okno i lufcik kilkoma warstwami. Wciąż świeci, ale ledwie. Wygląda jakbym miał malować łazienkę, ale spełnia swoją rolę. Sprawdzam umoszczenie w gnieździe, które zbudowałem w wannie – wygodne. Dobieram głośność muzyki, upewniam się że kabel od laptopa nie stwarza zagrożeń zrzucenia wszystkiego w pizdu. Stawiam nieodłączną miskę w razie ewentualnych zwrotów treści, przynoszę balonik i cracker do N2O. W międzyczasie minęło 45 minut. Powoli wchodzi, ale bardzo lajtowo. Wychylam resztkę brandy z DXM, zjadam pół psychodelicznej kanapki, potrwa co najmniej z godzinę zanim wejdzie. Znajduję kawałek szmaty, żeby zakryć lampki na laptopie, bo świecą jebane, drugi kawałek szmaty leży obok mnie gdyby trzeba było zakryć oczy. Wsiadam do mojego pojazdu, odpalam składankę na wejście tripa.

Jak na razie słabo. Przed oczyma falują jakieś drobne deksowe męty i plamy, ale daleko im do komponowania się w ciekawe struktury. I niedopalony jestem. Dam temu 20 minut i zobaczę. Minęło pięć numerów, muzyka brzmi ciekawie, ale wciąż jest słabo, jestem gdzieś na wysokim pierwszym plateau i powoli wypływam na drugie. Dochodzę do wniosku, że w tej ekstrakcji musiałem stracić za dużo deksa. Czuję się jak na wejściu 400mg, nie 600mg. Przypomina mi się wcześniejszy trip, w którym też byłem rozczarowany po szybkiej ekstrakcji alkoholem. Skoro jest sobota i efekty marne, postanawiam zabrać się za MXE. Gdyby to był film, w oddali złowieszczo uderzyłby dzwon. Wydobywam się ze statku, przechodzę do kuchni, wtykam naśliniony paleć w jedną dawkę ok. 15mg MXE. Nie popijam, żeby potrzymać na języku zanim połknę. Wracam do wanny, czekam. To coś w ustach, mimo że nienajgorsze w smaku, przeszkadza. Trochę jak z trzymaniem szałwii pod wargą – po chwili zaczyna wkurwiać, że nie można przełknąć. Po 2-3 minutach czuję intensyfikację. Plamy pod oczami morphują się w obrazy, a ja zapadam się w głąb nich. Po chwili lecę nad krajobrazami, suchego przestwór oceanu itepe, jeszcze za moment przestrzeń się zagina, a ja skręcam w dodatkowy wymiar. Czuję miłą dysocjację na kształt drugiego plateau. Lepiej. Mój mózg powoli, z największą delikatnością, jest też skrobany rosnącym stężęniem kannabinoidów. Tak mija jakiś numer Entheogenic i 20 minut Dead Can Dance. Wiercę się, żeby lepiej się ułożyć. Niespodziewanie odczuwam fazy dołek. Czuję się, jakbym wrócił na pierwsze plateau. Muzyka jakaś taka płaska, CEVy zupełnie pospolite. Minioną zwyżkę fazy przypisuje zażytej małej dawce MXE. Stwierdzam, że jestem gotów na dorzucenie tak z 25mg.

Wracam do kuchni, przecieram językiem po dwóch porcjach po 15mg, niecałych. Kontyuuję lot, który odrobinę się pogłębia. Zastanawiam się, czemu ta zwyżka fazy była taka krótka, dochodzę do wniosku, że może to była górka DXM (w końcu dorzucałem), a nie wchodzące MXE. Co więcej, stan umysłu w niczym nie odbiega od tego, co znam z DXM. Zaliczam trochę rozkmin, drobnej psycholizy, która kojarzy się z 400-500mg DXM. Zrzucam niepotrzebny bagaż mentalnego gruzu, odczuwam przyjemną lekkość. Obserwuję procesy myślowe, zaczynam zauważać myśli w polu widzenia. W polu renderowania raczej, bo oczy mam zamknięte i wszystko igra i rysuje się na trójwymiarowym ekranie wpiętym bezpośrednio w płat potyliczny. Moje pole niewidzenia rozszerza się, ogarniam pędzące przez hiperprzestrzeń emocje, przekazy, nastroje innych bytów. Jestem w przestrzeni pełnej myśli. Kontempluję dysocjację, dysocjanty. Przypominam sobie o leżącym obok naboju N2O. Nabijam balonik, biorę pół. Pole niewidzenia dzieli się na mozaikę wielokątów, potem na mozaikę wielokątów, które drżą zostawiając wesołe powidoki, a potem na mozaikę, która dzieli się, zawija i rozpływa jednocześnie. Z powidokami. Dla tych co lubią słodkie visual candy – ciastko z kremem. Dziesięć lat przed winampem. Czas urywa się na chwilę, za chwilę odnajduję się przy otwartych oczach, nadrabiam kilka oddechów powietrza po czym wdycham resztę N2O. Zamykam oczy i czuję jak przechodzące przez całe ciało coraz silniejsze wyładowania dysocjacyjne przebiegają moje ciało. Nie wiem jak je nazwać, pierwszy raz to czuję. Z jakiegoś powodu umieram albo co najmniej zawieszam się i otwieram oczy w zupełnie innym miejscu.

Krąg moich znajomych i rodzina są tu w komplecie. Umarliśmy wszyscy, a teraz spotykamy się i wszystko się okaże i wszystko się rozwiąże. Wszyscy znamy swoje nawzajem myśli, wszyscy znamy swoje nawzajem poczynania za życia. Przypuszczam, że albo będziemy sobie wybaczać albo wypominać błędy, jakieś pojednania i wyjaśniania albo inne kosmiczne katharsis ma tu mieć miejsce.  Tymczasem zamiast tego buduje się tu jakiś skomplikowany schemat, według którego jest zestaw trudności życiowych, dajmy na to ciężka choroba, bieda, bycie transseksualistą, autystyczne dziecko i kilka innych nielekkich losów – a każdy z nas w kolejnych wcieleniach jest obarczany przeszkodą z tej kilkunastoelementowej listy. Jak już umrzemy, zamieniamy się przeszkodą i po reinkarnacji jedziemy na nowo jako inne osoby (niekoniecznie z tej grupy). Teraz jest minuta między wcieleniami, minuta na wymienienie się wskazówkami – każdy stara się streścić swoją kwestię i poprowadzić kolejną osobę zanim narodzimy się na nowo. Dzięki temu na dłuższą metę wyrabiamy jakieś strategie a doświadczenia każdej jednostki nie giną, przynajmniej część, jakaś esencja przechodzi dalej. Tylko mało trochę czasu na streszczenie kilku dekad, kurwa, więc słucham uważnie, co mówią. Fakt, że ani ja, ani nikt z listy obecnych osób nie jest ciężko chory, nie ma autystycznego dziecka, szczególnie nie bieduje ani nie jest transseksualistą umyka mi zupełnie. O kurwa, mocna sprawa, trzeba to zapamiętać. I przekazać swoim potomkom. I przekazać, żeby przekazać, co nie? Jak to zapisać? Do dyktafonu w komórce nie przebrnę w takim stanie, do sound recordera na laptopie tym bardziej. Biegiem do pokoju, zapiszę to na kartce. Wstaję z wanny, kręci mi się w głowie, szary wiruje pył, tylko on mnie nie opuszcza. Od tego momentu nie ogarniam chronologii, zostaje tylko kilka krótkich ujęć, niektóre pewnie wypadają po niektórych innych, ale kto to wie... Wypisuję jak leci.

Jest przyszłość. "Jesteś tu, abyś coś zrozumiał", czuję jak coś myśli w moim kierunku. Rozglądam się, dookoła metaliczne, krzywe ściany, jak jakaś grota z tytanu. Ściany są pokryte czymś w rodzaju "inteligentnej" warstwy – płynnie zmieniają wystrój, wydają się "elektroniczne". "Gdzie jestem?" zastanawiam się. "Nie da się określić gdzie, pojęcie przestrzeni do jakiej przywykłeś tu nie istnieje. Trójwymiarowa struktura dookoła ciebie została wygenerowana, żeby dać ci namiastkę tego, co znasz. Gdyby i ona zniknęła, bałbyś się za bardzo" – znowu ktoś myśli w moim kierunku. Boję się mimo to. Boję się, że tu zostanę, na oko w dwudziestym trzecim stuleciu. Zamykam oczy i potrząsam głową tak jak to robię, żeby wyrwać się z nieprzyjemnego snu. Wyrywam się, jestem w wannie w łazience. Cięcie.

Idę przez pokój i czuję jak uginają mi się nogi. Zdaję sobie sprawę, że muszę szybko dotrzeć do wanny. Ciśnienie przygniata mnie w kierunku ziemi, podobnie jak po szałwii, tylko mocniej. No escaping gravity. Nie zdążę się położyć, rzucam się w kierunku łóżka i zapadam się. Blackout.

Nie da się wyjść. Drapieżnik powrócił. Trzy poprzednie, które próbowały wyjść i uciec nie żyją. Zbieram pozostałe samice, zdajemy sobie sprawę że przeżyje nas najwyżej garstka. Nie potrafimy się komunikować w sposób artykułowany, ale każda z nas doskonale czuje strach pozostałych, w powietrzu jest go tak gęsto, że da się je ciąć nożem. Adrenalina. Instyktownie wiemy, że trzeba wyskoczyć grupą i rozpierzchnąć się, każda ucieka na własną rękę, może chociaż któraś przeżyje. Więcej adrenaliny. Już czas. Teraz! Teraz! Teraz!!!

Wbiegam do szatni, cała spocona. "W drugiej nie wychodzę", krzyczę do koleżanek z drużyny. Chyba chodzi o drugą tercję albo o kwartę. Jestem koszykarką, siatkarką a może hokeistką. Kim bym nie była, leje się ze mnie pot. Po dłuższej chwili zdaję sobie sprawę z tego, że jestem nie na miejscu. To nie moje ciało, nie mogę teraz słuchać słów trenera, nie mogę być kurwa sportsmenką, jestem zdysocjowanym Kazimierzem, chcę wrócić. Znowu zamykam oczy i potrząsam głową, jestem z powrotem.

Leżę w wannie, słuchawki na uszach. Nuty numeru, który słucham zaczynają oddalać się od siebie. Zaczyna mnie irytować coraz wolniejsze tempo. Nie mogę doczekać się kolejnej nuty, pauzy są coraz dłuższe. W końcu zaczyna mi się dłużyć pojedyncza nuta. Zapada kurtyna.

Matrix to prawda. Zawiesiłem się i trzeba mnie zresetować. Rzeczywistość dookoła zatrzymuje się w miejscu, była taka scena w Vanilla Sky – to wtedy okazało się, że to wszystko jest wygenerowane. Teraz jest tak samo. Czuję absolutną pewność, że całe życie to iluzja, symulacja jakaś, a prawda jest taka, że moje ciało leży, podłączone jakimiś kablami, zawieszone w przestrzeni. Mogę tylko machać kolanami na boki, nie mogę wstać. To moje kilkanaście sekund prawdziwej rzeczywistości, zanim moja symulacja zostanie zrestartowana i wrócę do "rzeczywistości" matriksa. Tak też się staje.
 
Leżę w wannie, jako kilkulatek. Przed oczami przelatują całe sceny z dzieciństwa, ze szczegółami, jak nagrane na wideo. Głosy najbliższej rodziny, płacz rodzeństwa. Wszystko poszatkowane w kilkusekundowe fragmenty, które zaczynają coraz intensywniej się wyświetlać. Kolejne fragmenty wydają się coraz starsze, cofam się gdzieś tak od siódmego do trzeciego, może drugiego roku życia. Niektóre z tych filmów odtwarzają się jednocześnie z innymi, ze dwa lecą w pętli w tle. Jest ich już kilka, kilkanaście, niczym ogromna ściana z projekcją kilkunastu rzutników jednocześnie. Poszczególne filmy zaczynają spadać coraz szybciej ku ziemi, przelatują przez mój umysł przy akompaniamencie dzwięków podobnych do tych, które rozlegają się gdy potrząsnąć krystalicznym żyrandolem albo gdy tłucze się szkło. Wciąż potrafię trzeźwo ogarnąć, że to dysocjacja, ale bardzo mi obca. Bardzo odlegle przypomina to szałwię, DXM już za to wcale. Zdaję sobie sprawę z tego, że to MXE, film się urywa.

Oczyma duszy widzę pewne konkretne miejsce. W mojej głowie siedzę w fotelu i czekam. Czuję, że za chwilę stanie się coś wielkiej wagi. Gdzieś to już było. Przypominam sobie, że widziałem tę sytuację w jakimś innym tripie. Wtedy to był flash-forward, w którym widziałem przyszłość. Teraz ta przyszłość jest teraźniejszością, o, szybko minęło. Kojarzę z przerażeniem, że wtedy było powiedziane, że ten fotel to moje ostatnie doświadczenie w tym życiu. Zdaję sobie sprawę, że właśnie umarłem. Sąd ostateczny. Czuję, jak wszystkie byty zostają, jak magnesem, ściągane w jednym kierunku, ja też. Mam kilka sekund na przedstawienie swoich racji, nie ma adwokata. Nie ma prokuratora, ale jest sędzia. Boję się. Z całej siły próbuję się wyrwać, otwieram oczy. Przede mną na lewo, metr ode mnie ogromny biały tron. Próbuję dostrzec kto na nim siedzi, ale bije od niego tak intensywne światło, że nie mogę dojrzeć, same białe plamy. Dostaję do wyboru dwie możliwości, ale hmm, obie wyglądają tak samo. Mam szybko wybrać, w powietrzu wisi zagęszczające się oczekiwanie innych bytów – wszyscy oczekują, czy ja już dojrzałem do tego, żeby wybrać to, co wszyscy oczekują że wybiorę. Ale nie jest tak, że mam wybrać złą albo dobrą ścieżkę (Stairway to Heaven Zeppelinów się kojarzy) – one obie wyglądają identycznie i ja jakimś cudem mam wiedzieć, która jest ta właściwa, tj. spełniająca oczekiwania tych wszystkich bytów, które to obserwują. Rzucam się na jedną z nich, czuję że przechodzę dalej, chuj wie czy to dobrze, zostaję wyteleportowany w nadprzestrzeń.

Próbuję podnieść się z czworaków na środku łazienki. Obaj próbujemy. Łydki nie słuchają ani mnie, ani jego. Postrzegam się na zmianę z pierwszej osoby, z trzeciej, z pierwszej w liczbie mnogiej (głównie). Nie daję rady wstać. Blackout.

Jest ciężko, znowu wiem, że to dysocjacja, ale za dużo tego i wkradają się negatywne emocje. Widzę je w kolorach – wesołe błękity i zielenie ustępują piekielnym czerwieniom. Staram się oddychać i myśleć o pozytywnych rzeczach, przypominam sobie życiowe sukcesy, żeby było raźniej. Jeden z nich oglądam jak pod lupą, widzę że zasłużyłem na niego kawałkiem solidnej pracy. Czas zaczyna się cofać i widzę w jaki sposób ten sukces się budował, ile zdarzeń musiało zajść żeby to się udało. Czas wciąż się cofa, ja widzę jakie zupełnie pozornie niezwiązane zdarzenia też miały na to wpływ. Im dalej (czyli wcześniej), tym jednak mniejszy mój w tym udział, teraz już nie ode mnie to zależy, za chwilę już od nikogo żyjącego, tylko od bytów nieżywotnych (tu stłukła się szklanka, tu powiał wiatr), w ostatniej klatce widzę pyłek kurzu w rogu przedpokoju. Od niego się wszystko zaczęło, efekt motyla. To chyba jakaś lekcja pokory, bo czuję się nieco upokorzony. Czas zatrzymuje się.

Mam trzy lata i próbuję się schować. Stoję obok kosza na brudne ciuchy. Pani jest zła, bo znowu biegałem. Zaraz dostanę opieprz, no chyba że się schowam. Z całej siły próbuję schować się za kosz pełen ciuchów, a ten robi mi psikus i zamiast się odsunąć, przechyla się. Ja oparty o niego, przechylam się również, uderzam łokciem w ścianę. Cięcie.

Rzeczywistość się urywa, jak koniec taśmy z filmem. Znajduję się w innej, bardziej prawdziwej. Zdaję sobie sprawę, że ocknąłem się z lotu, który był czymś więcej niż halucynacją – był kilkuminutową rzeczywistością alternatywną, przez sekundę nawet nie przeczuwałem, że wygenerowałem ją sam. Mija kilka minut i znowu się ocknąłem. Kolejna "rzeczywistość", która była stuprocentowo wirtualna. Tak muszą czuć się katatonicy. Chodzą mi po głowie porównania do schizofrenii i do opowieści o bieluniu. Jedyne, czego doświadczyłem podobnego, to kilka tabletek aviomarinu zjedzonych na deksowym zjeździe aby zapaść w sen. Chemiczny, składający się z takich właśnie stuprocentowo realistycznych, ale stuprocentowo nierealnych filmów. Czekam aż to się skończy, pamiętam, że już kilka rzeczywistości z rzędu okazało się fake'ami, ale wciąż nie potrafię ocenić, czy ta bieżąca jest prawdziwa, czy nie – każda wydaje się jak najbardziej prawdziwa. Jeśli schizofrenicy mają tak na stałe, to przejebane.

Klęczę, wygląda na to, że właśnie się ocknąłem. Chyba mam obite kolano i łokieć. Czemu jestem w pokoju, powinienem być w łazience. Biegniemy, teraz. Kto pierwszy. Na czworakach rzucam się do biurka. Pierwszy! Zdobyłem przyczółek, odkryłem nowy ląd. Pojawiający się znikąd starzec mówi "Indianie byli tu przed tobą". Bez namysłu odpowiadam "Indianie się nie liczą". Blackout.

Mogę już chodzić, ale nogi miękkie. Obraz klatkuje i nabiera podejrzanie grzybowych kolorów. Wszystko co czarne na białym tle fosforyzuje żółtą otoczką, jak efekt poświaty w photoshopie. Trudności z wejściem do łazienki, drzwi blokuje przewrócony kosz na brudne ciuchy. Na nim deska do prasowania, suszarka do bielizny. Laptop leży na ziemi w nienaturalnej pozycji – klawiatura sterczy pionowo, ekran na ziemi, wyłączony. Słuchawki w wannie. Nie dam rady tego teraz ogarnąć, idę do kuchni. Tu też zastaję pobojowisko. Po kanapce z THC zostały tylko okruchy, przez mgłę pamiętam jak zjadam drugie pół. Kartka papieru na której powinno być jeszcze jakieś 20mg MXE jest pusta, widać że ktoś dokładnie przejechał po niej językiem. Przez kolejną porcję mgły widzę siebie, jak z dzikim uśmiechem ją oblizuję, gdzieś w okolicy czasowej tych Indian. Przez głowę przelatują bezsensowne frazy w rodzaju "decy decy decy decy", wybijają jakiś chory beat. Ktoś odlicza "A... B... C..." i śmieje się za każdym razem jak dochodzi do C. To pewnie ja trzydzieści lat temu i teraz, jednocześnie. Na wpół spodziewam odkryć przyczepiony do tyłka wielki jaszczurzy ogon, dyktafon przywiązany do ciała i leżącego gdzieś nieopodal Samoańczyka, ale nie znajduję ich. Od tego momentu ogarniam chronologię.

Zamykam oczy i szacuję fazę. Z DXM zostało tylko wyspidowanie i klatkowanie obrazu, szykuje się 4-5h zjazdu po pierwszym plateau. Metoksetamina wciąż robi, ale już da się nią sterować, ogarniam to. Pod spodem da się wyczuć podkład THC, ale to ledwie wisienka na torcie. Patrzę na zegarek, dochodzi 22. W pokoju przed komputerem znajduję kartkę, na której wielkimi kulfonami ktoś naskrobał "Indianie się nie liczą" i obok, ledwo czytelne, "20:30". Z trudnością zabieram się za ogarnięcie rozpierdolu w łazience, dobrze że wyniosłem kwiat, bo by tego nie przeżył. Zdaję sobie sprawę z tego, że z tym matriksem to była ściema. Faktycznie leżałem w wannie i machałem kolanami, faktycznie były kable – od słuchawek. Dochodzi też do mnie, że świetlisty tron, który widziałem w trakcie sądu był poświatą bijącą z okna przez gazety. No ładnie. Próbuję włączyć laptop, na szczęście działa, ale nie potrafię się skoordynować na tyle, żeby wpisać hasło w windowsie. Po kilku próbach poddaję się. Podłączam słuchawki do discmana, zauważam że muzyka jakaś taka płaska. Po dwudziestu minutach orientuję się, że wtyk słuchawkowy w przejściówce był wysunięty do połowy. Być może to było odpowiedzialne za nijakość fazy na początku tripa, czuję się jak debil, że tego nie zauważyłem (pewnie przez cały trip, wątpię żeby się wysunął dwa razy). Poprawiam wtyk, organizuję balonik N2O. Czuję się źle, bo z ostatnich 5h umknęło mi prawie wszystko, a to co pamiętam to trudny do zintegrowania hardkor. Zamykam oczy, obserwuję jak obraz wciąż klatkuje, pod powiekami smugi, plamy i wciąż ta żółtawo-fioletowa poświata. Zaciągam N2O, liczę chociaż na odrobinę CEVów, bez całego tego bagażu wygiętych myślowych zakrętów. Myślę sobie, że zaraz na to klatkowanie i smugi nałożą się ciekawe efekty podtlenku, jakieś dobre mozaiki. Tymczasem w ciągu kilku sekund wizuale znikają jeden po drugim, plamy rozpierzchają się jak dym, klatkowanie ustaje zupełnie jak bym wytrzeźwiał w mgnieniu oka, widzę zupełną pustkę, tylko czerń. Z czerni wyłania się biały wyraźny napis. Napisane jest "ROZUMIESZ?", dużymi literami, białym fontem, najpierw z żółtą otoczką, po chwili ta też się klaruje i przez pół minuty czuję się absolutnie trzeźwy i gapię się na ten napis w głowie. Mam wrażenie jakby jakiś potężniejszy byt ze mnie zadrwił, pokazał mi, że to co się wydarza, nawet w moim własnym mózgu, nie zależy tylko ode mnie. Ciężko mi to ogarnąć. Czuję się strollowany.

Dalej już niewiele. Puszczam cicho spokojną muzę, nieskoordynowanie skręcam koślawego jointa i próbuję zintegrować to, co pamiętam. Większość przypomnę sobie i tak dopiero dzień, dwa dni po. Przez ostatnie dwie godziny przekuwam deksowe wyspidowanie na tkankę mięśniową, tańcząc po ciemku jakiś połamany freestyle do bezmózgiego techno na bezprzewodowych słuchawkach i robiąc pompki. Piję wodę, czuję odwodnienie. Czekam aż tętno zejdzie chociaż do 90. Dwa albo trzy razy raczę się podtlenkiem, ale nie odbieram żadnych ciekawych przekazów. Zjadam trzy aviomariny żeby odpaść, jest czwarta rano.

Substancja wiodąca: 
Rodzaj przeżycia: 
Wiek: 
33 lat
Set and setting: 
Set: pozytywny, zasłużyłem na ten trip. Setting: nieduże dwupokojowe mieszkanie, większość tripa w łazience. Timing: połowa 2011.
Ocena: 
Doświadczenie: 
Doświadczenie: solidne (>50 razy): alkohol, THC, DXM, N2O, kofeina. umiarkowane (5 – 50 razy): psylocybina, LSD, meskalina, kannabinoidy syntetyczne, butylon, efedryna, salvinorin, nikotyna. niewielkie (<5 razy): 2CE, AMT, psylocetyna, LSA, MDMA, dimenhydrinat, azotyn amylu
natura: 
Dawkowanie: 
ok. 500mg DXM, ok. 65mg MXE, ok. 1.2g suszu konopnego, kilka nabojów z N2O.

Comments

 "jestem zdysocjowanym Kazimierzem"

Słowa adekwatne do sytuacji. 

Jutro, może dzisiaj pan listonosz dostarczy MXE, czekam z niecierpliwością na indianów

TR bardzo ogarnięty pomimo braku ogaru tripa i to się ceni, pozdrawiam.

Kero...

Jak czytam TR z Metoksetaminy sam mam wielką ochotę złożyć na nią zamówienie :)

nie mogę być kurwa sportsmenką, jestem zdysocjowanym Kazimierzem

Muszę to zapamiętać : D

Świetny TR czuję się jakbym bym tam z tobą był.Chociaż troche.

Przepraszam ale strasznie mnie rozśmieszyła twoja faza xD

po przeczytaniu raportu zamówiłem od razu próbkę testową, w najbliższm czasie przetestuję ze znajomym na sucho i  w połączeniu z 5mapb

 

Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media