candyflipping – transformacja osobowości wywołana doświadczeniem absolutnej miłości do wszystkich żyjących istot
detale
MDMA - 140 mg
Otoczenie: razem z przyjacielem, moim psem Maxem, w słoneczny pierwszy dzień listopada w starej, magicznej puszczy.
psychodeliki: Psilocybe cubensis, 4-HO-MiPT, 4-HO-DET, 4-AcO-DET, Ipomea Tricolor, ALD-52, 1P-LSD, LSD-25, DOC
empatogeny: MDMA, 2C-B-FLY
dysocjanty: DXM, difenidyna, 2-FDCK
delirianty: Brugmansia arborea
kannabinoidy: marihuana i hasz
stymulanty: kofeina, 4F-MPH, HEX-EN, pseudoefedryna
depresanty: alkohol etylowy
inne: Muchomor czerwony, Bylica piołun, Passiflora caerulea, Kakao ceremonialne, azotyn izopropylu
candyflipping – transformacja osobowości wywołana doświadczeniem absolutnej miłości do wszystkich żyjących istot
podobne
Wszystko to wydarzyło się około 6 lat temu, ale dopiero teraz postanowiłem spisać tę historię dla potomnych, więc wybaczcie mi, jeśli wspomnienia i sentymenty wypaczyły tę historię. Zacznę od trip raportu, a następnie przejdę do następstw tego doświadczenia w moim życiu. Razem z przyjacielem, moim psem Maxem (dwoma pięknymi duszami :) w słoneczny pierwszy dzień listopada w starej, magicznej puszczy, 100 mcg ALD-52 i 140 mg MDMA na głowę (uprzedzając pies nie przyjmował żadnej substancji xd). Nastawienie raczej rekreacyjne - myliłem się.
T + 0h-8h. Tak jak nakazują święte prawidła candyflipa, pierwsze cztery godziny spędzamy na kwasie solo. W tym czasie biegamy sobie po lesie doświadczając w pełni piękna otaczającego nas świata. Piękna, złota, polska jesień w kulminacyjnym rozkwicie. Subtelne kolorowe wizuale. Radość, nienachalna euforia i ekscytujące rozmowy.
T + 4h-8h. 140 mg MDMA ląduje w buzi. Doświadczenie wchodzi na wyższy poziom. Zaczyna się od symfonii smaku kryształu. Najpierw jest gorzko, potem kwaśno, słono i na koniec słodko. Po niedługim czasie zaczynam czuć napięcie w ciele i niepokój, jakby zbliżało się coś dużego, jakbym umierał. Następnie czuję, jak zalewają mnie dziwne, miękkie, zniewieściałe uczucia. Opieram się im i stawiam. Nie chcę ich. Wizuale ulegają silnej intensyfikacji. Końcówki wszystkiego co mam w zasięgu wzroku zakręcają się w spirale, jak w ciągu fibonacciego. Świat zalewa wszystkie odcienie różu i innych pastelowych kolorów. Klimat doświadczenia robi się zniewieściały, pedalski, cukierkowy i przesłodzony na maksa, jak z Barbie albo My Little Pony. Odczuwam dysonans i zmieszanie, bo przez całe życie wmawiano mi bullshit, że chłopaki nie płaczą, że mężczyzna musi być twardy, co jest męskie, co pedalskie, a co jest babskie. A wiadomo, że jak coś jest babskie, to nie jest fajne. W moim mniemaniu rozwój osobisty po psychodelikach miał być twardą, szamańską ścieżką, wystarczająco męską, żebym mógł nią kroczyć. A mi teraz chcę się ryczeć. Czuję coś, czego nie czułem niemal nigdy w życiu. Czuję: miłość, empatię, przyjaźń, współczucie, życzliwość, ciepło, czułość i zrozumienie dla drugiego człowieka i nie mogę się nadziwić, gdzie te wszystkie emocje i uczucia były przez całe moje życie? Dlaczego ich nie czułem? Dlaczego nie dopuszczałem ich do siebie? Dlaczego moje serce było zamknięte na innych ludzi? Dlaczego nie wyrażałem swoich uczuć tylko skrzętnie ukrywałem je przed całym światem? Dlaczego czyniłem sobie taką krzywdę? I wtedy pod naporem tych wszystkich uczuć i sentymentów coś we mnie pęka. Pęka moja twarda skorupa, którą odgradzałem się od innych ludzi i moich uczuć przez całe życie. Mur rozpie*nicza się na tysiąc drobnych kawałeczków, a we mnie po raz pierwszy w życiu, w wieku 22 lat, otwiera się moje serduszko i już nie jestem twardzielem. Jestem znów niewinnym dzieciątkiem. Czuję miłość absolutną, nieskończoną, miłość do wszystkich ludzi i innych żyjących istot. Jest mi błogo i przyjemnie. Już nie opieram się tym wszystkim uczuciom. Czuję się jakbyśmy byli z moim przyjacielem w Złotopolskich. On mówi, że też tak ma. Kroczymy aleją z pięknymi jesiennymi, złocistymi drzewami. Jesteśmy dla siebie przesadnie życzliwi i uprzejmi, jak w sielankowym serialu, który ma stanowić odskocznie od brutalnej rzeczywistości. Wtedy odkrywam, jak niesamowite jest bycie miłym dla drugiego człowieka. Ku*wa, gdzie to było przez całe moje życie!? Z czułością i ciepłem głaszczę mojego psa i przyjaciela, po raz pierwszy w życiu, mając wyj*bane, że ktoś pomyśli, że to pedalskie. Doświadczenie poszło w stronę psychoterapii, ale takiej z hollywoodzkich przesłodzonych filmów z happyendem, gdzie sesja kończy się rozwiązaniem wszystkich ważnych problemów emocjonalnych. Mój przyjaciel opowiada mi o zerwaniu ze swoją dziewczyną, a ja mu o jakiś swoich osobistych problemach (nie pamiętam już o jakich dokładnie). Czujemy ogromną ulgę i balast spadający z serca po opowiedzeniu swoich historii. To była najbardziej szczera rozmowa do tej pory w moim życiu. Po raz pierwszy zdobyłem się na taką odwagę i po raz pierwszy wyszło mi uważne słuchanie drugiego człowieka. Po sesji psychoterapeutycznej entuzjastycznie mówię do swojego przyjaciela:
- Ej, słowa zasłaniają nam rzeczywistość! Może przestaniemy mówić?
- No dobra! - odpowiada doskonale wiedząc o co mi chodzi.
Od tego momentu przestaliśmy mówić i zaczęliśmy pełniej doświadczać rzeczywistości, która nas otacza. Nie wiem ile trwała ta cisza, ale pamiętam ją jako bardzo długą. Wchodzimy w stan absolutnego skupienia na chwili obecnej. Wizuale zrobiły się bardziej intensywne, kolory się wyostrzyły, piękno otaczającego nas świata się uwydatniło. Do tego dnia uważałem jesień za niezbyt urodziwą. Podobno właśnie ALD-52 zaje*iście wyostrza kolory z ciepłego spektrum, a my akurat tego dnia znaleźliśmy się w lesie, gdzie liście na drzewach mienią się we wszystkich odcieniach pomarańczy, ochry, czerwieni, złota i żółci, a słońce na niebie przechodzi z późno popołudniowego na zachodzące naśladując kolory liści na drzewach i otaczając nas świetlistym blaskiem. Zachód słońca tego dnia było pięknym misterium. W blasku takiego słońca podpalane fragmenty sierści mojego pieska mienią się na złoty kolor, a spomiędzy czarnej sierści wydobywają się refleksy pojedynczych rudych włosków widoczne tylko w takim świetle. Jego sierść rośnie w oczach, pozostając wciąż tej samej długości. Otacza go świetlista aura pozytywnej, radosnej duszy, a na jego japie jest przyklejony banan, który poprawia nam nastrój, jak tylko na niego spojrzymy. Coś pięknego! Dusza się raduje :). Podczas schodzenia obu substancji i powrotu do domu czułem jakbym w końcu wychodził w życiu na prostą. Dzieląc się przemyśleniami i doznaniami z moim przyjacielem, mówił on co chwilę, że też tak miał.
Teraz określiłbym ten dzień jako jeden z najpiękniejszych (jeśli nie najpiękniejszy) dni w moim życiu, najbardziej transformujące doświadczenie i najgłębsze doświadczenie psychodeliczne (psychodeliczno-empatogenne) mimo wielu innych doświadczeń, którymi chciałem to powtórzyć. Odtąd psychodeliki i empatogeny otaczam wielkim szacunkiem i mają w moim życiu wyjątkowe miejsce. Było to doświadczenie, którego właśnie wtedy i właśnie ja najbardziej potrzebowałem. Tego dnia miałem 22 lata. Do czasu tego tripa byłem nieco nieśmiałym i skrytym w sobie młodym chłopakiem z tzw. „dobrego domu”, studentem na kierunku w 100% satysfakcjonującym moich rodziców. Borykałem się z problemami tj: autyzm wysokofunkcjonujący albo po prostu dużo cech autystycznych w neurotypowej osobowości, fobie społeczne, lęk przed byciem ocenianym, zablokowane odczuwanie i wyrażanie emocji, dostałem trochę za mało ciepła i miłości w dzieciństwie, problemy z wyznaczaniem granic i problemy z nawiązywaniem relacji. Miałem co prawda niemało kolegów, ale wszystkie te relacje były powierzchowne i nie wiem, czy kogoś mógłbym nazwać prawdziwym przyjacielem. Z kolei budowanie relacji damsko-męskich to już w ogóle była dla mnie czarna magia, zapewne z powodu silnego lęku przed odrzuceniem, niskim poczuciem własnej wartości i nie wyrażaniem empatii oraz swoich uczuć, w każdym razie o dziewczynie mogłem wtedy tylko pomarzyć :(. Nie mówiłem nikomu nic o swoich problemach (bo bałem się że przestanę być fajny i stracę kolegów, nauczyłem sobie radzić ze wszystkimi samemu), ani o swoich uczuciach i emocjach (bo bałem się że to nie męskie albo że wezmą mnie za kogoś dziwnego). Wtedy jeszcze nie byłem świadomy, że mam te wszystkie problemy, dowiedziałem się dopiero w ciągu kilku następnych lat podczas psychoterapii i kolejnych tripów. Wciąż się z nimi borykam (przynajmniej większością z nich), chociaż teraz już mniej dokuczają niż wtedy i lepiej sobie z nimi radzę.
Po tym doświadczeniu czułem, że przeżyłem coś wielkiego. Miałem coś w rodzaju afterglow'a trwającego jakiś miesiąc, a podczas niego wiele cennych wglądów, brak potrzeby ucieczki i używania jakichkolwiek substancji (to trwało znacznie dłużej niż miesiąc, konopie, których używałem, trochę więcej niż było warto, wtedy odpadły z mojego życia na stałe), wiele momentów radości egzystencji bez żadnej przyczyny i duży spokój duszy. Ale nie zawsze spokój, czasami też niepokój. W mojej głowie rozbrzmiewało mnóstwo pytań na które nie potrafiłem sobie odpowiedzieć i bardzo mnie to nurtowało. Czy przeżyłem właśnie co duchowe oświecenie, o którym tyle czytałem i o którym tak bardzo marzyłem? Czy to było tylko złudzenie po dragach? Czy ja jestem oświeconym człowiekiem i czeka mnie już tylko nirwana? Czy to ja jestem świrnięty? Czy oni wszyscy? Nie miałem wtedy jeszcze psychodelicznych znajomych (poza wyżej wymienionym przyjacielem), którzy by mnie zrozumieli, z którymi mógłbym porozmawiać o tym co przeżyłem i zintegrować to doświadczenie.
Kiedy patrzę na to teraz, to doświadczenie było zaledwie początkiem drogi i bardzo ważnym i dużym pierwszym krokiem rozpoczynającym długi proces w codziennej pracy nad sobą. Po tym doświadczeniu od razu i na trwale zmienił mi się system wartości. Niedoceniana miłość szorująca po dnie listy, wskoczyła na samą górę i jest tam do dzisiaj. Długo nie mogłem się nadziwić gdzie ta miłość, empatia, przyjaźń, ciepło, współczucie i bycie miłym było przez całe moje życie. Postanowiłem, że mogę mieć taką fazę jak po MDMA na co dzień, wystarczy tylko, że będę zaje*iście miły dla innych ludzi, będę wyrażał im swoje uczucia i emocje, będę zwierzał się z moich problemów i znajdę sobie przyjaciół oraz dziewczynę (i wtedy mój mózg będzie produkował naturalne empatogeny:). Brzmi to jak nierealne i trudne do zrealizowania postanowienia, ale wtedy weszło mi to od razu w nawyk. Z dnia na dzień stałem się wysoko wrażliwą, emocjonalną, szczerą, ciepłą i starającą się być miłą istotą, dla której bardzo ważne są relacje. Przed kilkoma najbardziej zaufanymi znajomymi otworzyłem swoje serce i zacząłem się zwierzać i być z nimi szczery. Od razu zacząłem zauważać, że w moim życiu, dopiero teraz w wieku dwudziestu kilku lat, pojawiają się tak bliskie, szczere i zaufane przyjaźnie, jakich nie miałem nigdy wcześniej w życiu. Po tym tripie relacja z wyżej wymienionym przyjacielem awansowała do bardzo bliskiej przyjaźni. Ale nie zawsze było tak kolorowo. Czułem ogrom miłości i empatii w moim sercu zgromadzony przez całe życie, które wcześniej nie miały drogi ujścia. Byłem bardzo sfrustrowany, że nie mam i nigdy nie miałem dziewczyny. Od tego tripa nie raz miałem złamane serce, czułem się skrzywdzony albo odrzucony, bo często angażowałem się w relację z dziewczynami dla których nie byłem zbyt ważny i bardzo się przejmowałem jak nie wychodziło mi w relacjach. Jednak po coś była ta twarda skorupa zamykająca moje serce :(. Miałem wtedy bardzo słabe social skille (szczególnie te damsko-męskie). W końcu nie miałem wcześniej jak i z kim się ich uczyć. Uczyłem się budowania relacji praktycznie od podstaw. Była to ciężka praca.
Ale się udało :). Dzisiaj mam 28 lat. Od 4 lat jestem w bardzo udanym związku z piękną duszą, a od 2 w małżeństwie również bardzo udanym, w co totalnie nie mogę uwierzyć xd. Otrzymałem od mojej drugiej połówki tyle miłości, ciepła, czułości i akceptacji mnie takim jakim jestem, po raz pierwszy w życiu i wtedy poczułem, że zabrakło mi tego w dzieciństwie ze strony mamy i taty. W to jeszcze bardziej nie mogę uwierzyć, że to się dzieje naprawdę i chcę mi się płakać ze szczęścia :). 2 miesiące temu w moim życiu pojawiła się następna piękna istota - mój synek i wchodzę od tego czasu w etap bardzo dużych zmian. Trzymajcie kciuki :). Obecnie moje serduszko jest otwarte na dwie osoby: moją żonę i synka, przesyłam im codziennie mnóstwo miłości, ciepła i czułości. Z kolei na innych ludzi moje serduszko zamknęło się, bo boję się złamanego serca, odrzucenia i oceniania z ich strony. Na obecnym etapie życia jestem taką introwertyczną istotą, która nie lubi wychodzić z domu do ludzi, ale za to w domu ma dwie piękne dusze które kocha ponad wszystko. A z problemami emocjonalnymi nie muszę sobie już radzić samemu, bo odkąd awansowałem z biednego studenta na osobę zarabiającą pieniądze zapisałem się do psychoterapeuty. Do dnia tego tripa uważałem psychoterapię za bezcelowy kaprys ludzi, którzy mają za dużo pieniędzy, dopóki nie doświadczyłem na własnej skórze, że to działa (po candyflipie działa zaje*iście xd). To już wszystko. Dziękuję za wytrwałość. Prawda oczyszcza. Miłość jest wszystkim.
- 11702 odsłony
Odpowiedzi
.
.
Nie przeczytałem całości, ale
Nie przeczytałem całości, ale i tak się wypowiem, wybacz. Coś wiem o byciu twardym lub samym zgrywaniu że się jest, byciem "tough", jest to ciekawy mechanizm obronny, coś w stylu "świat jest zły więc ja będę gorszy" (przynajmniej u mnie tak to wyglądało). Ludzka dusza ma tendencję do unikania cierpienia, a ludzkie ego ma tendencję do bycia chłonnym jak gąbka, z tej mieszanki wychodzą takie mechanizmy obronne, również z wgranych przez wieki przekonań że mężczyzna musi być twardy i apatyczny. No i takie właśnie przeżycia od wpływem różnych substancji umieją fajnie rozpuścić różne blokady, przekonania i mechanizmy i za to je wszyscy kochamy. Czasem potrzebny jest nam taki mindfuck, żeby pokazać nam jak bardzo nasze myślenie było nie tak do tej pory. Polecam drogę mądrości i środka. Czyli nie muszę być ani twardy i apatyczny ani słaby i rozemocjonowany, tylko jestem w kontakcie z emocjami ale trzymam je na wodzy i umiem je odpuścić;) polecam wszystkim codzienną praktykę uważności i odpuszczenia;
U mnie to chyba głównie
U mnie to chyba głównie kwestia:
1. Hollywoodzkie filmy akcji/sensacyjne/przygodowe na których się wychowywałem, gdzie główny bohater twardziel był tym "najfajniejszym". Do tego nie wyrazał emocji (zawsze poker face) i przez caly film praktycznie nic nie mówił xd.
2. Twarde i bezlitosne środowisko na podwórku pod blokiem i w klasie w szkole, gdzie bycie twardzielem jest nagradzane szczególnie jak jesteś chłopakiem.
dostosuj się albo zgiń
Czyli w twoim przypadku zadziałał program wgrany poprzez dostępną popkulturę i postawę dostosowania się do stada wg wzorca tego programu. A gdzie w tym wszystkim byłeś ty czyli obserwator? Czyżby ego zapakowało go do bagarznika i zabrało na przejażdzkę?
w zasadzie to reagujemy na obserwacje, których doświadczamy i nic poza tym... ale kiedy zaczynamy widzieć, czyli projektować, to dopiero zaczyna się zabawa
Dokładnie
Tak, dokładnie. Był to taki ego trip pod kontrolą ego. Później byłem także obserwatorem społeczeństwa-outsiderem. Ale była to następna gra ego i mur, który sobie stworzyłem żeby odzielić się od innych ludzi. Do pierwszej klarownej, niezmanipulowanej przez ego obserwacji samego siebie musiałem poczekać wiele lat, aż do odkrycia psychodelików