pięć gramów ciemności
detale
pięć gramów ciemności
podobne
I.
Jest około dziewiątej wieczór, ciemna, zimna noc początku grudnia. Siedzimy z moim towarzyszem w małej chatce. Wynajęliśmy ją specjalnie, aby każdy z nas mógł odbyć swoją szamańską podróż pilnowany przez drugiego. Kiedy działanie grzybów prawie zupełnie zanikło u A, ten mówi mi, że możemy się teraz zamienić. On zejdzie na dół z antresoli, gdzie znajduje się duże łóżko, i zajmie moje miejsce na dole na kanapie jako dyskretny tripsitter. Potem okaże się, że to nie jest dla niego koniec przygód ale póki co schodzi na dół. Podczas gdy on przez ostatnie kilka godzin medytował z grzybami, ja siedziałem na dole i czytałem Czerwoną Księgę C.G Junga oraz Poeta i Mit Wiesława Juszczaka. Te dwie pozycje z pewnością wpłynęły na moje późniejsze doświadczenia. Chwilę rozmawiamy, wymieniamy się ciepłymi słowami, po czym połykam wszystkie przygotowane wcześniej pastylki z wymierzoną ilością suszonych owocników. Spodziewam się dalekiej podróży, wyraźnych wizji, może nawet odwiedzenia innych wymiarów, a przede wszystkim doświadczenia obecności jakichś inteligentnych istot, tj. spotkania się z Elfami o których opowiadał Terence Mckenna na swoich wykładach. Przez jakieś 10 minut jeszcze na dole robię sekwencję jogi. Chcę się upewnić, że moje ciało jest tej nocy traktowane z taką samą troską jak umysł i że jeśli poczuję, że mnie coś boli w mięśniach to będzie to raczej złudzenie niż faktyczna dolegliwość spowodowana zasiedzeniem się. Po kilkunastu minutach ćwiczeń biorę wszystkie potrzebne mi rzeczy i wspinam się na antresolę po czym siadam po turecku przed łóżkiem na podłodze.
Czekam.
W moich słuchawkach rozbrzmiewa Budka Suflera utwór Noc Komety w wersji którą zaaranżował Miuosh:
Wizje chodźcie do mnie, blisko najbliżej.
Zostawcie w mojej głowie najdziksze sny.
Oto jest wasza scena, reflektor niżej
Korowód moich marzeń, Wiruje lśni,
Po około 40 minutach od wzięcia tabletek coś zaczyna się dziać. Czuję moje ciało, które tu i tam zdradza oznaki dyskomfortu. Lekko pobolewają mnie plecy. Podłoga wydaje się wyjątkowo twarda i niewygodna kiedy siedzę na niej po turecku opierając się o krawędź łóżka. W brzuchu latają mi motylki, a pod palcami czuję wilgoć. Ten ostatni objaw poznaję, jako charakterystyczny dla doświadczeń z LSD. Znam dobrze proces kiedy substancja psychodeliczna zaczyna się rozkręcać, więc staram się ignorować te symptomy raz po raz wykonując bardzo głęboki oddech. Za każdym razem kiedy to robię zalewa mnie fala spokoju. Będzie to mój nawyk podczas tej podróży: głęboki wdech i wydech, po których umysł odzyskuje balans.
Tymczasem pod zamkniętymi oczami, zaczynają się pojawiać pojedyncze punkciki. Są to jakby zapalające się kolorowe lampki lub migoczące gwiazdy albo nocne miasto widoczne z samolotu w bezchmurną noc. Muzyka, której słucham kieruje mnie do wnętrza i wprawia w medytacyjny stan. Zaczynam bardzo wyraźnie słyszeć dźwięki, które składają się na poszczególne utwory. Muzyka brzmi bardzo przestrzennie, szczegółowo. Sekcje wokalne są mięsiste i intymne jakby ktoś szeptał mi słowa prosto do ucha.
W miarę jak moje zmysły się uwrażliwiają, czuję bardzo przyjemną ekscytację. Pod zamkniętymi oczami widzę coraz więcej fantazyjnych form, ale nie jest to tak wyraźne jak miałem nadzieję. Widzę bardziej powidoki, hipnagogi, czasem przyciemnione, czasem jakby z oddali a czasem jakby na rogu pola widzenia. Kiedy mam na uszach słuchawki wizje są wyraźniejsze, bardziej immersyjne. Mam wtedy wrażenie, że jestem w ich środku ale daleko temu do moich wyobrażeń o tym jak to jest wziąć 5 gramów magicznych grzybów. Myślę sobie, że to chyba nie będzie to, co psychonauci nazywają "heroiczną dawką". Mam nawet myśli żeby zejść na dół i zjeść całą resztę grzybów, które wtedy przywieźliśmy ale w końcu porzucam ten pomysł. Dochodzę do wniosku, że wszystko jest kwestią odpowiednio głębokiej medytacji. Elfy przyjdą, jeśli dobrze zawołam. Teraz widzę pod zamkniętymi oczami tęczowe zygzaki, spirale i wiry o samopowtarzających się wzorach, czasem wyglądające jak prekolumbijskie malowidła, czasem bardziej jak spiralne wzory na fryzach greckich budowli. Czasem natomiast przeobrażają się i zamiast ornamentów widzę spoglądające na mnie niezliczone chmary oczu.
Kiedy natomiast ściągam słuchawki zaczynam bardzo dziwnie odbierać odgłosy z otoczenia. Wizje są mniej wyraźnie ale słyszę dobijający się z mojej głowy irytujący odgłos cienkiego bzyczenia, albo piszczenia. Ten cienki odłos kojarzy mi się z działaniem jakiejś zepsutej maszyny, bardzo małej ale nachalnej i irytującej. Z tego powodu w zasadzie cały czas staram się mieć słuchawki na uszach i wczuwać się w muzykę. Moduluje mi ona doświadczenia, pozwala wczuć się głęboko w wizje, być bardziej w środku.
II.
Od wrażeń wizualnych zdecydowanie mocniejsza jest sfera odczuć. Mogę mieć wrażenie, że wizje są za mało wyraźne, ale moc z jaką odczuwam emocje jest ogromna. Wiercę się wtedy, zmieniam pozycje jakbym bronił się przed niewidzialnym łaskotaniem. W pewnym momencie, być może za sprawą konkretnej muzyki, odnoszę wrażenie, że dzieje się coś podniosłego i wyjątkowego. Mam wrażenie kontaktu z czymś pradawnym i sakralnym oraz, że muszę przywołać to gdzieś z głębokiej ciemności, która mnie otacza.
W pewnym momencie mówię w myślach "weź mnie", "chodź", "jestem gotowy", "pokaż mi kim jesteś naprawdę". Mam wtedy nadzieję, że przywołam moje wymarzone mechaniczne Elfy, jednak okazuje się że odpowie ktoś inny.... Zaczynam powoli odczuwać, że nawiązuje kontakt z jakimś innym bytem. Niemal od razu przychodzi mi do głowy z kim mam do czynienia.
Bogini... The Godess...
Tego samego wieczoru czytałem książkę o korzeniach sztuki, archaicznych malowidłach naskalnych i ich związkach z pierwotną religijnością. Czytałem o czasach kiedy nie istniał podział na sacrum i profanum. Wszystko było święte. Natomiast kilka tygodni wcześniej byłem na Malcie, gdzie zwiedzałem cyklopowe ruiny megalitycznych świątyń i oglądałem jedne z najstarszych antropomorficznych rzeźb jakie odkryto na Ziemi. Były to kobiety/Boginie o szerokich udach wyrzeźbione toporne w kamieniach, znane historii sztuki jako Wenus.
W tej chwili, chociaż nie mam żadnych konkretnych wizji, odczuwam, że Bogini jest gdzieś blisko i że odkryłem jej tajemnicę. Jest nią to, że w całej historii cywilizacji wszystkie żeńskie bóstwa to maski jednej istoty. Bogini to najstarszy obiekt kultu oraz inspiracja pierwszych neolitycznych artystów. Moje przemyślenia nie zdają się wynikać z intelektualnego namysłu. Nie przychodzą mi do głowy konkretne przykłady z mitologii ani nie przywołuję w pamięci wiedzy z religioznawstwa, po prostu czuję, że tak jest.
Mam dojmujące wrażenie jedności, uniwersalności, ponadczasowości i powszechności tego, co odczuwam. Odkrywam również, że do Bogini mogę zwracać się per. Psylocybina. To właśnie ta substancja od zawsze umożliwiała ludziom kontakt i robi do teraz wobec mnie. Bogini jest ukryta w tym związku chemicznym i odpowiada za inspirowanie artystów od samego początku rodzaju ludzkiego.
Nagle do głowy przychodzi mi jej najważniejsze imię. Jest to nazwa jednej z najbardziej tajemniczych świątyń na Malcie - Ġgantija. To słowo wydaje mi się kluczem do jej tajemnic, jej ukrytym imieniem. Powtarzam je w myślach albo wręcz krzyczę wijąc się z rozkoszy kiedy przeżywam pierwsze doświadczenie mistyczne swojego życia.
Ġgantija, Ġgantija!
Nie jest to jednak doświadczenie stricte wizyjne. Ledwo wydaje mi się, że widzę jakiś pojedynczy czarny kształt z okiem pośrodku, a potem jakby kontur ogromnego wieloryba widocznego spod wody. Czuję raczej obecność sacrum, nie wysłowione das Heilige jakby nazywali to religioznawcy. Czuję, że to co przeżywam jest tak doniosłe, że muszę to utrwalić na papierze. Szybko i jakby automatycznie chwytam za kartkę i piszę na niej jak w transie słowa:
"Bogini! Ta sama co na Malcie, ta sama, jedyna, Gighantija, Gigantija"
Zaraz potem kredkami rysuję jakby kształt, który miał być chyba na początku jedną z paleolitycznych Wenus. Kilka kresek potem wygląda bardziej jak wieloryb czy delfin widziany od dołu. Jestem zadowolony z tej syntezy mojego wyobrażenia o Bogini i po chwili z kartki łypie na mnie ogromna Orka, albo inny waleń emanujący spokojem i mocą, sunący przez biel papieru. Jest ogromny, niezmienny, opiekuńczy i spokojny ale przy tym tajemniczy jak odmęty oceanu. Odrywam kartkę i rysuje coś nowego, kolejny kształt. Macham kredkami jak oszalały automatycznie widząc jak linie rysowane kredkami pulsują i wiją się na arkuszu bloku. Rysunek żyje i faluje mieniąc się zdecydowanie większą ilością barw niż pozwala na to paleta kredek. Rysuję, coś w rodzaju czapki albo kapelusza grzyba, potem śmiejącą się maskę jakiegoś szamańskiego trickstera. Teraz wydaje mi się, że jest to twarz Elfów, które chciałem spotkać podczas tej podróży ale nie było mi to dane. Może jednak były niedaleko? Może to one stoją za całym spotkaniem z Boginią, jako reżyserzy gdzieś zza kulis świadomości?
Czasem słuchając niektórych utworów, chyba duetu Carbon Base Lifeforms widzę za zamkniętymi oczami skomplikowane geometryczne kształty, budowle, konstrukcje i maszyny. Mam wrażenie, że ktoś to buduje dla mnie, że toczy się tu jakiś szalony proces produkcji. Poza tym oprawa graficzna wizji jest wyraźne maszynowa, jak z filmu science fiction. Zastanawiam się gdzie w tym wszystkim jest moja Bogini. Pytam ją o to w myślach i w tym momencie wiem, że zadaję to samo pytanie, które zadawali starożytni patrząc w niebo.
Czy Bogini mieszka między gwiazdami? A może przebywa w jakimś równoległym wymiarze do którego nie mamy dostępu? Niestety nie uzyskuję odpowiedzi na to pytanie. Mam tylko cały czas mgliste przekonanie że jednym z imion bogini jest Psylocybina, i to jest klucz do kontaktu. Psylocybina to Ambrozja, napój Bogów, dostrojenie do międzygalaktycznych częstotliwości. Psylocybina, Ġgantija, The Godess, moja Bogini.
III.
Mam wrażenie że mój umysł jest bardzo jasny i bystry. Potrafię analizować mój obecny stan na wielu płaszczyznach. Czasem myślę o nim jako o rodzaju podroży astralnej ale innym razem jako wyniku procesów chemicznych w mózgu. Równie dobrze może to być też podróż do świata archetypów. Rozważam, że wszystkie te rzeczy dzieją się ze mną jednocześnie i ode mnie zależy jak interpretuję to, co się ze mną dzieje. W pewnym momencie na przykład doświadczam czegoś, co mógłbym opisać jako roztapianie Ego.
Czuję, że zrzucam poszczególne warstwy tego kim jestem i z czego jest zbudowana moja tożsamość. Pod zamkniętymi powiekami widzę wyraźnie co dzieje się z moim "ja". Kolorowe struny pędzą przede mną w przestrzeni. Są zrobione z mojego imienia "Andrzej", które jest dla mnie centrum mojej świadomości ale teraz widzę je jakby z zewnątrz. To imię jest dla mnie "zewnętrzne", czego absolutnie nie potrafię ubrać w słowa pisząc ten dziennik. Mogę obserwować, że imię jest splecione z moim "Ja", ale w tym momencie patrzę na to jak obserwator. Myślę sobie, że to tutaj znajduje się granica mojego Ego, ale nie mam wrażenie że się go pozbywam. Nie czuje, że umieram, ani nic z tych rzeczy. Bardziej jakbym na chwilę opuścił statek kosmiczny o nazwie "Andrzej" i chwilę dryfował poza nim w przestrzeni, zabezpieczony liną przed odpłynięciem w nicość. Roztapiam się w jakiejś czarnej materii, gdzie poszczególne elementy, które mnie konstytucją odłączają się jak warstwy kosmicznej cebuli. Tej nocy często mam wrażenie roztapiania się, bycia pod ziemią, albo rozpływania się w podłożu na którym leżę, w miękkim materacu łóżka, który jawi mi się jako bezkresna czerń albo kosmiczny ocean. Co zostaje ze mnie po tych wszystkich roztopach, obieraniach, rozpuszczaniach i rozplątywaniach? Wydaje mi się, że malutka tęczowa kropla czegoś, czego już nie da się podzielić.
Moje doznania są przez cały czas pozytywne, od bardzo przyjemnych do zupełnie ekstatycznych. Czasem czuję lekki dyskomfort, jakby przytłoczenie falami emocji. Czasem nie czuje się komfortowo ze swoim ciałem, nie wiem jak się ułożyć żeby było mi wygodnie i żebym mógł lepiej przyjmować kolejne doznania. Pisząc ten dziennik myślę o tym jakby mój umysł był nieustannie łaskotany doświadczeniami i musiał się dosłownie wiercić żeby to wytrzymać. W takich momentach przytłoczenia najczęściej siadam prosto i robię głęboki wdech i wydech. W tym momencie fala pozytywnej ekscytacji wraz z poczuciem spokoju zalewa całe moje ciało i jestem gotowy przyjąć więcej.
Leżę na ogromnym łóżku na antresoli. Psylocybina masuje mój mózg, który jest jakby nią rozświetlony, połączony. Moja głowa to rozgadany świąteczny bazar, kiedy neurony z różnych części mózgu wreszcie ze sobą rozmawiają. To, co wiem o działaniu tej substancji, że pobudza komunikację między obszarami mózgu doświadczam na poziomie wrażeń. Płaty w głowie świecą jak kolorowe gwiazdki radośnie plotkując. Mam wrażenie niesamowitego orzeźwienia umysłu, rozświetlonego świergotem komunikujących się drobinek.
IV.
W pewnym momencie chcę zobaczyć co u A, który siedzi na dole i zmaga się z problemami żołądkowymi. Nie ma ze mną absolutnie nic do roboty jako tripsitter ale sam fakt, że jest niedaleko sprawia, że jest to jeden z najbardziej komfortowych tripów w moim życiu. Chcę zobaczyć co u niego, więc schodzę po drabinie i przemykam się obok kanapy, gdzie leży po czym pytam co słychać. Deski, którymi pokryty jest od środka domek falują zgodnie z kierunkiem deskowania ściany, co mnie lekko irytuje. Moja twarz w lustrze jest ciekawa ale bez powodów do zachwytu, natomiast mam trudność z utrzymaniem rozmowy z moim towarzyszem. Nie mam zaufania do tego jak odbierane są moje słowa, więc mało mówię. Będąc na dole staram się czymś zająć ręce, kiedy słucham jak A do mnie mówi. Zajadam pyszne jabłko, które wydaje mi się wyjątkowo soczyste i ożywcze. Zauważam, że zdecydowanie mało komfortowo czuję się kiedy muszę chodzić, rozmawiać i obcować ze światem zewnętrznym. Mój towarzysz siedzi na kanapie jak Budda i mówi rzeczy, których do końca w tym stanie nie rozumiem. Z kolei odnoszę wrażenie, że cokolwiek ja nie powiem, to będzie to okropne zniekształcenie tego, co faktycznie chciałbym przekazać. Dlatego szybko wspinam się po drabinę na antresolę i wracam do swojego świata wizji, gdzie czuję się najlepiej. Tam jestem tylko ja, muzyka i psylocybina. Muzyką otula mnie, rzeźbi wizje, potęguje dreszcze. Czasem słyszę niesamowitą głębię w utworach, które dobrze znam, czasem zauważam tam zupełnie nowe dźwięki, jakieś kobiece wokale znikąd, a czasem kumkanie żab. Nieraz mam wrażenie, że dźwięki rozłażą się i dzielą na poszczególne warstwy jakby były mięśniem albo sznurem, a ja byłbym w stanie słuchać poszczególnych włókien. Muzyka jest w tym stanie wielowymiarowa, co wywołuje nieme okrzyki ekstazy, bo staram się na głos nie okazywać zachwytu, mimo że bardzo mam ochotę krzyczeć. Muzyka Shpongle odkrywa przede mną nieznane dotąd rejestry i zdaję sobie jak nigdy sprawę, że jest wymyślona specjalnie po to aby słuchać jej w takim stanie. Przed oczami niewyraźnie widzę jakieś maszyny, czasem fraktalne piramidy, czasem czerń kosmosu z kolorowymi pulsarami i obiektami orbitującymi wokół odległych ciał niebieskich. Cały czas wizje są bardziej lub mniej dokładne ale nigdy nie jestem w ich środku jak we śnie, bardziej jakbym oglądał je przez przyciemniony projektor. Zlewają się z myślami i powodują natychmiastowe wyładowania emocji. Często łapię się na tym że od dłuższej chwili płaczę ze wzruszenia.
V.
W pewnym momencie puszczam utwór Iskierka polskiego duetu Ikarvs. Jest to psychodeliczna interpretacja popularnej kołysanki którą znam od dziecka:
Na Wojtusia z popielnika
Iskiereczka mruga
Chodź opowiem Ci bajeczkę
Bajka będzie długa
Te słowa, które śpiewała mi moja mama odsyłają mnie do jakichś bardzo starych uczuć. Jestem już w innym świecie jeśli chodzi o klimat wizji, już nie sterylnym i kosmicznym, a brudnym i bagiennym. Zaczynam rysować. Z kartki wyłania się twarz jakby gnoma, wiedźmy albo strzygi o błyszczących, oślizgłych oczach. Zaczynam natychmiast interpretować to jako obraz jakiejś części mojej osobowości, zapomnianej, odrzuconej i niechcianej. Ta wewnętrzna, skarlała część mnie to jungowski cień, moje samolubstwo. Ten egoista nie przejmuje się innymi i dlatego jest zepchnięty gdzieś w głąb psychiki jako ten zły, ktoś kogo trzeba stłamsić, bo przecież trzeba być altruistycznym, myśleć o innych i nikogo swoimi czynami nigdy nie urazić. Ten cień powstał we wczesnym dzieciństwie podczas mojego wychowania do bycia "grzecznym chłopcem", skupionym na nie sprawianiu przykrości innym. Jednak ten samolubny "ja" czasem daje o sobie znać w niekontrolowany sposób w moim życiu. Czuję, że wreszcie mogę zaprosić go na powierzchnię, cały czas doszczegóławiając jego obraz na papierze. Z oczu bije mu odbity blask słońca, które jest na powierzchni mojej osobowości a którego to stworzenie nie widziało od dzieciństwa. Strzyga wypływa na powierzchnię, a ja akceptuję ją taką jaka jest. W końcu samolubny ja, właściwie zintegrowany, jest źródłem pewności siebie, asertywności i umiejętności stawiania ludziom granic, czyli tego z czym mam od zawsze problem. Dlatego staram się tę istotę uwolnić, pozwolić wyjść z cienia na światło, gdzie może zostać pokochana jako integralna część mnie. Akompaniują temu szamańskie rytmy, które przechodzą w utwór Cicho sza - leśny remix piosenki Grzegorza Turnaua.
Rysuję nowy obrazek, który znowu przedstawia jakiegoś stwora, bagiennego, brzydkiego ghula o świńskim ryju i zielonej skórze. Nie wydaje mi się tym razem personifikacją niczego konkretnego. Jestem natomiast mentalnie w mało przyjemnym miejscu ale chcę dokończyć tę fazę doświadczenia w naturalny sposób, więc rysując czekam na koniec utworu.
VI.
Po tym doświadczeniu robię sobie przerwę od leżenia na łóżku, na którym jestem już około 3 godziny. Idę znowu na dół zapytać czy u mojego kompana wszystko w porządku i wziąć sobie roślinny jogurt. W zasadzie przez cały dzień jadłem tylko śniadanie, więc wypadałoby cokolwiek zjeść. Niestety A czuje się fatalnie, wymiotuje bez przerwy i wyraźnie cierpi ale traktuje to chyba jako rodzaj oczyszczenia. Wracam na górę do swojego gniazdka na dachu, bo nie jestem w stanie mu w żaden sposób pomóc.
Rysuję dalej zachwycając się tym razem różnymi utworami z fortepianem w roli głównej. Rysuję jeszcze przez chwilę trochę bardziej świetliste obrazki po czym odkładam kredki i kładę się znowu z zamkniętymi oczami. W pewnym momencie mój nastrój przechodzi w chęć zgłębiania tematów naukowych. Mam ochotę rozwikłać tajemnice wszechświata, fizykę kwantową, astronomię i ich relacje z metafizyką. Czuję, że mam teraz zdolność nie tylko myśleć o tych sprawach ale wręcz scalić je w jakiś zunifikowany system myślowy, który mógłby popchnąć ludzkość do przodu w rozwoju w kierunku cywilizacji międzyplanetarnej. Mam wrażenie, że gdzieś tam w centrum galaktyki poprzez psylocybinę coś próbuje przekazać mi ogromną wiedzę na temat natury wszechświata i że źródłem tego przekazu jest planeta-matka grzybów. Kiedy widzę przed oczami wirujący statek kosmiczny z niebieskich sześcianów wydaje mi się, że mój umysł podłączony jest do jakiejś matrycy wszechwiedzy, że wszystkie tajemnice można teraz poznać ale niestety nie będę ich w stanie nigdy przekazać w ludzkim języku. Cały czas towarzyszy mi uczucie niewysłowienia. Smutno mi, że nie mogę utrwalić tych pięknych i ważnych wizji w obrazie ani w słowach, bo nie jestem genialnym malarzem ani poetą. Natomiast cały czas towarzyszy mi przeświadczenie, że ta wiedza gdzieś tam jest, czeka na ludzkość. Niestety jedyni, którzy wiedzą o jej istnieniu nigdy nie zostaną potraktowani poważnie, bo ich wiedza pochodzi z objawienia spowodowanego odurzeniem. W naszym kręgu kulturowym nie jest to oczywiście uznane źródło wiedzy.
W tym momencie, po prawie 5 godzinach od zażycia grzybów działanie substancji wyraźnie słabnie. Psylocybina nie ma nade mną kontroli ale dalej wyraźnie kierunkuje moje myślenie. Jestem w stanie rozważać naukowe koncepty i jestem ich bardzo ciekawy, dlatego puszczam sobie podcast Star Talk Neila de Grasse Tysona. Niestety moja uwaga skupia się wyłącznie na mięsistości jego głosu, a nie na treści. Widzę tkanki, mięso, wnętrza jakiegoś organu, kiedy słyszę wypowiadane przez niego słowa. Z lekkim obrzydzeniem, dość szybko wyłączam wykład.
***
Po prawie 6 godzinach od zjedzenia grzybów postanawiam iść spać. Ściągam więc słuchawki, schodzę na dół, myję zęby, przebieram się i wchodzę na antresolę aby wejść pod ciepłą kołdrę. Trudno mi zasnąć, mimo że czuję się już zmęczony i śpiący. Łaknę wiedzy o tajemnicach wszechrzeczy i mam wrażenie ze teraz mój umysł będzie je chłonął jak gąbka. Włączam więc wykład po polsku o zależnościach między fizyką kwantową i teorią relatywistyczną i czuję, że skupiam się na tym dużo bardziej niż zwykle. Mam wrażenie, że bardzo dużo z tego rozumiem. Pod zamkniętymi oczami dalej majaczą wizje gwiazd, krajobrazów i maszyn, niektóre są już prawie że snami, więc są bardziej dokładne. W końcu dosłownie ukołysany przez opowieść o czarnych dziurach, cząstkach nadświetlnych i granicach mechaniki kwantowej zapadam w głęboki sen.
- 4453 odsłony
Odpowiedzi
Ciekawy raport, przypominasz
Ciekawy raport, przypominasz mi trochę mnie samego jakiś czas temu.
Z tego co się oreintuję to (według McKenny) heroiczna dawka grzybów powinna być przyjmowana w ciemności i ciszy, przy jak najwiekszym ograniczeniu bodźców z zewnątrz. Dodatkowo grzyb grzybowi nierówny i jedne 5g może być dużo słabsze/mocniejsze od drugiego.
A owe efly to istoty, które niektórzy spotykają podczas podróży na DMT.