bad trip, którego nie żałuję
detale
raporty gnioszniodzio
bad trip, którego nie żałuję
podobne
Sobota wieczór, humor gitówa. Ja i mój chłopak (będę go opisywać jako M.) lecimy zapalić sobie z dwójką znajomych - niekoniecznie bliskich, ale na tyle spoko byśmy mogli czuć się przy nich komfortowo. Nazwijmy ich S. i P. Mieliśmy testować zielsko, które S miała w późniejszym terminie ogarnąć "hurtowo" na urodziny mojego chłopaka - nawet nie wiecie jak się cieszę, że nie wzięliśmy tego tematu na urodziny bez przetestowania (i że ogólnie ostatecznie go tam nie wzięliśmy).
Przed rozpoczęciem palenia, jak to mam w zwyczaju, zamówiłam ogromną pizzę i usiedliśmy na balkonie, który należał do pokoju ich współlokatora - nazwijmy go F. On nie miał problemu z tym, byśmy tam palili, jednak wcześniej S. i M. trochę mi na niego narzekali, jednak nie przejmowałam się tym zbytnio, bo dla mnie był spoko. Zaczęliśmy palić około godziny 21, może 22. Było wtedy już ciemno, a balkon oświetlały ledowe, różowe światła z pokoju F. Zaczęliśmy po kolei brać buchy z bongo - ostatecznie spaliliśmy może 0,8 na czworo, chociaż pewnie nawet troszkę mniej. Mój pierwszy buch był spory, później nie pamiętam czy wzięłam tylko jednego mniejszego, czy dwa mniejsze. W każdym razie po odłożeniu bongo od razu zaczęłam czuć, że wchodzi. Na początku myślałam, że wchodzi zajebiście - kiwałam głową, a kolory odbijające się od obręczy balkonu wyglądały prześlicznie. Niedługo później jednak wszystko to zaczęło się rozmywać, nie mogłam się skupić na żadnym widoku. Już wtedy wiedziałam, że coś jest nie tak, a nie był to dobry sygnał - w końcu była zima, a na chłodzie słabiej wchodzi i dopiero po wejściu do środka kopie mocniej. Nie przeszło mi to jednak przez myśl, więc razem z resztą weszliśmy do środka.
Przez chwilę siedzieliśmy wszyscy na łóżku - S. leżała mając lekką, ale z tego co opisywała przyjemną odklejkę, P. podobnie, a ja i M. siedzieliśmy. Ja byłam dość mocno odklejona, ale nie czułam się źle, aż do momentu w którym uświadomiłam sobie, że moje serce bije jak oszalałe. Kazałam każdemu po kolei sprawdzić moje tętno - powiedzieli, że jest okej, ale jak później się dowiedziałam - chcieli mnie tylko uspokoić, bo serducho mi zapierdalało jak szalone. Położyłam się na chwilę aż w końcu stwierdzilam, że będę rzygać - zdążyłam dojść do łazienki w towarzystwie chłopaka, wypuściłam z siebie część zawartości żołądka i wtedy się zaczęło.
Stanęłam przed lustrem, patrząc się na siebie - niby miałam świadomość tego, że to ja jestem w lustrze i że widzę siebie, chociaż niezbyt wyraźnie, ale było mi jakoś tak dziwnie... Poprosiłam chłopaka, by znowu sprawdził moje tętno - przytulił mnie od tyłu i przyłożył palce do mojej tętnicy na szyi, po czym powiedział "jest szybkie". Wtedy wiedziałam, że moje serducho potężnie zapierdala. Ciężko mi się oddychało, więc wyszłam z łazienki, a gdy wróciłam do pokoju, nie było już S. - czuła dyskomfort związany z moim stanem, więc ulotniła się do F. W pełni to zrozumiałam. Poprosiłam P. o miskę na rzyganie, o wodę i o wentylator, bo ciężko mi się oddychało. P. dobrze się mną zajął i siedział przy mnie, miał wyraźnie najmniejszą pizdę z nas wszystkich. To było jakieś pół h po jaraniu.
W tym czasie M. siedział odklejony na łóżku i jak później stwierdził - stracił wzrok na jakieś pół h. Podobno zdarzało mu się to kilka razy po zielsku, ale i tak jest to dość przerażające. A ja? Ja czułam, że umieram. Moje tętno było tak szybkie, że czułam że moje serce zaraz eksploduje (ostatecznie nie wiem jakie było dokładnie, ale myślę że powyżej 150), strasznie ciężko mi się oddychało, a nie pomagało też to, że bez przerwy wymiotowałam. Ciągle piłam wodę, która wylatywała ze mnie po kilku sekundach, bo nie miałam już czym wymiotować, ale ciągle miałam okrutne mdłości. F. co jakiś czas przychodził i się opiekował, myślał o wzywaniu karetki, ale ja strasznie tego nie chciałam. Tymczasem gdy momentami zamykałam oczy po prostu czułam, że odlatuje - że jeśli będę je mieć zamknięte zbyt długo, to zasnę i już się nie obudzę. Trzymanie oczu otwartych jednak nie było takie proste - to co widziałam zdawało się odległe, rozmyte, takie bez sensu i nieprawdziwe. Nie było żadnego widoku, który byłby dla mnie w tamtym momencie satysfakcjonujący.
Momentami nawet akceptowałam swój los. Myślałam o tym, że i tak kiedyś umrę. Przestałam się przejmować tym, ile stracę przy tym ja czy moi bliscy. Było w tym bad tripie coś spokojnego, mimo bycia w tym stanie czułam, że tak właśnie ma być. Absolutnie nie było to przyjemne, ale wydawało się jakieś takie... Właściwe? Ciężko mi to nazwać.
W pewnym momencie S. przyszła z pizzą. To było już 1,5h od kiedy zapaliliśmy. Na widok samych pudełek pełnych żarcia potężnie się porzygałam. Na szczęście kontakt ze mną nie został utracony, pamiętam nawet moment, w którym zapytano mnie, co tego dnia jadłam, a ja odpowiedziałam, że chińszczyznę, oczywiście przerywając to słowo chyba z 2 razy, bo na samą myśl wymioty pchały mi się do ust. W pewnym momencie M. też zaczął wymiotować i tak sobie rzygaliśmy razem, jak urocza parka.
Ten cały stan trwał z 3 albo 4 godziny. Stan, w którym walczyłam ze samą sobą o to, by utrzymać oddech, czując dyskomfort i ból związany z ciągłym rzyganiem, i strach przed tym, co dzieje się w mojej klatce piersiowej. Oczywiście bałam się też co pomyślą osoby wokół mnie - pierwszy raz z nimi jarałam, a F. nawet nie znałam, czułam się oceniana i miałam paranoję, ale ten strach i poczucie odosobnienia były niesamowicie błahe w porównaniu do tego, co działo się ze mną fizycznie. Wtedy po raz pierwszy w życiu poczułam się bliska śmierci i do teraz nie wiem, czy faktycznie się o nią otarłam, czy po prostu sobie tak wkręcałam.
Gdy bad trip mi przeszedł, P. i M. byli totalnie odklejeni - P. spał, a M. po prostu siedział, nie mając na nic ochoty. Ja za to miałam ochotę na oglądanie śmiesznych filmików i jedzenie pizzy. Tak też zrobiłam - zaczęłam oglądać śmieszne filmiki i szamać pizzę. Z okropnego bad tripu zmieniło się to w całkiem przyjemną, dość leciutką fazę. Na następny dzień czułam się tak, jak zwykle czuje się po spaleniu większej ilości zielska - trochę odwodniona, trochę odklejona, trochę zmęczona, ale nie było tragedii.
Mimo iż ten trip był najgorszym, jaki w życiu przeżyłam i nigdy nie chciałabym z niego powtórki, to sporo mnie on nauczył. Od tamtego czasu jestem bardzo ostrożna z używkami, zawsze jak palę temat z nie do końca znanego mi źródła to zaczynam od małych ilości i raczej omijam bonga i wiadra. Nie żałuję, że się to wydarzyło, jednak pozostawiło to pewną skazę na moim umyśle - do teraz prawie zawsze zjarana mam paranoję na punkcie swojego tętna. Na szczęście już chyba mi to przechodzi i muszę przyznać, że od tego czasu ani razu nie przydarzył mi się bad trip, który by zwalił mnie z nóg, a jedynie chwilówki, kiedy musiałam się położyć i poczilować, żeby wrócić pytając "to co, bonio?".
- 8584 odsłony
Odpowiedzi
Trawuncia
Psychika czasami nieźle nam potrafi wykurwić po buszku. Większość złych doświadczeń po zielsku bierze się z psychiki - o ile palimy czyste. Po jakimś brudasie trochę może minąć zanim do siebie dojdziesz, w aspekcie psyche. Przed jaraniem postaraj się rozładować napięcie, zaczynaj od małych ilości jako "test produktu", serce po buszku może bić szybciej (do 120), ważne by się tym nie nakręcić. Warto pić sobie podczas bakszenia jakieś elektrolity. No i na przyszłość zabezpieczyć się w chociaż validol. Zawsze człowiek czuje się jakoś bezpieczniej ;p
śmierć nie może umrzeć, mam kruche ciało i piękną duszę