dziki i niepodległy, słoneczny kot.
detale
dziki i niepodległy, słoneczny kot.
podobne
Przebudził mnie ból.
Nie mogłem w to uwierzyć, ale wszystko wskazywało na dokuczliwe zatrucie pokarmowe. Czułem, że... Nie no, czy ja zbliżam się do etapu wymiotowania z chwilowymi przystankami na dogorywanie agonalne w łóżku?!
Myślę, analizuję...
Nie no, że poważnie...?
Pierdolony cukier...
Nie mogę w to uwierzyć, przecież to było tylko kilkanaście niewinnych rurek z kremem, trochę żelków, pączek i odrobina ciasta!
Tego naprawdę prawie nie było!
Zjadłem wszystko przed snem, na pusty żołądek, myśląc... dobra, nie myśląc.
Mój organizm, całkowicie odzwyczajony od przetworzonego jedzenia – wył, skwierczał, ale przede wszystkim – płonął.
Wstaję, palę światło i zdaję sobie sprawę, że nie będę rzygać, bo prawie nie mam czym, ale zatrucie pozostaję, jak bolesna blizna, pamiątka głupiej przeszłości.
Schodzę z piętra.
Wszędzie ciemno. Domownicy śpią.
Palę światło i dostrzegam przedmiot porzucony w cieniu, który rzucały zakurzone, zapomniane podręczniki szkolne.
Uśmiecham się niewinnie i chwilę potem konstruuje w łazience wiadro. Natychmiast przechodzę do przyjęcia zaleconego przez lekarza medykamentu, wiedząc, że każdą chwilę zwłoki przypłacam zdrowiem.
Pomimo bólu, cała sytuacja wydała się zabawna. Na jakiś dziwny sposób śmieszyły mnie własne, głupie, nieco ironiczne komentarze, które pojawiały się mimowolnie, wraz z postępem akcji.
-Pacjent wykazuję natychmiastową, emocjonalną poprawę po przyjęciu leku bez recepty.
Tymczasem, w oknie obok zaczynało świtać.
Zapowiadał się kolejny dzień, jak co dzień.
Wzdycham, jak znudzony życiem, ospały kocur, który ledwie podniósł powiekę i już ma dość.
Nieee, ja nie jestem takim kotem. Muszę po prostu stąd wyjść.
Ubieram się, zakładając całkowicie losowo dobrane rzeczy, myśląc... nie, nie myśląc.
Wychodzę na dwór, bez jakiegokolwiek planu.
Po wyjściu, poczułem się ponownie tak, jak gdyby ktoś wylał mi na głowę zimny kubeł wody.
Wciąż nie mogę się nadziwić, że zawszę daję się temu dziwić. :)
Lodowaty wicher przeszył mnie na wylot.
Stałem tak chwilę, nie wiedząc, czy narzekać.
W całym tym oszałamiającym chłodzie było coś... Nutka szalenie pociągającego wrażenia, którego zwykle nie odczuwam tak intensywnie i szczegółowo.
Przeważnie, zamiast oddać się doznaniu, natychmiast analizuję je i przyklejam etykietkę "piździ w chuj", po czym zakreślam krzyżyk w "rubryczka negatywnie odbieranych doznań".
Czułem się lepiej, bo temperatura wpłynęła na organizm, który odwdzięczył się wrażeniem ulgi.
A może pomogło coś innego?
-Pacjent wykazuję coraz lepszą poprawę.
Ruszyłem przed siebie, nie myśląc.
Nie lubię myśleć, widząc, co nadmiar tej czynności robi z ludzi.
Mija kwadrans i wszędzie obok znajduję się już tylko dziki las.
Nieuczęszczany teraz przez nikogo, oprócz zwierzęta i naćpanego mnie.
Hahaha!
Naćpany.
Lubię to słowo, głównie dlatego, że natychmiast odbieram je negatywnie w odbiorze, kojarząc mi się z otępieniem, przymuleniem, całym złem na świecie, szatanem i oczywiście – brudnymi ćpunami, żebrzącymi w slumsach.
Stan, w którym się znajdowałem nie ma nic związanego z tymi wrażeniami.
Czułem się żywy i bardzo świadom wszystkiego, co robię, ale przede wszystkim siebie, jako oddzielnej istoty, a jednak złączonej ze wszystkim, co ją otacza.
Każdy detal rzeczywistości, myśl, przeszłość - wszystko coraz wyraźniej stanowiło cząstkę tej samej nieskończoności, która znajduję się gdzie tylko zawędrowała moja świadomość. Im dłuższą poświęcałem uwagę jakiemukolwiek przedmiotowi, wrażeniu lub emocji, to niczym doskonały, nieustannie ewoluujący wzór – pojawiało się coraz więcej tego, co widziałem i odczuwałem.
Rozglądałem się, rozkoszując nieskończonym potencjałem chwili obecnej..
Las zaczynał wyglądać coraz bardziej takim, jakim jest naprawdę, choć nie zachodziła w nim jakakolwiek fizycznie dostrzegalna zmiana.
Ja się zmieniałem, widząc więcej tego, co zawsze było na swoim miejscu.
Obserwowałem. Chłonąłem wszystko, co widziałem. Nie analizowałem tego, nie zamierzając zatracić siebie w oceanie wynurzających się wrażeń.
Czułem się na swój sposób podobny gąbce, wchłaniającej wszystko, po to, aby przepuścić to bez oceny, ale dla samej tylko rozkoszy najmniejszego, lub najgłośniejszego doznania zawierającego się we mnie.
Wchłaniałem las i bijące chłodem, niemal górskie powietrze, które tak bardzo kocham, niezależnie, w jakim stanie świadomości się znajduję.
Stapiałem się ze wszystkim w rozkoszną jedność.
Intuicyjnie odnosiłem wrażenie, że ruch drzew, roślinności i sam szum wiatru to jedna wielka symfonia grana przez naturę ku Ci człowiekowi, ale przede wszystkim – dla samej radości z indywidualnego istnienia zawartego w najmniejszej, pozornie nieistotnej części leśnego ekosystemu, bez którego nie byłoby tej cudownej pieśni zwanej życiem. Każdy najmniejszy ton miał znaczenie.
Byłem tym wszystkim, zapominając, że miałem się nie zatracać. Nie potrafiłem oprzeć się rozkoszy, która niewinnie próbowała zakraść się do środka.
Rozglądałem się, kochając wszystko, co widziałem.
Moja wyobraźnia tworzyła z zauroczonym intelektem, najdziwniejsze i najprzyjemniejsze scenariusze.
Niemal słyszałem, jak drzewo opowiada sąsiadowi najnowsze nowinki ze swojego korzennego, podziemnego świata.
Śmiałem się, wyobrażając sobie, jakiej cierpliwości potrzeba, aby trwać tyle w jednym miejscu i rosnąć, nie przemierzając świata.
Pierdolone, kochane drzewo.
Hmmm...
-A może drzewa wędrują swoją drzewną świadomością, w tak skomplikowanych rzeczywistościach, że nie potrafię objąć ich umysłem i tak naprawdę, to ja jestem bardziej tym, który trwa w bezruchu?
Cały czas ginąłem w swoim własnym indywidualnym świecie, którego nie zamierzałem sobie odmawiać, udając, że tak naprawdę ostatnia resztka mojej osobowości zbudowana w szarej, ludzkiej rzeczywistości ma jakiekolwiek znaczenie.
Szedłem, słysząc każdy detal odgłosów, który rodził się w połączeniu moich stóp z leśnym podłożem.
Wyobraźnia działała, pobudzając do fantazji.
Już nie było mnie.
W jednej chwili zastąpiłem siebie wyobrażeniem, przedzierającego się przez zaśnieżone szczyty, górskiego kota.
Niemal czułem jak...
Uderzyło mnie znienacka.
I wgniotło w ziemię.
Zatrzymałem się i po prostu wybuchnąłem płaczem, kiedy do mojej świadomości wpadł nieproszony gość.
Była nim wszechogarniająca świadomość stłumionej prawdy, wymuszającej teraz krwawą i natychmiastową konfrontacje.
Czułem całkowitą pewność, że ja już nie potrafię udawać.
Nie mogę dłużej myśleć i stwarzać pozorów, że jest inaczej..
Ogarnął mnie żar niepowstrzymanej nienawiści, płomień świętego gniewu na myśl o władzy i ludziach, którzy trzymają w niewidzialnym uścisku otępiałe głupotą społeczeństwo, mordując w biały dzień indywidualność i wolność w tych jednostkach, które próbują być sobą, na inny sposób, niż ten, który z góry jest wpajany od dzieciństwa, jako jedyny słuszny, bo przynoszący zysk.
Czułem, że ostatni rok, choć wszyscy mówią, że zaczynam wariować, był tak naprawdę okresem czasu, w którym powoli zaczynałem naprawdę odżywać, odzyskując powoli te wartości, które dla ludzi znaczą już niemal nic, bo nie można się na nich dorobić.
Coraz bardziej zaczynam odczuwać prawdziwą wolność, jak dziecko, odzyskując naturalne pierwiastki niewinności, wolności i całkowitej bezinteresownej miłości, którą niegdyś wszyscy dawaliśmy za darmo.
A jedyne, co wystarczyło, aby zacząć to ponownie odzyskiwać, to samo wdrożenie w życie podążania za tym, czego tak naprawdę pragnąłem, nie myśląc o nakazach, zakazach, które istnieją nawet nie wiadomo, po co.
Czy dziecko posiada kodeks moralny, inny, niż ten, który jest mu naturalny, wrodzony?
Szedłem w swoim życiu tak świadom chwili obecnej, jak potrafiłem najczęściej, nieustannie podążając za najbardziej stłumionymi i najgłupszymi pragnieniami zagrzebanymi w głębi serca, mając już w dupie innych, którzy świadomie, lub nie - pasożytowali na mojej osobie, wymuszając działania, reakcje, marnowanie czasu i ograniczenia, które ostatecznie sprawiały, że mój prawdziwy, wewnętrzny świat stawał się coraz bardziej zapomniany i zagrzebany, coraz odleglejszy..
Upłynął rok, ale wciąż czułem się w jakiś sposób zbrukany butami ludzi, dla których jedyne, co miało znaczenie, to poświęcanie się idei pieniądza, całkowite przekucie własnego ja, żeby jak najbardziej wpasować się w pierdoloną formę do wyrabiania pieniędzy i już z niej nie wychodzić...
Tonąłem w podobnych myślach i emocjach, cierpiąc ale również całkowicie akceptując tą ciemność i ból, tak długo, aż powoli zacząłem odzyskiwać spokój, choć ogólne poczucie zdruzgotania i smutek, szły za mną, jak cień.
Nagle wybuchnąłem śmiechem, kiedy zrozumiałem, że już nigdy nie będę potrafił być taki, jak kiedyś. Nie będę w stanie wrócić mentalnie do świata, do którego mnie tresowano, nawet, gdybym chciał, bo teraz mam świadomą władzę nad sobą i nic nie sprawi, że choć na chwilę przestanę myśleć, że kontrola od zawsze była gdzie gdzie indziej, niż w moich rękach.
Jestem pierdolonym, dzikim i niepodległym kotem, który chodzi własnymi drogami, będącymi stanem umysłu, a nie regułą, lub wymuszonym stylem życia.
I na tym skończyły się jakiekolwiek względnie ludzkie przemyślenia, bo zaczęło się robić... intensywniej.
***
Idę przez las.
Przez cały czas rozkoszuję się samym biernym, rozkosznym aktem "przemieszczania się", któremu nie towarzyszyła jakakolwiek myśl zewnętrzna.
Ja idę.
Patrzę.
Nogi idą.
Idą......
Idą.......
Idą..........
Wrota totalnej bezmyślności, przejście do pustki umysłu – zostało szeroko otwarte.
Wszystko, co w nich stawało jako doświadczenie fizyczne – było całkowicie nagie, okrojone z wpływu ego.
Naga, na tyle dziewicza rzeczywistość, na ile potrafiłem się do niej dostroić.
Nie mogłem nadziwić się temu, co działo się wokół, choć nie działo się nic i działo się wszystko naraz.
Zastanawiam się, gdzie tu zaczyna się tak naprawdę poziom upalenia, a gdzie "ja", jako "ja", ten, który był jakiś czas temu?
A może to już tylko doskonała koegzystencja nakładających się na siebie wszechświatów?
Lasu, roślin, mnie, spalonej MJ, razem współtworzących jeden utwór, zwany życiem Tu i Teraz, który rozgrywa się w moim epicentrum istnienia, przez które postrzegam rzeczywistość?
Wysoki poziom bezosobowości i wrażenie rozlania się na wszystko, gdzie spoglądał punkt świadomości.
Tu nie ma upalenia.
Tu już nie ma mnie
Tu wszystko...
JEST.
Stan opisany w tych słowach trwał około 10-20 minut, po czym zaczął opadać z siły, myśli zaczęły ponownie wędrować.
(Przypominało mi to efekt długiej i głębokiej medytacji, ale wciąż był to "inny" stan, choć "taki sam". Zindywidualizowany przez MJ. Nie powiem, że lepszy, nie powiem, że gorszy. Po prostu inny.)
***
Coś się stało.
Ktoś mnie spostrzegł.
Błyskawicznie patrzę w kierunku, który przyciągał moją uwagę.
To...
Słońce.
Przebijało się przez leśne korony, patrząc się na mnie, na ten swój przyjemnie indywidualny, słoneczny sposób.
Odwzajemniłem spojrzenie, pamiętając, że 1h od momentu, w którym zaczyna wznosić się w niebo ( lub godzinę przed całkowitym zachodem słońca ) jego wpływ jest na tyle słaby, że można wpatrywać się w nie bez jakichkolwiek uszczerbków fizycznych.
Wielu joginów w Indiach robi to, uznając za świętą praktykę.
Czytałem, że pomimo prostoty jest to wielki i stosunkowo prosty klucz do szeroko pojmowanej "wolności" w dzisiejszych czasach, który również ludzkość zachodu posiada w zasięgu ręku, ale oczywiście - nic z tym nie robi.
Jakie ono jest cudowne. Postanowiłem, że sprawdzę to wszystko na własnej skórze.
Ruszyłem, szukając odpowiedniego miejsca.
***.
Znalazłem się na polance, obok której pędziła dzika rzeka.
Znajdowała się naprawdę nisko, a ja – na polnych wzgórzach, wysoko ponad nią. Cały krajobraz wokół ozdobiony był niezliczoną feerią jesiennych kolorów i niewielkimi połaciami mroźnego szronu.
Wyglądał, jak z bajki.
Brakowało tu tylko psychicznie wyglądających elfów, księżniczek, zamków i rycerzy, którzy mogliby wypełnić ten baśniowy świat swoją obecnością.
-A może gdzieś tu są?
Rozglądam się.
Jeśli ktoś tu mógł być, to tylko jakiś random, wąsaty Stefan ze swoim psem Azorem na spacerze.
Ukryte wśród leśnych szczytów, słońce nie zaszczyciło mnie swoją obecnością.
Obok leżało zwalone, olbrzymie drzewo, które upadając – oparło się na swoich sąsiadach. Wspiąłem się na nie z wielkim trudem, śmiejąc się z poziomu własnej koncentracji.
JEST. Udało się!
Od razu je dostrzegłem. Leniwie wznosiło się w górę.
Wpatrując się w nie, poczułem się tak, jak gdybym natychmiast uzyskał audiencje u samego Boga, który łaskawie patrzył, zalewając mój świat nieustannie ewoluującą, nieskończoną gamą orgazmicznej przyjemności.
Patrzyłem, nie mogąc nadzwić się faktowi, że nie czułem żadnych przykrości, do których unikania byłem przyzwyczajony całe życie. Gdzie się podziało słońce, bezlitosny tyran rażący ognistym gniewem moje biedne oczka?
Jedyne, co czułem, to rozkosz.
Składała się z rozbijających po całym moim ciele, milionów barw przyjemnie ciepłej ekstazy, która w chwili, kiedy byłem w stanie ją ogarnąć, natychmiast ewoluowała w coraz to inny wzór, tej samej, a jednak innej rozkoszy.
Moja twarz, nieustannie wykrzywiała się w głupich grymasach, kiedy próbowałem uchwycić, pojąć tą wewnętrzną przyjemność, ale zupełnie mi to nie przeszkadzało.
Wiedziałem, że słońce zawiera mnóstwo kolorów, ale to, co widziałem, wyglądało momentami jak wielki, świetlisty paw. Oszałamiało mnie, jak doskonałe i potężne jest to zwykłe, codzienne słońce, którego obecność zauważałem do tej pory, jako coś zwykłego i szarego.
Im dłużej patrzyłem, tym gra świateł stawała się intensywniejsza. Zrozumiałem, że samo wpatrywanie się w nie jest niesamowicie skomplikowaną sztuką, bo im dłużej – tym więcej słońca zaczynam tak naprawdę widzieć.
Czułem, że jego wpływ odbija się w całym moim ciele niekreślonym, pozytywnym wpływem, który nieustannie rósł.
Siedziałem i patrzyłem, aż zaobserwowałem coś niesamowitego.
Niebo wokół słońca zaczęło się robić... czerwone! Patrzę. Nie, to już ciemna, krwista barwa, wyglądająca, jak dojrzała wiśnia. Wszędzie dalej - zaczął zanikać niebieki. Pojawiała się matowa czerwień.
Wiedziałem, że już dłużej nie zniosę tego wszystkiego. Nie czułem bólu, nie było ograniczeń, ale to wszystko było tak ciężkie do zniesienia, jako sama ilość doświadczeń, na którą nie byłem gotów psychicznie.
Zeskoczyłem z drzewa, ruszając w kierunku domu.
Czułem się, jak nowo narodzony.
Myślałem, że oczy mogą boleć joginów i teraz rozumiałem, jak głupie było to podejrzenie.
Były czyste, jak łza.
Zupełnie tak, jak gdybym płakał nie wiem, przez 30 minut! Wszystko tak oczyszczone, jak gdyby moje wnętrzności zalał
świetlisty wodospad rozkoszy, topiąc w moim organiźmie to, czego istnienia nawet nie podejrzewałem.
Czułem się naprawdę szczęśliwy, napełniony energią, jak wielka, słoneczna bateria.
Radość przyniosło mi przede wszystkim to, że odkryłem nową zabawę, która jest również szalenie korzystną praktyką. Wykorzystam to i na trzeźwo i nie trzeźwo. Znacznie lepiej przygotowany. Plan na trip, kiedy odpocznę - głęboka medytacja, grzybki i powtórka ze słonecznej rozkoszy. Ciekawe, jak wtedy będą wyglądały te kolory i co doświadczę wewnątrz siebie?
- 12860 odsłon
Odpowiedzi
Raport...
...zajebisty. Aż się człowiekowi lepiej robi jak widzi, że nie jest sam z takimi odkryciami... A powrotu rzeczywiście nie ma.
"I właśnie to co najlotniejsze, to, rdzeniem jest wszechświata, to rzeczywistość, to Atman. TO JESTEŚ TY..."