gorzko-zielono w plenerze
detale
gorzko-zielono w plenerze
podobne
To spotkanie planowaliśmy już od dłuższego czasu, w planach przybierało różne formy (mieliśmy różne pomysły na to co ćpać), jednak ostatecznie z braku środków i możliwości stanęło na tym że znowu będziemy truć się dxm. Przed wejściem do pociągu zaopatrzyłem się w przydworcowej aptece w dwie paczki Acodinu, mając też w kieszeni troszkę mj zakupionej dnia poprzedniego. Jeszcze przed dojechaniem do Gdańska znalazłem się w otoczeniu ćpunów - banda upalonych koszykarzy po przegranym meczu robiła raban na cały przedział, co najmilsze nie padło chyba ani jedno przekleństwo i nie urazili chyba żadnego z pasażerów, dostarczając za to masowej rozrywki ;) Po dojechaniu na dworzec około 13, spotkałem się z Billem, Ironia i McOffskym, po czym ruszyliśmy przed siebie. Ten etap pamiętam mniej więcej z zachowaniem kolejności - odwiedziliśmy empik (do teraz nie mam pojecia po co), poszliśmy do jakiegos centrum handlowego kupić popite do akodynu, udaliśmy się pod restaurację(?) Krewetka gdzie spożyliśmy dxm (ja z Billem po paczce, Ironia 300 mg) oraz spotkaliśmy się z D. po czym ruszyliśmy w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca do spalenia mj. Zatrzymaliśmy się kilkaset metrów od Krewetki, za jakimś murem gdzie przy pomocy dziwnego sprzętu do palenia McOffskiego (za cholere nie moge sobie przypomniec jak to nazywaliście;]) spaliliśmy co było do spalenia, czyli dwa nabicia średniej wielkości cybucha. Od tego momentu nie gwarantuje spójności opisywanych zdarzeń, zaczyna się film.
Mimo stosunkowo niedużej ilości mj (te dwa wbicia na mnie, Billa i McOffskiego, dziewczyny nie paliły), efekty okazały się wyjątkowo silne i przyjemne, ciało zaczęło delikatnie wibrować, ulica mieniąca się blaskiem słońca nagle stała się wyjątkowo piękna. Moje postrzeganie cofnęło się kilka kroków wgłąb mnie, przestałem zwracać uwagę na ludzi i wszystko co działo się dookoła, skupiając się bardziej na sobie samym. Rozmawiałem o czymś z McOffskym, nie jestem do końca pewien o czym, ale stawiałbym na dowcipy lub jakieś anegdoty. Spoglądając zarówno na niego jak i na Billa wiedziałem, że thc rozgościło sie w ich mózgach równie wygodnie jak w moim. Wróciliśmy pod Krewetkę, gdzie przyszło nam podjąć pierwszą poważną decyzję tego dnia - co będziemy dalej robić. Postanowiliśmy jechać na Wrzeszcz po jabole, jednak pomimo podjętej już decyzji wciąż staliśmy w kółku rozglądając się to tu to tam i głupio się uśmiechając. Po dobrej chwili przypomnieliśmy sobie że mieliśmy jechać do Wrzeszcza, ruszyliśmy wiec na przystanek. Jazda tramwajem nie była jakoś szczególnie pasjonująca, moją uwagę zwróciło jedno ciekawe zjawisko - trzymając się poręczy podczas ruszania tramwaju, wszystkie moje mięśnie napinały się żeby utrzymać równowagę, dopiero kiedy tramwaj wchodził na następny bieg, co powodowało szarpnięcie moje mięśnie cudownie się rozluźniały przynosząc niesamowitą ulgę. DXM zaczynał wchodzić. Po opuszczeniu tramwaju skierowaliśmy się do Żabki w celu zakupienia jaboli, tam pierwszy raz się zamotałem - kiedy stanęliśmy w sklepie w celu uzgodnienia ilości zakupowanego alkoholu, nagle zniknął mi z oczu Bill - rozglądałem się wszędzie, jednak nigdzie go nie było, pomyślałem więc, że poszedł do kasy i już kupuje wina. Nagle niemalże wyrósł spod ziemi tuż obok mnie - okazało się, że cały czas tam stał. Jako szczęśliwi posiadacze 3 win marki Komandos, udaliśmy się na zachwalaną przez McOffskiego miejscówke - wzgórza obok jakiegoś starego LO. Okolica okazała się być bardzo malowniczą, zachwycałem się setkami odcieni żółci i pomarańczy, zasnuwających pagórki. Wchodzenie pod górkę okazało się całkiem przyjemne, szło się lekko i przyjemnie, tak jakby grawitacja uległa nieznacznemu zmniejszeniu. Wreszcie na szczycie jednego z pagórków odkorkowaliśmy trzy butelki i stając w kółku puściliśmy je w obieg. Bill w tym momencie znajdował się już we własnym świecie, Ironia tryskała humorem, natomiast D. i McOffsky skupili się na konsekwentnym spożywaniu trunku ;) Ja czułem wspaniałą lekkość i otumanienie, byłem szczęśliwy, że mogę być w tak pięknym miejscu z takimi świetnymi ludźmi. Schodzenie z górki okazało się o niebo przyjemniejsze od wchodzenia, z każdym uderzeniem stopy o ziemię czułem przeszywający mnie dreszcz. Wróciliśmy do miasta niewiele chyba rozmawiając, jednak w pewnym momencie padło hasło - WC. Następne co pamiętam - jakieś olbrzymie centrum handlowe i ja z Billem stojący przed wejściem do skrzydła sanitarnego w owym centrum. Chyba o czymś rozmawialiśmy, po chwili dołączył do nas McOffsky i dziewczyny, okazało się, że były w toalecie. Wiem, że zgubiliśmy się na moment w tym centrum, stałem razem z D. i McOffskym, a Bill i Ironia zaginęli w akcji. Zaraz potem wychodziliśmy już z galerii w pełnym składzie. Tramwaj, nasza piątka na czele wagonu, wszyscy oprócz D konkretnie porobieni, każde w innym świecie, połączeni jakąś niewidzialną nicią, a dalej rozpościera się obcy i mało interesujący świat - obojętni ludzi o zmęczonych twarzach, pędzące samochody. W pewnym momencie, kiedy popatrzyłem na D, zacząłem wczuwać się w jej rolę, poczułem pulsujący ból głowy (D dołączyła do nas na kacu %-D), lekką frustracje i zmęczenie. Wrażenie to szybko minęło, jednak w tamtym momencie byłem pewny, że D. czuje się dokładnie tak jak sam to poczułem. Ogólnie cała jazda tramwajem była chyba szczytem fazy, lub momentem tuż po nim, ogarniała mnie euforia i rozluźnienie, było przecudownie. Następna klatka - blokowisko, winda, mieszkanie, stop. Siedzimy u McOffskiego, oglądamy film - Human Traffic. Nie za bardzo wiem o co chodzi, podłapałem że chyba przedstawione są tam dwa światy grupy clubingujących przyjaciół. McOffsky gdzieś dzwoni, mówi żeby się zbierać. Winda, klatka, gdzie D i Mc? Przystanek, sklep, autobus. Chyba obydwie substancje zaczynają powoli tracić na mocy, czuję rozleniwienie, spokój i lekkie zamotanie. W autobusie McOffsky coś do mnie mówi, ale nie za bardzo wiem w czym rzecz. Jakaś dziwna ulica, spotykamy dwóch ziomków, znajomych McOffskiego, mówią że mają konta na HR, okazuje się, że byli tu z McOffskym umówieni, a on sam idzie załatwić bakanie dla siebie, dla nas i dla owych kolegów. Muszę jeszcze wspomnieć słówko o tych dwóch gościach - ich widok wprawił mnie w jeszcze lepszy nastrój, obydwoje mieli takie afropodobne fryzury i strasznie kojarzyli mi się z meduzami-rastamanami z kreskówki Rybki z Ferajny. Chyba wdałem się z nimi w jakąś dyskusję na temat zUa jakim jest alkohol;]. Strasznie długo czekamy na McOffsiego, zimno, haj ucieka coraz szybciej, wyparowuje z każdą chwilą. Wraca McOffsky, przekazuje co ma do przekazania, żegnamy się bo musi gdzieś jechać. Autobus, centrum, dworzec, apteka. Stoimi przed wejściem, wychodzi jakiś facet po 30-tce, Ironia w środku kupuje aco. Po chwili wychodzi i oznajmia, że facet który właśnie wyszedł wykupił ostatnie 3 paczki %-D Następna apteka, również fiasko. Jakieś centrum handlowe, zmierzamy do apteki. Trzeźwość - jednak nie taka jak zawsze. Wszystkie myśli idealne klarowne i zupełnie trzeźwe, jednak jakby gładsze i bardziej sensowne niż zazwyczaj. Nie wiem jak to opisać... Powiedzmy że mój umysł jest na codzień maszyną pracującą według określonego schematu, realizującą konkretne zadanie, jednak czasami zacinającą się lub produkującą wybrakowane lub spaczone myśli. W tamtym momencie wszystkie moje myśli były zupełnie gładkie, nie miałem żadnych schiz ani zmartwień, maszyna-umysł dostała zupełnie nowe części i darmową wymianę oleju. Ironia w aptece, Bill w aptece, ja z D na jakiejś ławeczce, znowu razem, idziemy na peron. Wsiadamy do pociągu do Gdyni, jednak tylko Bill jest pewny że to ten właściwy ;) w środku dużo śmiechu, jakiś typ robiący ankietę na temat tras podróży i ceny biletów podbija do dwóch Brytyjek (notabene paskudnych ;)) Jedna z nich mówi zapewne jedyne znane jej zdanie po polsku - 'przepraszam, nie rozumiem'. Typ zaczyna się śmiać, nie kuma że to cudzoziemki, przechodzi do jakiejś Polki, pyta o co ma zapytać, jednak po chwili znów zadaje pytanie Brytyjkom, jednak nie uzyskawszy satysfakcjonującej odpowiedzi, ani po polsku, ani po angielsku odchodzi zmieszany. Gdynia. Czekamy na Jezusa na pkp, wybitnie już trzeźwi zaczynamy psioczyć czemu go tak długo nie ma i że jest zimno. Bill mówi że nie widzi dalej niż na metr, Ironia niezmiennie od początku dnia uśmiecha się do wszystkich, D stoi widocznie kiepsko się czując, a ja zaczynam się kręcić w miejscu, nie mogąc ustać spokojnie. Przychodzi Jezus - szczerze mówiąc zupełnie nie przypomina gościa którego pamiętałem z fotek w necie, jestem więc troche zdziwiony. Nic to, jesteśmy już coraz bliżej celu - garażu Jezusa. Po drodze wpadamy jeszcze do supermarketu po piwo i sok. Jezus objaśnia nas, że znajdujemy sie w jednej z najgorszych ulic w Gdyni, na szczęście jego garaż znajduje się za wysokim płotem, na uboczu, mam więc nadzieję że noc obejdzie się bez problemów z tubylcami. Podejrzewam, że jest około dwudziesta. Pomieszczenie niezbyt mnie zaskakuje, to zwykły garaż jakich tysiące na naszych blokowiskach, tyle że zaopatrzony w stół, kilka krzeseł i sprzęt do palenia :-D Ładujemy aco, jeżeli się nie mylę to wszyscy (oprócz D) zjedliśmy po paczce. Rozpaliliśmy fajkę, Ironia ponownie odmówiła mj twierdząc, że strasznie to śmierdzi, natomiast D się skusiła. Miazga. Ironia się uśmiecha, D cyka fotki, ja, Bill i Jezus nie mówimy nic, podejrzewam że w naszych mózgach działo się dokładnie to samo - pośpieszna eksmisja trzeźwości i huraganowe zajmowanie terenu przez szaloną parkę - dexa i mary jane. Druga faja. Miazga, miazga, miazga. Nikt nic nie mówi, zapada cisza, bynajmniej nie niezręczna. Wszyscy wiemy co się dzieje w mózgach siedzących obok osób i nikogo nie dziwi niechęć do mówienia. Mocno, coraz mocniej. Wyalienowanie, zamknięcie się w sobie, euforia i olbrzymie ciśnienie miażdżące zdrowy rozsądek. Coraz szybciej tracę kontakt z rzeczywistością. Jeszcze mocniej. Zaczynają się CEV'y, które z każdą chwilą zyskują na intensywności. Tracę czucie w ciele, wydaje mi się że jestem zbudowany z kartonowych pudełek, moję ręce wydają mi się zupełnie obce. W pewnym momencie uświadamiam sobie, że w ogóle nie czuję ciała. Próbuje poruszyć ręką - i oto mój układ nerwowy dzieli się na dwa. Pierwszy - ten zaćpany nie robi nic, kartonowa ręka, której praktycznie nie czuję leży dalej tak jak leżała. Drugi - trzeźwy podnosi prawdziwą rękę, którą w tym momencie jedynie widzę jednak nie jestem w stanie jej zarejestrować w żaden inny sposób, podnosi się do góry. Ironia wychodzi z garażu. STOP. Jezus zwraca grejfrotowy sok, za drzwi. STOP.
Zaczynam się czuć źle, coraz gorzej. Miałem wrażenie, jakby dookoła każdej mojej kości i mięśnia okręcały się setki drucianych pierścieni. Dodatkowo podobne uczucie pojawia się wzdłuż przełyku. Ogromny, nieopanowny skurcz mięśni karku sprawia że nie mogę się już za bardzo utrzymywać równo na krześle. Jestem poza garażem, zwracam piwo, sok. Skurcze ogarniają całe ciało, męczę się jak nigdy dotąd, tak właśnie mogłoby wyglądać piekło - nieprzerwane rzyganie, kiedy nie ma się już nic w żołądku. STOP. Leżę, pod ścianą garażu, Jezus mówi że robię przypał i żebym właził do środka. STOP. Siedzę na jakimś fotelu, nie mam już ciała, skurcze przeszły zupełnie, teraz wszystko rozgrywa się w moje głowie. Z tej części pamiętam najmniej, wiem tylko że byłem bardzo mocno naćpany, ani jedna moja myśl nie była logiczna, wędrowałem gdzieś bardzo daleko. Szczyt fazy przeszedł niespodziewanie, znalazłem się znowu w garażu, próbując ogarnąć co sie dzieje dookoła - Bill siedział nieruchomo z zamkniętymi oczami, Jezus chyba spał, D też, natomiast Ironia rozglądała się totalnie zdezorientowana po pomieszczeniu. Z początku zdało mi się to śmieszne, ale szybko uświadomiłem sobie że robię dokładnie to samo. Popatrzyliśmy na siebie nienaturalnie szeroko otwartymi oczami, ze źrenicami rozszerzonymi do granic. Zarówno ja jej jak i mojej twarzy pojawił się obłąkańczy uśmiech. STOP. Miałem kilka powrotów do rzeczywistości w ciągu nocy, za każdym razem bardziej trzeźwy. Ranek przywitał nas śniegiem i mrozem, Bill był totalnie rozbity, Ironia nic nie mówiła, ja z Jezusem nie mogliśmy uwierzyć w to co działo się w nocy. Droga na dworzec. Zimno. Nierealnie. Wszystko takie ciche i jakby w zwolnionym tempie. Szwendaliśmy się po dworcu jak cienie, w tą i z powrotem nie wiedząc gdzie iść, co chwila sprawdzając rozkład jazdy i pytając panią w okienku kiedy mamy nasze pociągi. Żegnamy się z Jezusem. Czekamy na mój pociąg. Nierealnie, bajecznie. Rozmawiamy, śmiejemy się, jest przepięknie. Ironia znów zaraża wszystkich swoim uśmiechem, Bill żartuje "od dzisiaj nie ćpam.... Ironia, zabrałaś tą buteleczkę poltramu? to dobrze".
Przyjeżdża pociąg, pożegnanie, rozstanie. Droga do domu całkowicie odrealniona.
- 11807 reads