1p-lsd/ald-52: rzut oka za horyzont zdarzeń
detale
1p-lsd/ald-52: rzut oka za horyzont zdarzeń
podobne
– To w końcu bierzemy dwa papiery czy jeden? – dopytuje się F.
– Bierzemy dwa. Ja się nie boję. – odpowiadam.
– Dobra, to po jednym z każdego.
Jak powiedzieliśmy, tak zrobiliśmy. Mieliśmy kilka godzin dla siebie, bo moja dziewczyna miała wrócić do mieszkania dopiero koło północy. Oczywiście wiedziała o wszystkim, ale nie czuła się na siłach żeby pilnować dwóch czubów. Naszym tripsitterem został niezawodny J. Siedział na kanapie w kowbojskim kapeluszu i popijał piwko. Co chwilę mówił nam, że ćpamy jakiś szrot nieznanego pochodzenia, i że się strujemy.
Jest koło 19:00. Siedzimy w salonie i nastawiamy się pozytywnie. Kopiemy sobie piłkę plażową – meblościanka jest bramką, a J. bramkarzem. Jakieś piwko poszło w ruch. Czujemy lekkość i zaciekawienie. Na zewnątrz aura nie za przyjemna. Jest pochmurno, momentami pada. Ale nie podłamujemy się tym. Może nawet dzięki temu doświadczenie będzie ciekawsze. Rozpakowujemy papiery. Testujemy je ehrlichem. Widzimy, że to nie oryginalny kwas. Wszystko się zgadza. Strasznie długo im zajmuje zaróżowienie. W sieci pisali, że może to potrwać nawet kilka godzin. Nie mamy tyle czasu. Odstawiamy fiolki na parapet.
T+0: Łykamy po jednym papierze ALD-52 i 1P-LSD. Relaksujemy się w pozytywnym nastawieniu. Przed spotkaniem medytowałem przez 15 minut, co mnie dodatkowo rozluźniło. W tle lecą klasyczne psychodeliczne kawałki z lat sześćdziesiątych.
T+0:30: Leżę na podłodze i zanoszę się histerycznym śmiechem. Przeszywa mnie fala nie powstrzymanej euforii. Mieliśmy robić relacje na Snapchacie dla grupki znajomych – nagrywam im swój śmiech. Powoli rośnie we mnie to znajome uczucie niesamowitości, jakby zanurzania się w dziwnej cieczy. Leżę na tej podłodze, pode mną miekki koc. Czuję się błogo, jakby otulony. Patrzę przez okno na topole. Wyglądają jeszcze normalnie, choć mokry trawnik pod nimi zaczyna nabierać dziwnej głębi i ponurości.
Wtedy uderzyło mnie wrażenie nieokiełznanej energii. Czułem, że nie mogę stać w bezruchu, muszę coś robić. Moje nogi są pełne ruchu i nie znoszą bezczynności. Chodzę po mieszkaniu, patrzę na wszystko. Zrobiło mi się duszno i poszedłem przemyć twarz w łazience. Wówczas widzę, że płytki łazienkowe znów tańczą, falują, a na brzegach każdej wiją się ogony, jakby wielobarwne płomienie albo pędzelki.
T+1:00: Mam wrażenie, że świat wokół nas się roztapia. Wychodzimy z F. na balkon. Pokazuje mi chmury. Nie wierzę własnym oczom. Na ich brzegach widać wiry, jakby zasysał je jakiś kosmiczny odpływ. Wiry powtarzają się w identycznych sekwencjach przez pół nieba. Zupełnie jak gdyby ktoś je kopiował i wklejał, jeden po drugim. Kolory robią niesamowite wrażenie. Czerwień i fiolet zachodu słońca są niesłychanie intensywne, ale jednocześnie widać w nich jakiś niepokojący mrok. Rzeczywistość stawała się psychodeliczną zupą, dziwaczną i nierealną.
– To przekracza moje NAJŚMIELSZE oczekiwania – F. próbuje jakoś wyrazić swoje odczucia i widzę, że jest poruszony – 100 mikro to jest NIC przy tym, co się teraz dzieje.
Przyznaję mu rację. Przed nami 10 godzin szaleństwa.
T+2:00: J. jest naszym mistrzem gry, DJ-em naszych świadomości. Nawet nie zdaje sobie z tego sprawy, ale kieruje naszym doświadczeniem jakby został stworzony do tripsittingu. Siedzi na kanapie w tym kowbojskim kapeluszu i rozmawia z nami, jak Strażnik Teksasu. Wyciąga nagle skądś żółtą kuleczkę z narysowaną szczęśliwą minką. Mówi do nas, że to jest „kula uśmiechu”. To jest najlepsza rzecz jaką mogliśmy na ten moment usłyszeć. J. postrzegamy jako stróża, który się nami opiekuje. Gdzie się nie ruszy, tam wprowadza pozytywną, trochę dziecinną atmosferę. Z lekkością sugeruje nam tematy rozmów i przemyśleń, wprawia nas w określone nastroje. Wszystkie drobne szczególiki, gesty, muzyka, światło, w znaczny sposób promieniowały na nasz stan umysłu.
Zabieramy się za rysowanie. Mamy kredki świecowe. F. wkręca mnie, że umiałem w szkole rysować Lenina z pamięci. Chyba ta myśl nawiedziła go z głębokiego gimnazjum. Rysujemy, ale zamiast Lenina wychodzi jakiś dziwny wielobarwny ziemniak. Zaczynamy rysować jakieś stopione wycinki świata, składające się trochę z fragmentów rozpoznawalnych przedmiotów, a trochę z jakichś nierealnych form. Leżymy na podłodze i zapamiętale rysujemy.
T+3:00: Wszystko się popieprzyło kiedy wzięliśmy po buchu zioła.
– J., nabij nam. Zmiel to i nabij do bonga. – rozochocił się F., a nasz drogi J. przychylił się do prośby. My nie dalibyśmy sobie rady. Ciężko było nam nawet zrozumieć jak działa zapalniczka. Dziwny to stan, kiedy widzimy znajome przedmioty, ale boimy się ich używać żeby niczego nie spierdolić. Podobnie baliśmy się stawiać czajnik na gazie, żeby nie wysadzić mieszkania w powietrze.
Zapaliliśmy. Rozłożyliśmy się na łóżku, podziwiamy obrazy wiszące na ścianach. Namalowała je dobra znajoma mojej dziewczyny. Jeden przedstawia twarz owej znajomej, drugi jej piersi, a trzeci stopy. F. wpatruje się zafascynowany – nie może oderwać wzroku i widać, że jej styl robi na nim wrażenie. Później mówił, że ona wydawała mu się na tych obrazach „upiornie piękna”. W międzyczasie wpada do nas nasz przyjaciel M., który lubi patrzeć jak tripujemy. Nie był zbyt rozmowny i my też nie umieliśmy za bardzo się z nim komunikować.
Coś niepokojącego zaczęło się dziać. Czuję, że zioło powoli wchodzi. Zaczyna mi się zawężać pole widzenia i tracę orientację w rzeczywistości. Trochę jakbym był świadom bodźców płynących ze zmysłów, ale nie miał pojęcia jak je interpretować. Rzeczywistość się rozsypuje. Wszystko, co widzę, zdaje się coraz mocniej rozbijać na poszczególne części składowe: kształty, kolory, detale, skojarzenia. Te części składowe zdają się nie przystawać do siebie, zupełnie jakby były z kilku różnych zestawów Lego. Czujemy, że nie wytrzymamy dłużej w mieszkaniu. Idziemy na spacer. Deszcz pada na zewnątrz, więc ja biegam między pokojami w poszukiwaniu cieplejszych spodni. W końcu znajduję szorty. Niechże będą, byle nie świecić gaciami po osiedlu. Chcę założyć buty, ale nie mam gdzie usiąść. Podchodzę do kanapy w salonie i zrzucam z niej wszystko gwałtownym ruchem, co wprawia F. w wielką wesołość. M. zasnął na moim łóżku, z telefonem na biodrze. Wyglądło to tak, jakby leżał nim przygnieciony. Zostawiamy go śpiącego w mieszkaniu i idziemy.
Zbiegamy po schodach. Winda w moim bloku jest powolna, więc opcja zejścia na nogach zdaje się szybsza. Zwykle zajmowało mi to 30 sekund. Teraz jednak mam wrażenie, że zapętliłem się w wykonywaniu tego samego ruchu. Zbiegam, i zbiegam, i zbiegam… Utknąłem w tym bezczasie klatki schodowej. Zapętliłem się. Czy zostanę tu na zawsze? To niemożliwe, a jednak ta wizja napawa mnie straszliwym lękiem i zaczynam panikować. Odgłosy tupania zlewają się ze sobą, zwielokrotniają i odbijają echem w mojej czaszce. Czuję, że ciągle jestem w tym samym miejscu i widzę ten sam obraz, w kółko. Kiedy wreszcie wybiegamy z bloku czuję ulgę. To tylko mój naćpany łeb dał się oszukać.
Wyszliśmy na zewnątrz. F. patrzy na mnie i pyta gdzie my właściwie idziemy. Ja mówię, że musimy się trzymać J. To była nasza latarnia morska w tym oceanie psychodelicznego dziwactwa. Moje pole widzenia jest bardzo wąskie, jakbym miał cały czas przymrużone oczy. Nie potrafię poskładać do kupy tego, co widzę wokół, trudno mi ocenić co się znajduje w jakiej odległości ode mnie. Momentami mam wrażenie, że moja świadomość zanika, a ciało samo się porusza bez jej udziału. Powoli się odklejam, jakbym spojrzał w głąb czarnej dziury. Przechodzimy przez ulicę – Bogu dzięki, że J. nami kierował! Przeprowadził nas przez pasy jak dzieci. Jedyne myśli, jakie trzymały nas wtedy przy zdrowych zmysłach, to „muszę trzymać się J.” i „już to kiedyś robiliśmy, niedługo się to skończy”.
Stajemy pod Żabką. J. pyta co właściwie stąd chcemy. W jakiś sposób udało mi się zakomunikować, żeby kupił nam wodę. Rozmawianie z kimkolwiek to ciągłe rozwiązywanie absurdalnie trudnej łamigłówki. Obok nas jacyś ludzie stoją z psem i rozmawiają. Za żadne skarby nie wiem o co im chodzi. Nie potrafię ocenić czy mówią między sobą, czy do mnie, czy przyjaźnie, czy agresywnie. Stoję tyłem do nich, ale czuję że ich widzę. Mam wrażenie, że wybuchła jakaś awantura i coś złego się zaraz stanie, że nas tu nie chcą. Jestem na skraju ataku paniki, a nienawistne głosy dudnią w mojej głowie jakby tamci krzyczęli mi do ucha. Patrzę do sklepu i szukam wzrokiem J. Stoi już przy kasie. Wychodzi z naszą wodą. Chcę stąd iść, jak najszybciej. Zapytałem J. co to była za awantura. On mówi zaskoczony, że przecież nic takiego się nie działo.
T+5:00: Siedzimy w salonie i kończymy nasze rysunki. Stukam kredkami o papier w rytm muzyki. W międzyczasie coś jemy i robimy sobie kawę. M. pojechał do domu i ledwo zorientowaliśmy się, że wyszedł. W tym miejscu moje wspomnienia są trochę rozmyte, ale wydaje mi się, że po prostu wypoczywaliśmy na podłodze w salonie. Czuję się lepki. Pokój jest przekopany – koc leży gdzieś zwinięty pod stołem, poduszki z kanapy gdzieś się poprzemieszczały, kuchnia jest zawalona naczyniami.
T+6:00: Powoli odzyskujemy trzeźwość i wracamy do zmysłów. Dochodzi nas jednoczesne wycieńczenie, ale i pobudzenie. F. pokazuje perfumy, które przyniósł. Opryskał mnie całego rześkim, cytrusowym zapachem. Dał mi do pomacania dizajnerski flakon w kształcie męskiego popiersia. Jest zimny i gładki, przyjemnie leży w dłoni. Rozkoszujemy się piękną wonną mieszanką wiszącą w powietrzu.
F. włącza mi youtuberów recenzujących gry. Bardzo chce mi ich pokazać. Nie chce mi się tego oglądać i nic z tej gadaniny nie rozumiem, ale komunikacja z F. jest bardzo trudna. Jakoś wyraziłem mu w końcu, że czuję zmęczenie. On ma z kolei co chwilę lękową fazę, że moja dziewczyna zaraz wróci i że trzeba się zbierać. Widzę, że trochę wpadł w myślową pętlę. Mówię mu, że wszystko jest w porządku, że jeszcze możemy posiedzieć. Leżymy słuchając muzyki. Gdzieś tam się echem odbija „Nights in White Satin” oraz hipnotyczne syntezatory francuskiego La Femme.
T+7:00: Powoli zbieramy się do wyjścia. Już się ubieramy, kiedy odkrywam OLBRZYMIĄ psią kupę na moim bucie. Odraza. Próbuję ją zdrapać ręcznikami papierowymi, mało skutecznie. Czuję, że zaraz zwymiotuję. Postanawiam po prostu ubrać buta na zewnątrz mieszkania. Na dole wycieram go kilka minut w trawę.
Mam na sobie grubą kurtkę i szorty. Deszcz spływa mi po okularach. Dochodzimy na przystanek autobusowy. W tej ulewie i w ciemności siedzi na ławce pod wiatą facet z torbami, na oko koło sześćdziesiątki. Bełkocze coś do nas o meczu Widzewa, a potem o pogodzie. Ma powierzchowność poczciwego prostaczka. Prosi nas o drobne. J. daje mu 2 złote. Gość rozpromienił się jak dziecko i życzy nam wszystkiego dobrego. Coś jeszcze do nas mówił, ale nie miało to sensu. Mimo jego radości czuję ogromny smutek. Co ja w ogóle wyprawiam? Wywołuje w sobie stan bliski psychozie, a ten facet żyje z tym na co dzień.
– Nim targa cięższa psychodelia niż nami – kwituje F.
Nic nie mówię. Smutek przeszedł w grozę kiedy wyobraziłem sobie bycie uwięzionym w takim stanie umysłu.
Poszliśmy na kolejny przystanek, bo autobus miał być dopiero za 20 minut. Skaczemy nad kałużami i omijamy dziury w chodniku. Jest ciemno i ponuro. Chłopaki wsiadają do nocnego, a ja włóczę się jeszcze chwilę, wsłuchuję w deszcz. Zupełnie nie rusza mnie, że jestem mokry. Siadam na moment na ławce i zamykam oczy – mam wrażenie, że ławka przyjmuje dziwne kształty pod moimi pośladkami. Po drodze spotykam moją dziewczynę i wracamy do domu.
T+9:00: Leżę w łóżku słuchając muzyki i pozwalam psychodelii dogasać. Patrzę na fiolki z odczynnikami. Faktycznie, są lekko zaróżowione. W jakiś sposób mnie to uspokaja. Zasypiam dopiero koło piątej rano.
Ten trip był mało wizualny, a bardziej emocjonalny. Zostawił mnie z uczuciem trwogi i wdzięczności. Trwogi, ponieważ poczułem, że każdy człowiek jest jakby odseparowaną kapsułą płynącą przez mętną wodę rzeczywistości, a jedyne co nas trzyma przy życiu to nasz mózg sprawnie interpretujący dane zmysłowe. W końcu wystarczy coś tak niepozornego jak porcja kwasu wielkości główki od szpilki, żeby postawić rzeczywistość na głowie. Wdzięczności z kolei za wszystko, co w życiu mam i za wszystkich ludzi, którzy dają mi wsparcie. Dzięki nim uwikłanie w rzeczywistość nie kończy się utonięciem.
Przez tydzień po tripie utrzymywał się we mnie ten niezwykły afterglow. Widziany przeze mnie obraz wyostrzył się i nabrał kontrastu, jakby był w HD. Kolory były z kolei mocno nasycone, tak że patrzenie na nie było przyjemnością samą w sobie – graffiti, światła uliczne, plakaty, wszystkie dawały niespodziewaną satysfakcję wizualną. Czułem się wyluzowany, a moje myśli były przeważnie pozytywne i optymistyczne. Był to bardzo miły końcowy akcent tego doświadczenia.
- 14022 reads
Comments
Hympsyk
Bardzo fajne raporciwo jedynie razi w oczy niekonsekwencja w czasownikach. Jednocześnie występuje czas przeszły i terazniejszy.