alfabet dxm - niepamiętnik dysocjacji
detale
raporty baphomet
alfabet dxm - niepamiętnik dysocjacji
podobne
Moje przygodne wędrówki z DXM skończyły się pare miesięcy temu, kiedy po dawce 800mg (15mg/kg) straciłem orientację otoczenia, połowę prochów zwymiotowałem na stół, a przechodząc z jednego pomieszczenia do drugiego zdawało mi się, że wchodzę do mieszkania sąsiadów. Ale wszystko po kolei. Poniższy raport jest próbą podsumowania natury wysokich plateau tego nieszczęsnego specyfiku na podstawie własnego doświadczenia dobrych i złych podróży.
Jak jest po kaszlaku? Poznałem chyba tylko jedną odpowiedź wpasowującą się w to trafnie, niezależnie od osiągniętego stanu - jest głośno. Na DXM dźwięki wydają się sterylniejsze i przenikają o wiele głębiej. Czuć to wyraźnie w sumie dopiero, gdy muzyka wypełniająca pomieszczenie zaczyna zajmować też całą przestrzeń twojego ciała. Melodia zamienia się w szum delikatnie unoszący twój umysł ponad głowę, dlatego chyba jedyną rozsądną czynnością jest zaszycie się w łóżku z ulubioną playlistą. Po jakimś czasie człowiek w końcu i tak traci zdolność logicznego poruszania się. Z biegiem minut przestają to być fale brzmienia, a cały wir głosu, jeden wielki odmęt i echo istnienia wciągające cię w sam środek tej głuszy. Przekroczenie drugiego poziomu poznasz po dźwięku powietrza. Nie brzmi ono wtedy jak nic innego, niż narastający pisk w uszach. Możesz dosłyszeć stukot swojego serca, buczenie krwi w żyłach, słyszysz każdy aspekt faktu, że żyjesz, i twój dryfujący już w oddali umysł nieprzytomnie kłóci się z konceptem posiadania kiedykolwiek fizycznej powłoki.
Jednym z pierwszych najbardziej charakterystycznych uczuć jest wrażenie zapierdalania, typowe dla dysocjantów. Leżysz tylko odłogiem, a jednocześnie czujesz, jakbyś uniósł się z ciała i dryfował gdzieś w powietrzu z dużą prędkością. Obraz wizualny zaczyna powoli przekłamywać. Wszystko dookoła cię otula, kładzie się na ciebie, wiruje razem z tobą w tym odległym zakątku świadomości. W tańcu z konkretną banią każdy najmniejszy ruch brzmi jak rozrywane prześcieradło. Pare razy miałem wrażenie, że słyszę, jak namacalnie porozdzierała się moja świadomość. Ruchy rękoma skrzypią, wszystkie stawy trzeszczą, każde poruszenie chrzęści i odbija się echem po pustej, zgrzytającej czaszce. Nie ma głośniejszych dźwięków niż najcichsze szepty. Psychicznie, zaczynasz być otępiały. Zapominasz o znaczeniu i nazwach codziennych przedmiotów, wszystko wygląda obco i niezrozumiale. Na tym etapie poczuwałem się zawsze jak małe dziecko. Raz w głowie ugrzęzło mi zdanie "jestem kwiatkiem pośrodku łąki" i całą wyprawę tak właśnie się czułem, jak jakiś popierdolony, niepokalany rozumem kwiatek. Pamiętam, jak przyjaciel opowiadał mi raz, że podczas swojego tripa, ten zamienił się w biurko w swoim pokoju. Jego świadomość umknęła z ciała i wchłonęła się w tamten blat. Na pytanie, jak czuł się wtedy odpowiedział tylko, że dobrze. Był w pełni spełniony i czuł, że to jest dokładnie to, co powinien wtedy robić, będąc biurkiem. Podstawowe czynności, takie jak komunikacja chociażby, robią się nad wyraz skomplikowane i przestajesz dostrzegać sens w najprostszych procedurach. Jednego razu za swoją misję obrałem spisanie szczegółowo całej fazy w trakcie jej trwania. Odblokowywałem wtedy swój telefon i nie miałem najmniejszgo pomysłu na co patrzę. Mój homescreen wyglądał jak coś całkowicie nieznanego mi przedtem i nie mogłem przyjąć do zrozumienia, jak może mi to służyć tak blisko na porządku dziennym. Pisanie wychodzi ledwie możliwie, z mową natomiast jeszcze gorzej. Jedynym zdaniem, jakim zapisałem przed stopniowym odleceniem z planszy było "zęby jakby były z waty", i faktycznie, wtedy wydawały mi się one upchane watą. Miałem mięciutkie, odrętwiałe usta i czułem ten tępy swąd w korzeniach uzębienia, całymi kanałami, calutka twarz spięta i swędząca, a jednocześnie rozmiękła i bezwładna. Ciało specyficznie świerzbi i przeszkadza, jest bardzo gorąco, niewygodnie, dotyk robi się drażniący, bo bodźce przychodzą zbyt intensywnie. Nie ma to nic wspólnego z ekstatyczną intensywnością jak na MDMA, po kaszlaku wszelki dotyk wydawał mi się odzwierciedleniem drapania paznokciami o tablicę. Twoje kończyny są całkiem pluszowe i bezwładne, dotyk staje się obcy i trwożacy, kiedy np. dotkniesz czegoś nieświadomie. Dosłownie czuć wtedy tę sensację, ale nie ma się pojęcia czego dotykasz, czy w ogóle to robisz, czy to twoje ciało, czy je jeszcze nawet posiadasz. Koncept czegokolwiek fizycznego to tylko jeden, mały pomysł. Percepcja całkowicie zamiera - nie uda sę ocenić poprawnie jak daleko leżą od ciebie przedmioty czy chociażby stoją ściany. Muzyka to delikatny temat, może cię całkowicie rozedrzeć albo głęboko pochłonąć. Dla mnie przeważnie jednak była drażniąca - zbyt głośna, agresywna, jak bezsensowne zgrzytanie widelcem o talerz. Przy spokojnych rytmach łatwiej wbić się w głębsze wizje, ale i tak ostatecznie nieprzyjemnie drapią w ucho.
Co widać wizualnie? Ciężko powiedzieć. Wzrok całkowicie się desynchronizuje, oczy przestają ze sobą współpracować i można dostrzec dwa oddzielne obrazy każdą gałką. Nie masz halucynacji jako takich, ale wszystkie twoje myśli zaczynają przybierać obraz piekielnie głębokich sennych marazmów, zostajesz oblany potężnym haustem wizji i złudzeń. Spoglądając na otoczenie i zamykając szybko oczy masz wrażenie, jakbyś dalej oglądał wszystko spod bardzo cienkich powiek, bo obraz nawet wtedy zostaje poniekąd widoczny. To, co zobaczysz w wizjach i półśnie jest już bardzo personalne i zależy głównie od ciebie. W ciemności kolory budzą się do życia, ale tylko te, które wykreuje dla ciebie twoja głowa.
Podczas swojego pierwszego ego death, poczułem jakbym uniósł się znad swojego ciała i siedząc na kiwoczącej się tratwie, popłynął przez jakieś kosmiczne odgałezienie mojego mózgu. Ujrzałem wielki, ciemny tunel i lecąc środkiem widziałem na jego ścianach setki, tysiące azteckich wzorków, pobłyskujących błękitem w swoim tańcu. Wtapiałem się w nie i stawałem się jednością z tymi murami, ciągle unosiłem się wyżej, widziałem galaktykę, nieskończenie wiele gwiazd i siebie - w ich centrum. Przemawiając do siebie w myślach dostawałem białej gorączki, bo mój głos brzmiał jak ton moich znajomych i nie mogłem przypomnieć sobie, jak brzmiałem naprawdę. Potem to wszystko zniknęło. Wydaje mi się, że w tej części podróży zasnąłem(?) bądź co bądź nie mam pojęcia co stało się z moją przytomnością. Po prostu przez kilka kolejnych godzin w ogóle nie istniałem i nie posiadałem samoświadomości, aż w końcu wszystko to, co mogłem objąć umysłem, rozerwało się. Zobaczyłem rozbłysk światła, ale nie czułem w ogóle, że sam istnieję. Mojej percepcji ukazała się dolina - piękne, szerokie, bladozielone wzgórza i gęste, woskowe lasy. Wszystko w bardzo zbielałych barwach. Unosiłem się nad nimi z lotu ptaka i zobaczyłem, jak mi się wtedy zdało, podniebne obserwatorium z wielkim teleskopem wystającym z jego półokrągłej kopuły. Niebo było mlecznobiałe, czułem wszechogarniający chłód i spokój. Miałem w głowie dosłowną pustkę i przez te pare chwil stanowiłem zupełnie białą kartkę egzystencji, zanim w całkowitym osłupieniu zacząłem odzyskiwać osobowość. Docierała do mnie powoli idea tego, że właściwie to żyję, i chej, przecież mam też nawet materialne ciało. Nieco nieobecne, ale jest tu. Otworzyłem oczy. Znów byłem w pokoju, i chyba jednak istniałem naprawdę.
Najgorszym zagrożeniem deksowych wypraw bywają paranoje załączające się mentalnie. Psychiczna faza jest bardzo indywidualna i mnie np. obdarowywała kompletnym zobojętnieniem. Po prochach, nocami często widziałem wizje swoich śmierci i nigdy nie robiły one na mnie wrażenia. Wręcz przeciwnie - śmierć wydawała się zbawienna, wyglądała jak ukojenie, myślało się o tym jak wygląda koniec świata i co dzieje się po odejściu, i nie wywoływało to na tobie najmniejszych odczuć. W tym stanie rozumie się najgłębszy sens świata. Każda myśl i pomysł wydają się nieskończone, święcie prawdziwe. Czujesz się jak pan i władca, bóg we własnej osobie, cała istotna istnienia wszechświata napawa cię nieskończonym poczuciem władzy i tajemnicy jednocześnie. Mając wszystkie te myśli w głowie, pożerała mnie pewność, że nigdy już nie ujrzę świata tak prosto jak przedtem, oszaleję przez nabytą wiedzę i zrobię masę głupstw w całkowitej psychozie. Owym wykolejeńcem nigdy naturalnie nie zostałem. Po otrzeźwieniu byłem jedynie... wdzięczny. Pełen podziękowania, że dane mi było tego doświadczyć i żyć dalej tak, jak wcześniej.
Mam po dziurki w nosie dekstrometorfanu tak bardzo, że niedługo planuję sięgnąć po niego ponownie. Niezbadane sekrety istnienia zamknięte w jednym specyfiku przeciwkaszlowym to tak nonsensowny koncept, że nie mogę się doczekać, kiedy dopisze on kolejne strony w moim niepamiętniku dysocjacji.
- 7360 odsłon
Odpowiedzi
Bardzo mi się podoba tekst.
Bardzo mi się podoba tekst. Totalnie się nie zgadzam w wielu rzeczach, ale czyta się bardzo przyjemnie.