widziałem grammatikowe światła miasta
detale
raporty senny
widziałem grammatikowe światła miasta
podobne
Na dywaniku, pod nagą ścianą od której jak to zwykliśmy wtedy mówić dawało zimno, wczesną nocą próbowałem zasnąć. Świece oświetlały powietrze, w oknach stały deski, z ulicy posłyszałem głos, który ucichł, później szelest liści i łamanych patyków i hałas przerzucanej deski. Zobaczyłem parę cieni wdrapujących się przez okno. W nikłym świetle świecy w miarę przesówania się cieni poznawałem twarz K. i zanim zdąrzyłem pomyśleć kim może być drogi, staliśmy już twarzą w twarz. To Andrej z Ukrainy podchwycił K. podkładając mi pod nos paczke. Chcesz? Skurwiłem szluga szperając w stercie ubrań na moim posłaniu.
Parę godzin wcześniej w upalnym zachodzie wiosennego słońca chłopaki z osiedla cięli mnie na fontannach, z głowy sterczał mi samotny kosmyk włosów, zdjąłem czapke. Andriej rozłożył w ręce szwajcarski scyzoryk który trzymałem przy sobie zawsze przed zaśnięciem i który zawsze odkładałem precz, przecież nie zabije człowieka. Pokazywał ciosy na golenie przykładając nóż do mojej nogi. Wal tutaj, złoży się i nie wstanie. Mówił ruskim polskim, na stoliku leżał Dostojewski. Pomoge ci, pomoge, dajcie lustro, kruszy kamienia, potem pociąganie nosami. Idziesz z nami? i nie odpowiedziałem od razu. Idę, idę. Wyskoczyliśmy przez okno, zasunąłem deske, do drogi doszliśmy w ciszy. Mijaliśmy meliny w których zamordowano kiedyś kota, myślałem słowami: zwłoki kota, ofiara, czarna msza. Zza płotu wyglądało drzewo, cień odcinał światło latarni, czerwony żar mieszał się w mroku, kurwiliśmy po pare buchów pociągając nosami. Chciałem napisać, że przechodziliśmy przez las, jednak nie przechodziliśmy przez las, choć widzę jak nim idziemy ale tak nie było, szliśmy przy lesie. Andriej mówił coś o napierdalaniu się, zatrzymał nas, dawaj łapy. Wystawiłem otwarte dłonie na wysokości twarzy, zgiął się i uderzał, a później znów idziemy jakbyśmy się wcale nie zatrzymali, przez opuszczony o tej godzinie kampus mijając stawy. Skłamał bym pisząc, że widziałem kaczki, ale może jednak tam były, bo jeśli nie tam to gdzie, w szuwarach ciemnego stawu?
Przechodzień spuszczał głowe w czym odnajdywaliśmy nie krytą przyjemność, próżną ale jednak przyjemność. Nie mówiliśmy o tym jednak jak byśmy mówili to mówili byśmy, Niech się nas kurwa boi, niech spuszcza głowe i chcieliśmy żeby się nas bał i żeby spuszczał głowe, może nawet żeby zaszlochany przed nami uklęknął, zapluty i zauzawiony i nie ważył się podnieś oczu i tak ominęlibyśmy człowieka nie zauważając go nawet.
Przy wierzbie skęciliśmy do prostej, ciągnącego się do zarysów ciemnych drzew asfaltu. , a może szliśmy równolegle do prostej, ku zarysom ciemnych drzew, ciasnym brukiem wśród budynków kampusu. Czwartą noc błądzimy, mamrotał K., Andriej prowadził nas na pola, przez polne drogi, w strone domu, który zechciał nam pokazać. Przeszliśmy ciemnie drzewa, fontanny i kępy ściętych włosów. Czemu nic nie mówisz? podpytywał Andriej z irytacji skoro przez całą droge wydusiłem może dwa zdania. Zbyłem pytanie słowami, których nie przypomne bo sam nie pamiętam i nadal cicho obserwowałem. Andriej dał założyć K. kurtke, szedł jakoś nie ważąc kroków, polną drogą szliśmy, pod pieczarą nieba. Cwele obrzuciły sąsiadów mołotowami, mówił Andriej, minęliśmy bramę i budynków wcale nie wiele, osiedle otaczała solidna płotka, znajdowało się jakby w wklęśnięci ziemi, pośród przełaju. Staliśmy pod domem Andrieja i cóż z tego, ruszyliśmy dalej w strone góry M., przeszliśmy szose, która przechodzi czasem przez wiejskie pustkowie. [Można zauważyć, że niewiele skupiam się na opisywaniu odczuć innych od tych, które występują bez wpływu wszelakich używek. Inność odczuć narkotycznych jest naturalna tak jak i nieprzekładalna, co było wiadome wieki temu a w naszej ojczyźnie szczególnie podkreślone w wieku XIX. W Narkotykach Witkiewicz próbuje je opisać i skupia się głównie na nich, a to co zewnętrzne ujmuje jako niejaką zwrotnicę owych odczuć. Nieważność tych odczuć, może źle pisze, inaczej... Nie interesują mnie już te odczucia tak jak wydarzenia, którym towarzyszą.] Przeszliśmy szose, że nie była w nocy bardzo ruchliwa, przeszliśmy powoli, do polnej ścieżki prowadzącej wyżej przez urwisko. Ze ścieżki wyrywały kamienie, szeleściły niskie w ciemności drzewa. Czekajcie... zatrzymaliśmy się. Serce... K. oddychał astmatycznie, nie potrafił złapać oddechu, błądziliśmy od godziny. Nie wydaje się taki jakby chciał tu być, taka myśl mi błysnęła. Skurwiliśmy petke czy nie? Odsapując chwileczkę, patrząc w różne strony, raz po raz może i na siebie wzajemnie spojrzeliśmy. Wycedziliśmy parę nie zapamiętanych słów i wstaliśmy.
Pokazała się chatka z blaszaną kratką i drzwiczki, jarzeniowe światło starej latarni i wiatr. Minęliśmy chatke, już szukając ukrytego widoku i choć stałem na tej górze przedtem pare razy, nigdy nie potrafiłem zapamiętać, w którą stronę się obejrzeć żeby choćby go poszukać. Stały drzewa i nasypy i zasłaniały i inne widoki. Odgarnąć drzewa i pagórki, uchylić jak szparę w drzwiach i kątem oka zobaczyć. Zabłysnęła taka myśl, bliższa nawet uczuciu niż myśli, napewno tak nie pomyślałem. W końcu widziałem grammatikowe światła miasta, ulice i kominy fabryk, które dotykały nieba nad którym staliśmy na górze M. I czym niby w ten moment byliśmy, parą unoszącą się nad miastem? Kłamię? Przecież staliśmy tam, przez te same oczy spoglądaliśmy, K. bolało serce, a może i ból może być kłamany? Piszę w malignie, może i teraz kłamię, majacze z choroby i nietrzeźwo, jednak chodzi tu tylko o nieważność odczuć i o wydarzenia, którym towarzyszą i jeszcze ta wibracja czegoś czego jeszcze nie ujrze choć już jest tuż. Staliśmy nad miastem jak krzyk, wiele ominąłem, za szybko szedłem, może i ominąłem nawet to o co chodziło. Łącze nie składnie parę wątków w jedno i to te najbłachsze swobodne myśli, łudząc się, że może i przy próbie dotknięcia ich okazałyby się prawdziwie takie, pomieszane. Wiele ominąłem, za szybko szedłem.
- 5119 odsłon