Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

kuchnia bogów (heru)

detale

Substancja wiodąca:
Dawkowanie:
THC + ok. 0,25 grama domowego ekstraktu salvii divinorum o mocy ok. x7 - x9
Rodzaj przeżycia:
Set&Setting:
dom, popołudnie, własny pokój, fotel przed kompem
Doświadczenie:
rozległe, ale niezbyt duże (tzn. dużo substancji, ale żadnej z nich nie użyłem więcej niż kilka razy, pomijając marihuanę, salvię divinorum i akohol). Z ważniejszych rzeczy: THC, alkohol, salvia divinorum, LSD, grzyby, LSA, dxm (fuj). Plus parę eksperymentów z różnymi roślinami legalnymi. Z salvią divinorum doświadczenie mam spore, mija drugi rok naszej znajomości

kuchnia bogów (heru)

05.08.2008

Nazbierałem ostatnio sporą ilość suszu z mojej szałwii, nadszedł więc czas na ich spalenie. Ilość, oceniając na jakieś 5 gramów, postanowiłem przeznaczyć na ekstrakt, co też uczyniłem. Z suszu uzyskałem troszkę ponad pól grama (może 0,6 - 0,7) ciemnozielonego ekstraktu. Mówiąc szczerze, nie byłem przekonany o jego mocy, dotychczas nie paliłem jeszcze liści, ani ekstraktu z własnej rośliny.

W dniu palenia, czyli dziś, zbudowałem tanie bongo z rurki, plasteliny, folii aluminiowej i plastikowej butelki, stare niestety gdzieś się zapodziało przez ostatnie pól roku. Gdy szukałem zapalniczki żarowej w szufladzie, znalazłem jakąs książkę, w której, co ze zdziweniem odkryłem, była pewna ilość starego suszu konopnego, mającego na moje oko prawie dwa lata. Nie wiem, jakim cudem się to uchowało. O 16.25 postanowiłem sprawdzić, czy faja dobrze działa. Sypnąłem tych starych konopii (susz byl koloru żółtego) i podpalilem zapalniczka żarową. Nie myślałem o miksowaniu, chciałem po prostu sprawdzić jak działa faja i jak mi idzie trzymanie dymu w płucach. Nie przyszło mi nawet do głowy, że tak stare ziele może w ogóle jeszcze działać.

Ścięło mnie znacznie mocniej niż przewidywałem, że w ogóle może. Mięśnie w nogach i ramionach nieregularnie mi drgały, nogi jak z galarety, serce napierdala, w ustach sucho i kisiel w głowie. Wszystko poruszało się powoli. Z trudem wstałem i potykając się poszedłem do swojego pokoju, nabić ekstraktu. W trakcie tej czynności kilkukrotnie zapomniałem co robię, ani po co, myląc ruchy i np. z zafascynowaniem zdejmując i nakładając cybuch z faji, zamiast nabijać. Gdy w końcu nabiłem faję, to odkryłem, że nie nalałem wody. Poszedłem do łazienki jej nalać, potem zaś siadłem przed kompem i zamiast przypalać salvię, słuchalem muzyki. Siedziałem tak kilka minut, po czym wyłączyłem wieżę. Był to dobry pomysł, jak się później okazało.

W pewnym momencie przyszło mi do głowy, że palenie ekstraktu może być głupim pomysłem, skoro tak mnie sponiewierało. I pomyślałem: stary, to jest ten dzień. Dzień szałwii, pierwszy od ponad roku. Nic ci się nie może teraz stać, bo today is the day, nie mogłeś lepiej trafić - jesteś w szałwiolandzie dziś mile widziany. Zadowolony zamknąłem z trudem okno, oraz drzwi do pokoju, rozsiadłem się w fotelu i juz miałem zacząć palić, gdy przyszło mi do głowy, że za dużo ekstraktu sypnąłem. Odsypałem jedną trzecią zawartości cybucha na biurko, po czym zacząłem przypalać i ciągnąć. Wyszło perfekcyjnie, zielone listki momentalnie sie spaliły. Dym był bardzo gęsty, biały, a jednocześnie lekki i pozbawiony smaku. Dokładnie taki jaki powinien być. Ściągnąłem ogromną chmurę i przetrzymałem w płucach - nie wiem ile, wydawało mi się, że dosyć długo, ale byłem tak upalony, że czas płynął znacznie wolniej niż zwykle. Wypuściłem dym, zaciągnąłem się raz jeszcze, ciągle przypalając ekstrakt. Odchylilem głowę i popatrzyłem na lampę i sufit, a moje ego spokojnie i bez żadnego ostrzeżenia rozpłynęło się.

Ciąg dalszy będzie mi ciężko opisać, ale ponieważ piszę na świeżo i będąc ciągle spalonym, mam wieksze poczucie tego, co się stało niż będę miał za kilka godzin, jak wytrzeźwieję.  Świat który postrzegałem miał charakter złożony. Pierwsze i najważniejsze, to totalna dysocjacja. Nie odczuwałem swojego ciała jako swojego, lecz jakby tak z daleka, tak jakbym siedział wewnątrz własnej głowy i patrzył jak na urządzeniach pokazują się odczyty wskaźników na temat poszczególnych bodźców. Byłem w swoim pokoju i odbierałem wszystkie zewnętrzne bodźce, ale były one przetworzone zupełnie inaczej niż zwykle.

Po pierwsze, postrzegalem świat jako jednocześnie dwuwymiarowy i trójwymiarowy, a więc płaski, ale plastyczny, trochę jak film trójwymiarowy, tylko ogądany nie przez człowieka, a unoszący się w przestrzeni bezwymiarowy punkt. Bodźce tworzyły kształty tworzone losowo, niemające nic wspólnego z rzeczywistem układem rzeczy. Na przykład moja dłoń, biurko oraz oparcie krzesła tworzyły dziwną jakby żywą maszynę, która coś robiła jednocześnie przeksztalcając się i przelewając. Ramię, okno i uczucie opierania się o fotel tworzyły nieokreśloną, cięzką mi do opisania postać, mającą wprawdzie budowę jakby humanoidalną, ale i niehumanoidalną. Widziałem ręce, nogi, głowę, chociaż wyglądały one i działały według zupełnie innych zasad niż nasze, ziemskie. Mój pokój byl pełen takich istot, jednak nie były one nastawione groźnie. Były raczej przyjazne, a ich inteligencję przyrównałbym do króliczej, bardzo przypominały te zwierzęta. Ciekawskie, przyjazne, ale płochliwe. I było ich pełno, były wszędzie.

Na samym początku rozpłynąłem się totalnie, moja świadomość zniknęła. Odczuwałem ten pełen "astralnych zwierzątek" świat całkowicie, mogłem jedynie go postrzegać i nic więcej. Nie myślałem, nic nie pamiętałem, byłem w tym miejscu od zawsze. Postrzegana rzeczywistość nie miala żadnego pokrycia z tą naszą, wprawdzie była złożona z realnej, sklejona z klocków powyjmowanych z naszego świata, ale rządziła się według zupełnie innych reguł i zasad. Była to jedna wielka organiczna zupa pełna żywych istot i niczego więcej. Coś jakby kolonia bakterii. Na samym początku, gdy moja świadomość była najbardziej zawężona, świat był maksymalnie obcy, tak samo owe istoty, których ruchów i zachowań nie mogłem pojąć, było to bezkształtne i niemożliwe do objęcia.

Ten stan, gdy wszystkie odbierane bodźce były przetwarzane tylko przez jeden zmysł będący wypadkową wszystkich pięciu, trwał przez okres, któego nie potrafię określić. Nie wiem, czy trwał długo, czy krótko, to trochę tak jakby czas stanął w miejscu. Zawiesiłem sie w czasie.

Kliknięcie i zaczynam myśleć. Moja świadomość na moment wypływa z organicznej, pomieszanej zupy i pojawiają się strzępy myśli. Przypominam sobie, że przed chwilą wypuściłem dym, widzę w głowie białą chmurę płynąca w powietrzu. Im więcej mam świadomości, tym bardziej jestem w stanie rozgraniczyć poszczególne bodźce, zaczynam odrózniać wzrok od słuchu i dotyku, przypominam sobie, że coś paliłem. Czuje, że czegos zapomniałem, że umknęlo mi coś ważnego.

Zupa znowu mnie wciąga, myśli znikają, zmysły ponownie się rozjeżdżają, obraz, dźwięk i dotyk znów stają się wirującą zupą. I wracam znów, czuje sie jakbym płynąl, jakbym unosił się na powierzchni jeziora i coś mnie wciągało. Nie czuję strachu, w kolejnym krótkim przeblysku świadomości odkrywam, że nie powinienem sie opierać. Zanurzam się w zupie.

Wszystko znika i pojawia się, istnieje i nieistnieje. Stan jest konkretnie psychodeliczny, moje ego cyklicznie podskakuje na powierzchni zupy, cyklicznie wynurzając się i zanurzając. Obraz wiruje, rozciąga się i zwija w wielowymiarowej przestrzeni. Wymiarów tych było co najmniej cztery. Wydaje mi się, że tak postrzega czterowymiarowy świat istota trójwymiarowa. Jako jednocześnie trójwymiarowy (bo te wymiary widzi i odczuwa) i jako płaski, ponieważ w jedną stronę ruszyć się nie może, nie może sie obrócić w jednym kierunku i czuje, że stoi w miejscu, nie postrzegając całego świata, a jedynie wycinek.

Kolejny przebłysk świadomości i widzę nasz świat. Na zegarku jest 16.45, minęło więc pięc minut. Myślę; dziwne, wydawało mi sie, że minęło jednak znacznie więcej czasu. Starając się utrzymać na powierzchni zupy sięgam po odsypaną z cybucha szczyptę ekstraktu i nabijam nią cybuch. Jaźń niby się utrzymuje, ale nieregularnie, to się zanurza to wynurza z zupy, zapominam co robię, by po chwili doznać olśnienia. Zaczynam przypalać, ale nic nie leci. Odkrywam, że cybuch razem z ekstraktem spadł mi na kolana. Strzepuję z koszulki ekstrakt na biurko, zbieram listki, sypię do cybucha, przypalam. Obraz zawija się w lewoskrętny wir i świadomość ponownie znika w zupie. Tuż przed zniknięciem zdołałem zakryć twarz dłońmi i zamknąć oczy.

Rozpłynąłem się po raz kolejny, uczucie to bardzo przypomina nurkowanie. Jest przyjemne, ale brak świadomości jest jak brak tlenu, odruchowo trzeba zaczerpnąć powietrza i wynurzyć się na powierzchnię, czyli powrócić do naszego świata.

Miałem CEVy. Białozielone i białoniebieskie strumienie energii tnące ciemną przestrzeń i składające się w różne geometryczne kształty, czasem dwuwymiarowe, czasem trójwymiarowe. Kolorowe plamy formują się pomiędzy liniami, a ja pogrążam się w zupie. Odkrywam, że posiadam narzędzie do kontroli wizji, czyli myśl. Dawkując oszczędnie świadomość mogłem kontrolować salviprzestrzeń i zanurzać się w kolejnych światach. Przez cały czas leciałem jako bezwymiarowy punkt, leciałem tunelem, widziałem wirujące ogniste wrota między dwiema płaszczyznami, były tam też rózne żywe istoty, niektóre przypominaly z zachowania zwierzęta i z zaciekawieniem się do mie zbliżały, inne były zajęte swoimi sprawami i mnie ignorowały, robiąc różne zwyczajne czynności, które nie zawsze mogłem objąć. Świat postrzegany przy zamkniętych powiekach był właściwie całkowicie realny, nie odczuwałem obecności naszego planu, gdyż nie odbierałem niczego, co by go przypominało. Obrazy pod powiekami są bezkształtne, nie przypominają niczego ludzkiego, tak też więc doznania były całkowicie dowolne i niemające z ludzką percepcją nic wspólnego.

Jednak mogłem podróż na liściu i chmurze kontrolować, wskazywać kierunki w które chcę lecieć. Były światy puste i pustynne, jak też górskie, czy też wielkie trawiaste równiny pod gołym niebem, targane wiatrem. Było też miasto obcych stworzeń i targowisko, a także inne dziwa, których nie moge sobie przypomnieć, lecz było ich dużo, bardzo dużo. A może tak mi się tylko wydaje? Trwało to ponownie czas nieokreślony.

Ciąg dalszy

W jakimś momencie świadomość zaczęła się wyrywać z zupy i podskakiwać po powierzchni rzeczywistości. Zanurzałem się w zupę, ale wytrzymywałem tylko kilka chwil, zacząłem wracać do rzeczywistości. Wariacka podróż między światami dobiegała końca. Otworzyłem oczy. Świadomość to się rozpływała, to składała do kupy, wynurzając się jednak coraz bardziej. Zacząłem sobie przypominać, co się stało, jak sie nazywam, gdzie jestem, oraz co robiłem. Zaczynam powoli odczuwać szok mocą wizji, zaczynam też odróżniać stan szałwiowy od upalenia. Dryfując coraz łagodniej po zupie siedzę w fotelu około 15 minut.

O 16.20 ogarniam juz na tyle, żeby wstać, schować faję, strzepnąć popiół i tak dalej. Następnie idę się ogolić, bo zarosłem ostatnimi dniami, a potem wynieść śmieci. Po drodze przeglądam się w lustrze - mam straszliwie przekrwione oczy. Mniej więcej ogarniam otoczenie, ale co parę chwil w momencie nieuwagi zaczynam się znów rozpływać w zupie. Efekt ten na szczęście powoli znika, pozostawiając po sobie jedynie "zwykłe", chociaż bardzo silne uczucie intoksykacji tetrahydrokannabinolem.

Wracam do domu, robię sobie dwie kanapki, siadam przed kompem, puszczam muzykę. Pink Floyd. Czuje się już solidnie przyklejony do naszego wymiaru, myślę, kontaktuję i tak dalej. Muzyka brzmi lepiej niż zazwyczaj, nastrój mam bardzo dobry - trip się udał znacznie lepiej niż myślałem i to pomimo obaw że odwalę coś głupiego w stanie nieświadomości. Wchodzę na [HR], zaczynam pisać raport, póki jako tako wszystko pamiętam i moge sobie przypomnieć. I piszę nadal.

Jest 18.22, jestem nadal spalony, ale już coraz lżej. Efekty szałwiowe zniknęły, konopne słabną. Za oknem słońce, a ja mam bardzo dobry humor i cieszę się ze wszystkiego co robię.

To była udana podróż, mocna, ale pozytywna, właściwie ani razu nie miałem żadnych negatywnych przeżyć. Osiągnięty poziom oceniłbym na bardzo mocny czwarty, prawie piąty, w skali SALVIA. Odnośnie miksu: THC relaksuje i uspokaja przed tripem, Lady SD działa zaś mocniej i dłużej niż zwykle. Czyli wszystko bardzo na plus. Jedna z lepszych, a może nawet najlepszych podróży jakie przebyłem z szałwią.

Substancja wiodąca: 
Rodzaj przeżycia: 
Set and setting: 
dom, popołudnie, własny pokój, fotel przed kompem
Ocena: 
Doświadczenie: 
rozległe, ale niezbyt duże (tzn. dużo substancji, ale żadnej z nich nie użyłem więcej niż kilka razy, pomijając marihuanę, salvię divinorum i akohol). Z ważniejszych rzeczy: THC, alkohol, salvia divinorum, LSD, grzyby, LSA, dxm (fuj). Plus parę eksperymentów z różnymi roślinami legalnymi. Z salvią divinorum doświadczenie mam spore, mija drugi rok naszej znajomości
Dawkowanie: 
THC + ok. 0,25 grama domowego ekstraktu salvii divinorum o mocy ok. x7 - x9

Odpowiedzi

Świetny raport, dobrze oddaje tamte klimaty. Brakuje nieco ostatnio takich opisów, pełno za to jakichś hermetycznych monologów, gdzie prócz autora chuj wie o co chodzi. A tutaj jasno, konkretnie, totalne odklejenie bez odklejstwa. Miło że można coś wygrzebać.

W salvi uderza pewna powtarzalność doświadczenia, tutaj szczególnie przypomniało mi moje. Motyw zielonkawych strumieni energi tworzących geometryczne sploty, animizacja otoczenia, czterowymiarowa przestrzeń. Łezka kręci w oku.

Interesujące jest jeszcze to jak podkład w miksie pozwala na gładkie zanurzenie, tutaj mj, u mnie to była gałka. Za jej sprawą, tak jak zwykle zanurzenie było pewnym szokiem, dyskomfortem, czasem wywoływało panikę, mogłem łagodnie, z zachowaniem pewnej kontroli odbyć stratosferyczny lot. Zupełnie inny odbiór doznań.

Już tu mnie nie będzie. Perm log out.

Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media