zawieszony w czasie i przestrzeni... (rupert_the_peanut)
detale
raporty hennessy
- Zgrzybieni leśni ludzie (gringo)
- Psilocibe Semilanceata - miły, domowy trip (golden afternoon)
- Ludzki Suwak - miejsce oderwania ze znanej rzeczywistości... (WladcaMalp)
- Kuchnia Bogów (heru)
- Szałwia nitki daje (pilleater)
- Na pełnym wdechu (Gwynnbleid)
- THC po raz pierwszy (kozax)
- Krzywa wycieczka do cyfrowego piekła (core)
- 1575mg (Qbkinss)
- Zawieszony w czasie i przestrzeni... (rupert_the_peanut)
zawieszony w czasie i przestrzeni... (rupert_the_peanut)
podobne
21.05.2008
I. WSTĘP
Intoksykować zacząłem się o godzinie 20:07. Jako środek ułatwiający transport medykamentu wybrałem sok cytrynowy wymieszany z bliżej nieokreśloną ilością H20. Po zażyciu dożołądkowo wszystkich sześćdziesięciu trzech kapsułek zacząłem przygotowania - zabezpieczyłem wyjście na balkon, pościeliłem łoże oraz zapaliłem kilka świeczek, upewniając się, że są tak umiejscowione, że opcja wypadku spada do jak najmniejszczej ilości procent. Przygotowałem iPoda, artyści którzy poprowadzą mnie przez piękną noc to głównie Pat Metheny (miły jazzik) oraz Shpongle. Na ławce rezerwowych rozgrzewają się utwory z Astral projection i kilka bolków, o których nie warto zużywać cennego miejsca. Pogasiłem w całym domu światła, zostawiając wyłącznie w toalecie, bo po spotkaniu z benzydaminą mam dość traumatyczne przeżycia związane ze sformułowaniem „ciemna toaleta” . Czułem, że moje ciało zaczyna w powoli metamorfozować się w zwykłe zwłoki – była to godzina 20:57.
Spokojnym, dystygnowanym krokim udałem się do kuchni, by odebrać kubek ze stężonym sokiem cytrynowym. Ulokowałem ów specyfik obok łożka, by późniejsze go spożycie nie dostarczylo mi zanadto nieprzyjemnych doznań. Rozłożyłem się w mym łóżku niczym ta parówka na bułce u tej starszej pani co sprzedaje je z warzywami.
21:16 - odczuwam wyraźne drętwienie kónczyn wszelakich, co odznacza się wystarczająco by stwierdzić, iż podróż możemy uznać za rozpoczętą. Chwyciłem z resztkami wigoru buteleczkę z tynkturą Salvii Divinorum, aplikując pod język bliżej nieznaną ilość roztworu. Mimo, że zwykła być gorzka, jej smak odczuwam jakoś z ambiwalentnym smakiem. Odkładam buteleczkę, chwytam mego starego, zasłużonego iPoda, który odegra dziś ważną rolę – przewodnika surrealistycznej, pozaziemskiej podróży mentalnej. Zaawansowaną kombinacją ruchów palca uruchomiłem album Pata Methenego pt. „Letter from home” (doprawdy, świetna sprawa, zwłaszcza utwór 1, 2 oraz ostatni). Jako opanowany osobnik płci męskiej zwykłem nie wulgaryzować, ale całkiem adekwatnie to odczuć wypowiedziałem: „noszfkurfę, cóż to za badziew ma być, moi mili”.
Cyk... Cyk.. Pą, pą pą..... Muzyczne jednostki zaczynają się zazębiać, kołatać jednostajnie niczym serce... Kolejne strumienie podstawowych dźwięków i melodii zaczynają wspólnie, symbiotycznie współgrać. Muzyka zaczynała wypełniać się życiodajną energią. Po kilku minutach zaczynała przepływać, krążyć we mnie. Wypełniała mnie swą energią, ja także próbowałem jak mogłem ją napędzić. Cała ma „życiowość” pryskała ze mnie jak erupcja wulkanu Etna, jak fale po Wielkim Wybuchu, który niegdyś stworzył wszystko, w zasadzie z niczego. Pragnąłem, by ludzie wokół, mogli zasmakować i poczuć to, co ja teraz odczuwam. Czym jest ja? Wszystkim, czy może niczym? Małą jednostką czy wielką strukturą... (traciłem poczucie bycia sobą, mentalnie czułem się rozciągany w nieskończoność, a zarazem ściskany do wielkości atomu). Ta chęć, uwarunkowana była tym, że ja w sekundę uzyskałem to, do czego ludzie dążyli od początków dziejów - to zjednoczenie z wszechogarniającą płaszczyzną fundamentów wszechświata.
II. PRZEISTOCZENIE
Myślałem o wszystkim, miliony myśli płynęły przez mój umysł. Każda pojedyńcza komórka, każdy atom mego ciała podrygiwał w radości i euforii, somatyka wariowała w ekstazie, a psychika powoli rozpuszczała się w skoncentrowanym roztworze nieskończoności. Zapętlam na iPodzie album „Shpongle – Are you shpongled”. Delikatnie daję się ponieść muzyce. Huk! Bum. Szok. Stop, nie ma mnie. Czy ja istnieję? Tak? Kim jestem. CZYM?
III. Narodziny. Synteza, czy rozpad...?
Budzę się. Spoglądam. Jestem gdzieś. Czerwony, mięsisty zbiornik o pofałdowanych jak tafla spokojnego morza ścianach. Czuję ssanie, jestem ciągnięty, lecę tunelem, zbliżam się do końca, dostrzegając światło. Ciągnięty za podmuchem wylatuję z jamy ustnej jakiegoś stworzenia. Okazuje się nim stworzenie. Dwoje rąk, dwoje nóg, głowa, włosy. Mówią na to „człowiek”, ktoś mi kiedyś powiedział. Unoszę się dość szybko do góry, ponad polną drogą. Dostrzegam las, kolorowe plamy na ziemi, mówią na to kwiaty. Nie wiem jak takie stworzenie można ubrać w pięć liter – kwiat. To jest coś więcej, tam powstałem, spędziłęm pierwsze chwile życia. Lecę powoli ponad wszystkim. Obserwują świat, tak, jakbym był tu pierwszy raz. Zza horyzontu wyłania się kilka drapaczy chmur, kilkanaście pomniejszych budynków. Kolejne dzieło tych biednych istot, ludzi. Po bliżej nieokreślonym czasie znajduję się już we wpomnianym mieście. Szybuję pomiędzy budynkami, obserwuję wszędobylskich ludzi. Biegną, krzyczą, popychają się, kłębią niczym stado szczurów. Lecę tak przed siebie podziwiając w kółko to samo. Nagle zostaję uderzony podmuchem wiatru, chwila grozy i wszystko stabilizuje się, szybko unoszę się do góry. Mijam kilka zazielenionych dachów. Przelatuję przez kolejne mieszkania, przyglądając się dziwnym obyczajom ludzkich. Pośpiesznym ruchem zostaję wydobyty z ostatniej lokacji. Dolatuję na dach. Wiatr cichnie, lecę bardzo powoli. Zawieszony jestem nad wieżowcem, na dachu rósnie trawa, rośnie małe drzewko.
Otwierają się drzwi. Kobieta staje, opierając się pod drzewem. Wyjmuje błyszczące coś, robi „pstryk” i błyszczydełko płonie ogniem. Przystawia je do białego patyka w ustach. Patyk zaczyna się dymić. Zaciąga się powietrzem, oraz dymem w ustach, jestem ciągnięty w jej stronę. Wypuszcza dym. Znów się zaciąga. Tym razem i jaj trafiam do jej wnętrza. Kłębię się z szarym obiektem chmurzystym, wędruję znanym mi tunelem, by na końcu trafić do zbiornika. Jednak sytuacja ta jest inna, szare coś, zachowuje się podejrzanie. Społeczność szarej chmury wypluwa czarną maź na pewnego rodzaju pęcherzyki. Te w efekcie, krzyczą przeraźliwie, smażą się żywcem, duszą. Wiele z nich umiera. Ja unoszę się bezczynnie, nie mogę nic zrobić. Kolejne bąbelki umierają w piekle. Po chwili powtórka schematu, tunel. Jestem na zewnątrz. Jest mi żal tej kobiety, czy robi to świadomie? Morduje tysiące niewinnych istot dziennie? Lecę, obniżając trajektorię lotu. Jestem na poziomie metrów trzech nad ziemią. Dostrzegam więcej ludzi praktykujący schemat płonącego obiektu. Kolejna fala smutku... Czuję dziwny napór od środka.
IV. PODRÓŻ
Nie wiem co się stało. Miasto znikło. Widzę nasłonecznioną, dość starą budowlę, o białych fasadach, ściany niczym nieprzyzdobione, niemalowane. Czy ja jestem na Sycylii? Deliktnym smugnięciem wiatru lecę przed siebie. Wiatr cichnie. Powoli obniżam wysokość. Dostrzegam czworo ludzi. Starszą kobietę i mężczyznę w siwych włosach, uśmiechnięci niezmiernie. Wiecie, co to banan? Uśmiech na kształt właśnie tego owoca. Obok – dwoje dzieci, mały chłopczyk, mała dziewczynka. Dreptają wesoło przez ogródek. Dziewczynka podbiega do babci, zaklada jej biały wianek z kwiatów na głowie. Chłopiec radośnie podskakuje, zawisając na szyi swego dziadka, ten na to robi szybki obrót wokół własnej osi i siada z chłopcem na ziemi. Babcia z dziewczynką także siadają. Babunia otwiera wiklinowy koszyk, rozkłada chustę na króciutkiej trawie. Wyjmuje słoiczek i miskę. Odsłania je. W miseczce toczą się pomidory, w słoiku pływają oliwki. Siedzą rozmawiając i spożywająć pokarm. Po kilku minutach wstają. Zbliżają się spowrotem do ogródka. Dziadek i babcia idą z przodu, wskazując na wybrane kwiaty, następnie je wąchając. Dzieci w ślad po dziadkach, także je wąchają. Radują się, wesoło hałasując. Dziadzio zatrzymuje się. Apsik! Kicha niezmiernie głośno wprawiając wszystkich w nieziemski śmiech. Wszyscy cichną. Dziadek przechodzi do kolejnego kwiata, biorąc głęboki oddech. Wdycha mnie. Wędruję, jak zwykle tunelem, trafiam do czerwonego kontenera. Jednak tu jest inaczej, te pęcherzyczki, które poprzednio cierpiały, płakały i krzyczały teraz wesoło gaworzą i się śmieją. Pierwszy raz w całym mym istnieniu trafiam w jednego z nich. Jednak zamiast się odbić, zostaję wchłonięty. Wędruję nieznanymi mi dotąd miejscami. Na samym końcu doczepiony do czegoś przenikam przez bardzo wąski tunel. Wpływam do czegoś, zostaję pochłonięty znów. Tym razem jednak czuję dziwne „ściśnięcie”. Jestem ściskany coraz mocniej. Po chwili jakby eksploduję energią, czuję jak ma energia życiowa zostaje rozesłana po całym ciele tego człeka. Stop. Nie ma nic.
V. POWRÓT
Przebudzam się spocony. Spoglądam na zegarek. Jest 2:04 w nocy. Kładę się na bok szczęśliwy jak nigdy dotąd w życiu i w mgnieniu oka zasypiam.
VI. KONCENTRAT PRZEŻYĆ
Doświadczenie to bardzo zmieniło mój stosunek do otaczającego świata. Przastałem palić papierosy. Czuję się wspaniale. Kolosalne przeżycie o kolosalnym znaczeniu.
VII. WYWÓD NAUKOWY
- po połączeniu dekstrometorfanu i tynktury salvii divinorum uzyskałem najsilniejsze CEV’y w życiu, uzyskałem chyba maksymalny możliwy poziom depersonalizacji
- od niedawna do dxm’u stosuję lecytynę, mimo że wywołuje na następny dzień rakietową biegunkę, za to silnie wzmacnia pamięć na czas tripa – pomimo wysokiej dawki intoksykantu zapamiętałem więkoszść przeżytych doznań...
Łihi-o! Idźmy zmieniać świat. Amen!
- 10739 reads