moje projekcje astralne - salvia divinorum
detale
raporty mind fucked
moje projekcje astralne - salvia divinorum
podobne
Ja: 19 lat, 185cm, 60kg.
Set & Setting: noc z 28 na 29 sierpnia, godzina około 2-3. Mój pokój. Ja i dwoje znajomych którzy pilnowali mnie żebym sobie krzywdy nie zrobił.
Co/ile: Salvia Divinorum, ekstrakt x10. Około jedna nabitka cybucha o średnicy 1cm. Spalona dwoma zaciągnięciami, jeden po drugim.
Exp: alkohol, amfetamina, benzydamina, DXM, ecstasy, grzyby, haszysz, kodeina, marihuana, mieszanki ziołowe, pigułki ze smartshopów, pseudoefedryna, Salvia Divinorum.
Słowem wstępu: jak zacząłem palić Salvię byłem mniej więcej w szczytowym momencie tripu po benzydaminie (1,5g). Zastanawiałem się czy wrzucić te tripy na neurogroove razem czy oddzielnie. Postanowiłem że lepiej będzie oddzielnie - przy Salvii nie czułem zupełnie efektów benzydaminowych, a jak zeszło działanie szałwii to znów czułem same tylko benzę.
W swoim życiu eksperymentowałem z Lady Salvia trzy razy. Za pierwszym (susz) nic nie poczułem. Kolejny raz (ekstrakt x10) to kilkuminutowe oderwanie od ciała ale bez jakichś konkretniejszych wkrętów. Trzeci (ekstrakt x10) był nieco dłuższy i intensywniejszy od poprzedniego. Ale też pomiędzy nim a efektami opisywanymi na forach był duży rozstrzał. Po kilkumiesięcznej przerwie postanowiłem podejść do Niej kolejny raz.
Złapałem ogromną chmurę (paliłem z akrylowego bongo, oczywiście bez wody), po chwili następną. Podobno, bo szczerze mówiąc nie pamiętam już tego momentu. Wyjebało mnie praktycznie od razu. Najpierw poczułem się trochę nieswojo. Coś mi nie pasowało ale jeszcze nie wiedziałem co. Znajomi którzy towarzyszyli mi przy tripowaniu byli jacyś tacy... sztywni. Nawet sztuczni. Naszła mnie bardzo dziwna myśl. Uświadomiłem sobię że istnieje nieskończenie wiele światów - dokładnie tyle, ile jest kombinacji różnych wydarzeń. Każda możliwość musi być wykorzystana. Biorąc pod uwagę wielkość Ziemii (a licząc kombinację dochodzimy do poziomu pojedynczych atomów, każdy z nich w każdym możliwym miejscu) jest tego no... niewyobrażalnie dużo. Właśnie, niewyobrażalnie to dobre słowo. Znacie uczucie kiedy próbujecie przypomnieć sobie coś i macie to na końcu języka? I tak denerwujące przeświadczenie że zaraz się przypomni a jednak mija chwila za chwilą i nic z tego. Ja miałem coś w tym rodzaju tylko było dużo bardziej intensywne, próbowałem sobie wyobrazić ile to jest. I nie mogłem. Byłem przekonany że wydostałem się z mojego świata. Umknąłem mu. Że jako jedyny z całego tego ogromu uświadomiłem sobie że tak to właśnie wygląda. Nie wiedziałem czy wierzyć własnym myślom ale coś mi mówiło że tak, to prawda. Po chwili było trochę gorzej... Odniosłem wrażenie że wszyscy ludzie dookoła wiedzą o tym. I nikt, nigdy o tym nie wspomniał, jakby to była największa oczywistość, coś o czym każdy wie od urodzenia i nawet nikt nie porusza tego tematu. Odczułem że znają moje myśli i to co przed chwilą odkryłem. Najbardziej zaskoczyła mnie ich reakcja, nie musieli nawet nic mówić, poznałem to po samej mimice i nie wiem... telepatii? Nie rozmawialiśmy ze sobą a byłem pewien tego co czują. Coś pomiędzy niewyobrażalnym oburzeniem a pogardą. Do mnie, dlatego że nie wiedziałem o tym wcześniej. Uświadomiłem sobie że każdy z ludzi w tych wszystkich światach wiedzą o tym od zawsze. Że to najbardziej oczywista rzecz na świecie. Jakim prawem w ogóle poruszyłem ten temat? Przestraszyłem się ostro, w ogóle nie zdawałem sobię sprawy że to nie dzieje się naprawdę, byłem po prostu pewien że TO jest właśnie rzeczywistość.
Kolejna scena wyglądała tak, że to co widzę przed sobą (pokój, znajomi) jest taką krawędzią - za mną już nic nie ma, a po drugiej stronie (na wprost mnie, w głąb pokoju, za ścianą i jeszcze dalej jest to co zwykle, kolejne pomieszczenia, koniec budynku, ulica itd.). Stałem na krawędzi świata. Odszedłem sobie metr do tyłu. Zaczęły z ogromną szybkością przelatywać mi z góry na dół przed oczami kolejne światy. Nie wiem jak ale czułem jakbym przeniósł się miliony kilometrów dalej (do tyłu, w głąb pustej przestrzeni). Nie mogłem ogarnąć rozumem tego co widziałem. Dookoła ciemność, nic, pustka. A na wprost mnie, w miejscu z którego się cofnąłem (krawędź) Ziemia. Byłem na tyle daleko że wydawała się być wielkości piłki do ping-ponga. A na niej coś totalnie pokręconego. Spróbuje to opisać. Wyobraźcie sobie wizytownik obrotowy. Jak ktoś nie wie jak to wygląda proponuję wpisać w google. Na pewno każdy widział to nie raz na amerykańskich filmach. Miałem przed oczami coś podobnego, z tym że Ziemia była "środkiem" wizytownika a każda "wizytówka" przyczepiona do niej była jednym ze światów. Było ich mnóstwo, jeden przy drugim. Dookoła całej Ziemii, z góry na dół. Wizytówki to oczywiście tylko przenośnia, chodzi o kształt i mechanizm działania. Krawędź zewnętrzna "wizytówki" to krawędź świata przed którą parę chwil temu stałem a naprzeciwległa krawędź była przyczepiona do powierzchni planety (wiem że ciężkie do ogarnięcia, staram się to jak najlepiej zobrazować). Wrażenie przemijania z ogromną prędkością światów przed oczami to właśnie skutek ruchu "wizytówek" dookoła Ziemi. Obracały się w analogiczny sposób do wizytówek.
Znalazłem się z powrotem w pobliżu krawędzi i znów widzę moich znajomych. Postanowiłem upewnić się że to co odkryłem to nie fikcja. Poczekałem chwilę i wskoczyłem do losowego świata. Jakieś spore amerykańskie miasteczko, chodnik, godziny szczytu. Po ulicy jeżdżą sobie samochody, ludzie tłoczą się na chodnikach. Znany widok. Nikt nie zwrócił uwagi na moje pojawienie się. Zaczepiłem jakiegoś starszego pana.
- [Opowiedziałem mu wszystko, właściwie to przesłałem moje myśli do niego]. Co pan o tym sądzi?
- :| (dokładnie taka mina i oburzenie + pogarda, że jak w ogóle śmiałem go o TO zapytać?). Przecież to oczywiste. – odpowiedział.
O kurwa - pomyślałem. Naprawdę wszyscy na świecie wiedzą o tym oprócz mnie. Co się kurwa stało? Z powrotem cofnąłem się żeby widzieć ziemię i pędzące dookoła niej światy. Nie wiedziałem co robić, spróbujcie sobie wyobrazić co dzieje się w umyśle człowieka który odkrywa coś takiego. Totalna abstrakcja, nijak to nie pasuje do... no do niczego. Nie mogłem pozbierać myśli, tak mnie to cholernie przytłoczyło że stałem w miejscu i gapiłem się na to jak debil. Właściwie to nie stałem, byłem zawieszony w ciemności/próżni/kosmosie (ale bez gwiazd). Tylko ja i Ziemia. Dookoła nieprzenikliwa czerń, nic. Postanowiłem wskoczyć w jeszcze jeden świat. Poczekałem aż przeleci ich trochę żeby trafić na taki który mocno różni się od tego w którym żyłem. Wchodzę. O kurwa. Ziemia, ale akurat trafiła się taka na której nie powstało życie. Każda możliwość musi być, taka też. Sceneria mniej więcej taka jak za czasów ery archaicznej. Postanowiłem czym prędzej wypierdalać, czułem się strasznie nieswojo i niepewnie. Z powrotem w próżni. Nagle naszła mnie myśl, żeby się odwrócić. Spojrzałem za siebię i zobaczyłem... boga. Może to złe słowo bo kojarzy się bardzo jednoznacznie a nijak nie pasował do biblijnych wizji czy coś w ten deseń. Zupełnie zero elementów jakiejkolwiek religii czy kultu. Wyglądał mniej więcej tak: okrągły, złoto-żółty okrąg. Wydawał mi się płaski chociaż nie byłem tego pewien bo widziałem go idealnie na wprost przez co nie mogłem dostrzec czy ten kształt to trójwymiarowa kula czy płaskie kółko. Nie ważne. Biła z niego taka jasna poświata, wyglądało to mniej więcej tak jak słońce gdy spojrzymy w niebo. Mniej rażące w oczy, spokojnie można się było mu przyglądać ale za to większe, mniej więcej metr średnicy. W środku widać było rysy twarzy mężczyzny. Bardzo gładkie. Przypominało to trochę "słoneczko" z Teletubisów - jak ktoś oglądał kiedyś to skojarzy. Podszedłem bliżej, tak blisko, że stałem obok niego. Byłem totalnie wryty, nie wiedziałem co mam zrobić. Powiedzieć coś? Zapytać? No zaschło mi w gardle, nie mogłem z siebie wydobyć dźwięku. Nie musiałem, on zrobił to pierwszy. Wpatrywał się ciągle w światy przyczepione do planety. Wiedziałem, że wie, że koło niego stoje. Mimo to nie spojrzał nawet w moją stronę. Zupełnie go to nie zaskoczyło, tak jakby wiedział że przyjdę. Powiedział:
- Niezłe jaja, co?
Kurwa, wtedy to już mnie zamurowało. Odkryłem coś czego nie mogłem w ogóle objąć swoim rozumem, wszyscy ludzie wydawali mi się zaprogramowanymi z góry hm, jakby to nazwać, programami? Uosobionymi. Ale programami - bo nie mogli zrobić nic ponad to co przewidział ich "autor". Byłem pewien że nie wiem co, ale coś się spierdoliło i złamałem tę zasadę. Że poszedłem o krok dalej, wyrwałem się z "programu" (swojego świata) i mogłem przenosić się do innych albo obserwować je z daleka. Tylko ja. I spotkałem samego boga a on mi mówi z ironicznym uśmieszkiem na twarzy że "niezłe jaja" - tak, dokładnie te słowa. Wydawało mu się to śmieszne. ŚMIESZNE. Byłem tak kompletnie zdezorientowany że stałem tam naprawdę długo. W końcu, ogromnym wysiłkiem udało mi się skupić chociaż kilka myśli. Spróbowałem nawiązać jakiś dialog.
- Jaką masz pewność że nie jesteśmy częścią jakiegoś większego świata, no i czy w światach "przyczepionych" do ziemi mogą być zawarte mniejsze światy?
Nie wiem skąd przyszło mi to na myśl, ot tak. Zrobił minę w stylu "Are you fucking kidding me?". Tak jakbym zapytał go o taki debilizm że aż szkoda słów by na niego odpowiadać. Ale po chwili odrzekł:
- Myślałem o tym ale w to nie wierzę. Właściwie to jestem pewien.
Nie podał żadnych konkretów dlaczego (pewnie i tak bym nie zrozumiał) ale krążyła mi w głowie ciągle myśl że on po prostu ma rację. Tak po prostu.
- Czegoś tu nie rozumiem, tych światów jest tyle że nawet gdyby były poupychane na maksymalny ścisk w tych wizytóweczkach to i tak nie zmieściłyby się, jeden przy drugim, na średnicy ziemi (na osi góra dół, bo właśnie tak był poustawiane - jak na wizytowniku).
- Filtruje je sobię potem i wybieram tylko najlepsze.
Teraz taka odpowiedź to byłoby sto kolejnych pytań. Wtedy to się wydawało takie... bezsprzeczne. Oczywiste. Jak w ogóle mogłem tego nie wiedzieć? Zastanawiałem się co mam robić. Zapytałem:
- I co teraz?
- Nic.
I kolejny szok. Jak to kurwa nic? Mam zostać na środku próżni? Pójść sobie gdzieś? Wrócić do swojego świata? A jak go nie znajdę? Co to w ogóle za odpowiedź, nic. Jestem tak rozjebany umysłowo jak jeszcze nigdy a on mi mówi że nic. Podszedłem na miękkich nogach do kręcącej się Ziemi, tak do samej krawędzi światów. Przemykały mi przed oczami niewyobrażalnie szybko, prawie zlewały się w jedną smugę. Wskakuję.
Uff, to mój.
Ten prawdziwy. Przynajmniej częściowo zacząłem odzyskiwać kontrolę nad ciałem. Początkowo takie przebłyski świadomości, rozpoznaję meble, komputer. Z chwili na chwilę coraz więcej. Jeszcze mnie nie puściło do końca, takie pół na pół. Czekam, nie wstaję. Coraz bliżej rzeczywistości. Już uświadomiłem sobię że to co przeżywałem przed chwilą to fikcja, trip. Na szczęście.
Chociaż... ;)
***
Czy to był bad trip?
Nie, z pewnością nie. Było ciężko, przytłaczająco, tak zupełnie inaczej. Nie da się tego porównać do czegokolwiek. Ale podobało mi się to, bardzo. Uwielbiam jak muszę włożyć trochę wysiłku żeby coś wynieść z tripa. A wkładałem niemało. Czasem myślałem że zacznie mi dymić mózg z przegrzania, atakowało go w każdej chwili tak ogromna ilość myśli że nie nadążałem ich przetwarzać. Próbowałem kilka razy w momentach kiedy pojawiało się choć trochę racjonalizmu w tym co miałem w głowie, skierować postrzeganie na jakiś inny temat, wkręcić sobie po prostu coś zupełnie innego. Nie da się, zaraz wszystkie poprzednie obrazy wracały. Myślałem że nie mogę tego zrobić bo TO jest właśnie rzeczywistość a ja w niej tkwię.
Z tego co opowiedziały mi osoby z którymi przebywałem to złapałem dwa buchy (drugiego już nie kojarzę zupełnie) i siedziałem na krześle przed biurkiem. Trochę dziwnie ruszałem rękami, próbowałem odpalić zapalniczkę i złapać za płomień. Skutecznie mi ją odebrano. Wtedy kiedy zaczynałem mieć to dziwne wrażenie że coś jest nie tak wstałem z krzesła. Trochę się zachwiałem. Nie wiem jakim cudem utrzymałem się na nogach będąc zupełnie oderwanym od ciała. To chyba jakieś naturalne odruchy, takie jak lunatycy mają. Nie panują nad sobą a nie wypieprzają się jak łażą po nocach. Podszedłem trochę w głąb pokoju i stałem tak dłuższą chwilę, około 10 minut. Wtedy właśnie uświadamiałem sobię moją główną myśl. Przypatrywałem się im i coraz mocniej docierało do mnie że to prawda, że mam rację. Że to się dzieję naprawdę, że to jest właśnie rzeczywistość. Próbowałem coś powiedzieć ale nie mogłem się wysłowić. Wybełkotałem kilka nieartykułowanych dźwięków i położyłem się na łóżko. Wtedy właśnie zamknąłem oczy i zaczął się jeden wielki CEV, trwający aż do końca tripu. Wyjście z mojego świata i wszystko co było dalej. Z tego co robiłem w rzeczywistości pamiętam tylko początek palenia i delikatne przebłyski potem, jak stałem przed nimi i jak się kładłem. Nic więcej.
Czuję że jeszcze poeksperymentuję sobię z Panią Szałwią. Bardzo, bardzo chętnie. A cały trip trwał około 30-40 minut. Cholernie długo jak na Salvię. Zwłaszcza że zdążyłem się zaciągnąć ledwie dwa razy zanim całkiem straciłem kontrolę. Kocham psychodeliki.
- 20424 odsłony