pożegnanie
detale
pożegnanie
podobne
Przyszedł czas by się pożegnać z ostatnimi kosmitami w pudełku. Ze dwa lata wcześniej wyhodowałem z kita kilkadziesiąt gramów suszu, w międzyczasie kilkanaście rozdałem i w ten oto sposób doszliśmy w naszej wspólnej podróży do chwili, gdy gramatura pozwalała na jeden konkretny trip, albo dwa na poziomie podstawowym (a muszę tutaj nadmienić, że odrobinę mocy już straciły). Zdecydowałem się na opcję "raz, a dobrze", ze względu na pełne zaufanie do Grzybów, a także chęć nieco donioślejszego uczczenia zdarzenia. Wszak przez ten czas przeszliśmy razem wiele.
Godzina 23:30, zmielone na proch grzyby od 15 minut kiszą się w soku z dwóch cytryn z dodatkiem miodu porzeczkowego. Najwyższy czas, by ich do siebie zaprosić. W smaku jak zwykle, czyli nieciekawie. Przygasiłem światła, zostawiając tylko małą lampkę nocną z włącznikiem w zasięgu ręki, bym mógł w razie potrzeby zaserwować sobie kompletne ciemności. Rozebrałem się i położyłem do łóżka, będąc pewnym rychłego nadejścia psychodelii. Zauważyłem, że im większa dawka, tym szybciej wchodzą, a gdy doda się do tego właściwości LT, to już w ogóle za dużo czasu nie ma - rakieta odleci w ciągu pół godziny. Tak było też i tym razem.
LT bywa gwałtowny, pierwsza fala zmian percepcji nabrała wysokości dosłownie w mgnieniu oka. Transmisja świadomości z naszego świata do świata wyższego za każdym razem trwa coraz krócej, jakby umysł wpadał w utarte psychodeliczne ścieżki - pasy szybkiego ruchu dla myśli. Nie zdołałem nawet przyjrzeć się "otoczeniu", gdy już byłem na miejscu, gdzie zalała mnie fala niepohamowanej euforii i miłości znajdującej swój fundament na poziomie komórkowym. Widziałem całą moją najbliższą rodzinę oraz siebie samego, jakbyśmy byli stworzeni z działających, pulsujących światłowodów, zaś w samym centrum była moja żona, a w jej łonie najjaśniejsza iskra nowego życia. Nasze drugie dziecko, długo wyczekiwany cud, nad którym nawet otaczające nas Grzyby pochylały się w uznaniu i z dumą. Cieszył mnie widok mojego syna, już praktycznie starszego brata, który nadal świecił w ciemności niczym supernowa, krążąc jednocześnie wokół swojej matki, czule rozpływając się w niej i integrując w świetle własnym na nowo. Miałem wtedy pewność, że będzie wzorowym bratem.
Mam tylko przebłyski własnej świadomości, strzępy i echa uczuć, jakie mną w tamtym czasie targały. Na pewno płakałem ze szczęścia, na pewno oddychałem ciężko, dla osób postronnych wyglądałbym zapewne jak osoba będąca w głębokim transie. Czułem także wszechobecne Zrozumienie, Grzyby zaś także były jaśniejsze niż zwykle, co ja odbierałem jako ich niecodzienną formę przejawiania radości i aprobaty. Dosłownie czułem, jak bardzo cieszą się naszym szczęściem, jak dużo jest w tym dumy, a z mojej strony wdzięczności za cały ten czas życia w symbiozie z Nimi. Pomyślałem, że poznasz prawdziwych przyjaciół po tym, gdy Twoje szczęście będą brać jak swoje, a szczęście ich udzieli się w ten sam sposób Tobie.
Nie miałem pojęcia, jaki czas minął, ani która jest godzina. Otworzyłem oczy na chwilę, by zaczerpnąć rzeczywistości pośród tej szalonej ferii barw i błysków fraktalnych. Rzeczywistość jednak miała na sobie najsilniejszy grzybowy filtr, jaki do tej pory widziałem (intensywność OEVów porównywalna do 400 mikrogramów LSD). Zamknąłem więc oczy, by kontynuować podróż w bardziej klarownym otoczeniu. Przed rozpoczęciem tripa nie miałem jakoś dosadnie sprecyzowanej intencji, chciałem po prostu podzielić się z Przyjaciółmi dobrą nowiną, może też spłukać z siebie kurz życia codziennego. Nie ukrywam też, że się za Nimi i ich światem zwyczajnie stęskniłem, dlatego też oddałem się do Ich dyspozycji całkowicie, pozwalając, by znaleźli jakąś ukrytą intencję w podświadomości. Grzyby mają dostęp do wszystkiego. Świetlista postać dotknęła mojej głowy, łącząc się z neuronami w sekundę, może pół. Byłem podekscytowany i zaciekawiony, odrzucając jednocześnie nawet najmniejszy przejaw strachu. Chciałem w ten sposób okazać Grzybom szacunek, pokazać im swoją pewność co do ich intencji wobec mnie. "Wiem, że nic złego mi nie zrobicie" powtarzałem sobie. Poszliśmy zatem znów krok dalej, niż poprzednim razem.
Nastąpiło trzęsienie ziemi, powodujące gigantyczną falę tsunami szczęścia, która zalała świadomość, podświadomość, nadświadomość i ego włącznie. Wir fraktali, poczucie przynależności do Absolutu, zintensyfikowane wręcz subatomowym orgazmem ciała. Ciężki oddech stał się zapewne jeszcze cięższy, wiłem się wtedy w spazmach, a w głowie następowało ponowne oczyszczenie i synteza samego siebie. Coraz mniej rzeczy mam sobie do zarzucenia, resztki zła z przeszłości pozostawiły ledwo widoczną plamę na płótnie z moim autoportretem. Otworzyłem znów oczy, gdy poczułem, że wszystko jest tak piękne i wspaniałe, ale ciało zaczyna odmawiać posłuszeństwa. Ogarnęło mnie niezwykle silne zmęczenie wynikające z przeciążenia styków. Na domiar złego pęcherz był pełen, więc zmuszony byłem oddalić się do toalety. Niestety wspomniane wcześniej OEVy uległy jeszcze większej intensyfikacji, toteż samo dotarcie do łazienki sprawiło mi dość sporo problemów. Powrotu do pozycji leżącej praktycznie nie pamiętam, przez moment wątpiłem, czy w ogóle opróżniłem pęcherz. Zmęczenie dawało mi mocno w kość. Tak mocno, że musiałem prosić Grzyby o pomoc. Powiedziałem im, że to dla mnie już za wiele, już więcej nie mogę. Gdybym mógł, w tamtej chwili zdecydowałbym o wyjściu z tripa. Próbowałem się uspokoić, zwalczałem myśli typu "a może mi już tak zostanie?", "może na dobre już oszalałem?" ze świadomością, że ZAWSZE wracałem i wrócę także tym razem. Przecież Grzyby są dobre, nie pamiętasz? Pamiętam...
Spojrzałem w końcu na telefon. 00:23. Niecała godzina od przyjęcia, a ja przeżyłem tyle, że mógłbym rozdzielić to setce innych osób. Męczyły mnie OEVy jeszcze kilka minut, gdy nagle emocje opadły. Udało się. Dezorientacja wynikała z mojej wewnętrznej walki z własnym ego, które znów rzucało się niczym dzikie zwierze w klatce. Zrozumiałem, że to znów była lekcja odpuszczania sobie i innym. Powróciło pełne zadowolenie z podróży, zmęczenie odeszło, a ja cieszyłem się ruchomymi obrazami na ścianach. Zabawiłem się swoją empatią. Zaindukowałem sobie na przykład, że jestem pochłonięty numerologią. Widziałem iskrę szaleństwa w tej pogoni za wzorami liczb, za rzekomo ukrytym w tej materii przesłaniem. Czułem, jak mocno w to wierzę i jak mocno się mylę. Wyjrzałem za okno, nocne niebo wypełnione było wzorami, postanowiłem zatem, że wyłączę światło i zobaczę, co się stanie. Pierwszy raz nie było różnicy, czy mam oczy otwarte, czy zamknięte - wzory były wszędzie! Całe moje pole widzenia wypełnione było poduszkową, oddychającą i pulsującą przestrzenią. Mrugałem oczami, zamykałem i otwierałem powieki - zero różnic. Zapaliłem światło oszołomiony i jednocześnie zachwycony tym faktem. Była dopiero 01:00 w nocy i wiedziałem, że do odpoczynku i snu jeszcze daleko, choć też wyczuwałem, że to już "odpływ" działania psylocybiny. Resztę czasu spędziłem na rozmyślaniu, chwilowym zatracaniu się w jakiejś koncepcji, by na chwilę zamknąć oczy, nacieszyć się coraz wolniej działającymi mechanizmami fraktalnego świata. Zbliżała się czwarta rano, ptaki zaczęły śpiewać. Odsłoniłem wszystkie rolety okienne, do tej pory zapewniające mi prywatność. Teraz chciałem doświadczyć jutrzenki, wstającego dnia, chłodu poranka (dni w tym czasie były bardzo upalne). Przechadzałem się wciąż lekko chwiejnym krokiem, uzupełniłem płyny oraz pierwszy raz tej nocy spojrzałem w lustro. Jaki jestem piękny! Miałem iście szamańskie spojrzenie, źrenice nadal ogromne, było w tym coś pierwotnego i niezwykle pociągającego. Wyobraziłem sobie, że teraz każdy by chciał ze mną rozmawiać, a ja - ten typ z lustra - chciałby te rozmowy toczyć, prawić, opowiadać historie z innych światów i wymiarów. Ale też nie dla własnej atencji, a bardziej dla samej idei szerzenia samoświadomości. Nie jestem bardziej oświecony niż ty, czy ktokolwiek inny, gdyż jesteśmy takimi samymi latarniami na trasie tej samej drogi - drogi do Domu Światła, Zrozumienia i Szczęścia. Absolutu.
W końcu postanowiłem, że czas spróbować zasnąć. Miałem cały dzień wolny i tylko dla siebie, więc z tą kojącą myślą i z brakiem potrzeby ustawiania alarmu w telefonie, powierciłem się jeszcze przez jakiś czas w łóżku, aż w końcu oddaliłem się do krainy snów. Jak się okazało, nie pierwszy raz dzisiaj.
- 8414 reads