lsd, mdma i murzyńska chata
detale
lsd, mdma i murzyńska chata
podobne
Błękitne pigułki szkotów nie zawiodły. Pierwsza uderzyła standardowo po upływie godziny bez trzydziestu minut. Euforia rozpływała się po naszych ciałach. Świat nabrał przyjemnego kontrastu, intensywniejsze kolory są atutem w pokrytej ciemnością przestrzeni klubu. Dobrze mi.
Pierwsze wrażenie szybko ustało. Nie jest intensywnie. Nie tak, jakbym oczekiwał po ilości, która przełknąłem. Dusza ćpuna przejęła kontrole. Podejrzewałem, że tak może być dlatego z samego początku postanowiłem nastawić się na potrzeby spalania rzędu silnika odrzutowego. Nie pomogło. Zarzuciłem dodatkową porcję i ruszyłem napierdalać na parkiet i zapomnieć o rozterkach mojego wewnętrznego narkomana.
Chyba za dobrze się bawiłem. Zostało 30 minut do końca imprezy zanim udało mi się uświadomić, że jestem realnym bytem i muszę zorganizować sobie powrót do wynajętego lokum. Zebrałem się ze znajomymi i zamówiliśmy taxówke.
Nasza marzuńska chata budowała psychodeliczny klimat. Krwawo czerwone ściany pokryte afrykańskimi malowidłami i ozdobami. Gablota zawierająca zdjęcia gospodarzy, których zretuszowane twarze w niczym nie przypominały ludzkich. Białe ślepia i wykrzywiony „murzyński” uśmiech. W atmosferze panował zapach piasku zmieszanego z potem.
Spaliliśmy kilka wąsów. Marihuana i zjazd po dużej ilości mdma generuję niezwykle interesujący efekt psychodeliczny. Jakby ktoś pociągnął za dźwignie do innego stanu świadomości. Zaczynasz zapominać co wydarzyło się sekundy wcześniej. Miotasz się nie potrafiąc skupić myśli na niczym konkretnym. Bawi cię własna głupota i uwielbiasz się w niej. Nazywam to jednym słowem: majaka.
Z czasem jednak efekt mija i czujesz się coraz inteligentniejszy. Twój iloraz inteligencji wzrasta i wydobywasz się z otchłani dzikiej osobowości w jaką obrócił cię żałosny narkotyk, który w zwyczajnych warunkach może zaoferować Ci najwyżej to, że będziesz chciał spać, ewentualnie jeść.
Zmęczenie napływało z każdą chwilą. Moja dziewczyna uznała, że odpada z zabawy. Wraz z moim nieodłącznym towarzyszem dobrej pizdy doszliśmy do wniosku, że trzeba podjąć radykalne środki, albo niedługo odpłyniemy w krainę snu i zmarnuje się mieszanka substancji w krwioobiegu, która udało mi się wypracować przez ostatnie godziny. Postanowiliśmy oszukać mózg prysznicem i śniadaniem. Niech skurwiel myśli, że dopiero wstał.
Chwile później zarzuciliśmy po kartonie.
Początkowo kwas wydawał się bardzo nieśmiały. Słońce na dobre zagościło na niebie, a pizda wciąż meandrowała między delikatnymi zniekształceniami obrazu i spokojną dewiacją natury. Lekko skonsternowani, rozmyślaliśmy nad naturą naszej murzyńskiej chaty i fotografii gospodarzy. Twarze dotychczas już nieprzypominające ludzkich przeobrażały się przyjmując postacie piekielnych istot. Pogodny uśmiech taty murzyna nabierał szatańskiej subtelności. Dwie z trzech córek wyglądały jak lalki z rakotwórczego plastiku nabyte na chińskim bazarze. Ostatnia miała wyszczerzone zęby u górnej szczęki, przypominała rżącego konia. W istocie brakowało jej tylko narzuconego na kark chomąto. Jedynie mama murzyn zachowywała pozory normalności.
Warto zaznaczyć, że była to muzyczna przygoda. Przez całą podróż towarzyszyły nam utwory tak genialnych zespołów jak Pink Floyd, Madonna, David Bowie, Toto, Led Zeppelin czy Kool & The Gang . Atmosfery przeplatały się niczym pętelki nici w procesie szydełkowania. Całość tworzyła piękną dzianinę, szydełkiem była muzyka, nicią emocje nam towarzyszące. Nigdy nie doświadczyłem przyjemniejszych wrażeń muzycznych niż właśnie podczas psychodelicznych wypraw muzycznych.
Sytuacja intensyfikowała się. Sufit pokryty półkolistymi wachlarzami przypominał falujące morze. W atmosferze rozwiesiły się miriady półprzeźroczystych nici, które reagowały na dotyk i tworzyły zwartą strukturę zdolną do manipulacji w dłoniach.
https://www.youtube.com/watch?v=U16Xg_rQZkA
David Bowie zabrał nas w iście rock&rollowy nastrój, czuliśmy się jak w latach 80. Charakterystyczne ruchy minionych lat wstąpiły w nasz nawyk, wyginanie kończyn, nadmierna egzaltacja i energia, którą stymulowaliśmy się wzajemnie tworzyły unikatowe doświadczenie. Gdyby zobaczył nas ktoś z przeszłości niewątpliwe przystanąłby z nami w tamtej chwili i poczuł ducha swoich lat.
Rzeczywistość coraz głębiej gubiła swoją strukturę, fizyczne obiekty zlewały się tworząc jedność. Siedząc w statycznej pozycji ciało mojego przyjaciela zlało się w jedność z kanapą. Efekt potęgował się dzięki delikatnym dźwiękom True:
https://www.youtube.com/watch?v=AR8D2yqgQ1U
Leżąc na ziemi odpływaliśmy w przestworzach usłanych spokojem i harmonią. Byliśmy objęci w delikatnym uścisku szamańskiego ducha murzyńskiej chaty, spływaliśmy po pufach wypchanych delikatnym pierzem.
Zbliżaliśmy się do momentu kulminacyjnego. Pozostała nam jedna błękitna pigułka, esencja mogąca zabrać nas na zupełnie inny wymiar doświadczenia. Święty Gral. Podniosłem ją z biurka i zwróciłem w kierunku mojego kompana. Spojrzał na nią, delikatnie podniósł głowę i utkwił wzrok w moim. Wyciągnąłem ją w zasięgu jego ust. Subtelnie westchnął i dodał tylko „ sprawdź tylko czy jeszcze nie umarłem” po czym odgryzł połowę, następnie ja włożyłem swoją do ust. Była nieprzyjemnie gorzka. Powiedziałem: „poczuj jak smakuje życie, przełknij nie popijając”. Tak uczyniliśmy.
13:07
Godzina, w której świat zatrzymał się, aby nie pęknąć. Przeciążenie sięgnęło zenitu. Rzeczywistość umarła, świat abstrakcji i piękna zdominował całość. Znaleźliśmy się na zupełnie innym poziomie doświadczenia. Utknęliśmy w tej chwili na niezwykle długo. Chciałem się zestresować, ten poziom załamania czasoprzestrzeni był zbyt wysoki, aby móc go zaakceptować od tak, ale nie mogłem, było mi zbyt dobrze. Zegar pokazywał niezmiennie tą samą konstelacje. Wszystko trwało, aż do momentu gdy wypowiedziałem słowa: „utknęliśmy w 13:07”. To zdanie okazało się hasłem odblokowującym ciąg zdarzeń. Wskazówka w końcu ruszyła. Z całego zdarzenia wypłynęła istotna uwaga z ust mojego powiernika wrażeń: „czas trzeba jebać”.
Usiedliśmy naprzeciwko siebie i okrężnymi ruchami rąk zaczęliśmy formować przestrzeń między nami. Manipulując otoczeniem stworzyliśmy tunel, którego ujście obejmowało tylko nasze sylwetki, było to na tyle pojebane, iż nie wytrzymałem i przerwałem jego kruchą strukturę, otoczenie zakręciło się i powróciło w swój pierwotny stan.
Z głośników zaczęła wybrzmiewać piosenka niosąca za sobą znany nam już efekt psychiczny. ALGIDA. https://www.youtube.com/watch?v=oXiq4BOIMiY
Jest rok 2005. Jesteś małym rudym gówniarzem. Napierdalasz ze starym w samochodzie wracając ze spożywczaka, w którym ojciec kupił ci lody Algida. Świeci słońce, z kościoła wychodzą ludzie, wszyscy się śmieją. Uchylasz okno samochodu, wystawiasz morde, w prawej ręce trzymasz lody algida, patrzysz na mordy ludzi i (nadchodzi drop) krzyczysz ALGIDAAA a wszyscy ludzie patrzą na Ciebie i się uśmiechają, cała ulica tańszy, napierdalasz ze swoim lodem. TO TWÓJ NAJLEPSZY DZIEŃ ŻYCIA. ALGIDA JAZDA KURWA.
Później na bit wlatuje Britney Spears ze swoją najlepszą przeróbką:
Opanowany najwyższym poziomem absurdu i groteski twój świat załamuje się pod naporem pojebania. Kochasz to.
Nadszedł moment, aby celebrować:
https://www.youtube.com/watch?v=3GwjfUFyY6M
Celebrujesz szczyt dzisiejszej pizdy. Ręce wylatują w przestrzeń po skosie. Tańczymy, śmiejemy się. It’s a celebration.
Wszystko trwa jeszcze kilka chwil, powoli żegnamy się z tą demencją. Następne wydarzenia nie dorównywały już zajebistością i intensywnością tym opisanym powyżej choć substancje zapewniły nam jeszcze kilka godzin rozrywki.
Ćpajcie odpowiedzialnie. Pozdrawiam
- 5092 reads