Znowu widzę pułkownika B. — olbrzymia kupa płynnych świń wylała mu się z lewego oka, które zniekształciło się przy tym w sposób potworny. Scena teatralna — na niej potwory sztuczne. Ohydny świnio ryj w zielonej konfederatce z piórkiem. (Witkacy, Peyotl)
Kanał RSS neurogroove

"nie powiem, bo nie zjesz" czyli dionizje na szczycie leśnej góry.

detale

Substancja wiodąca:
Dawkowanie:
5g suszonych grzybów Psilocibe cubensis "McKennaii".
Rodzaj przeżycia:
Set&Setting:
Ciepły letni dzień, pierwsza połowa czerwca, podróż z kolegą (D), z którym zdarzyło mi się już kiedyś wybrać na skromnego tripa na połowie kartona. Grzyby własnoręcznie wyhodowane przez D z growboxa przywiezionego z Amsterdamu. Pierwszy test owoców jego pracy jak i mój pierwszy raz z grzybami. Swobodne, bezstresowe podejście do psychodelików po niedawnych próbach z LSD. Nastawienie na wrażenia podobne do kwasu, ale krótsze. Spacer po lasach niedaleko domu D.
Wiek:
21 lat
Doświadczenie:
etanol, nikotyna, THC (mariuhana, haszysz), BZP+TFMPP (raz), Poppers (b. rzadko), amfetamina (rzadko), LSD, DXM (2 plateau), szałwia wieszcza (poziom A), mieszanki ziołowe z dopalaczy (smoke, 3 rodzaje spice, tajfun, red merkury), kilka etnobotanicznych ziółek na poziomie placebo.

"nie powiem, bo nie zjesz" czyli dionizje na szczycie leśnej góry.

 

Wstęp: Podobnie jak wszystkie poprzednie moje raporty, TR pisany po upływie dłuższego czasu. W tym wypadku jest to 2,5 roku. Podawane czasy nie są więc dokładne. Podróż była raczej krótka. Rozmów też nie prowadziliśmy zbyt wiele. Zdarzyło się jednak kilka niecodziennych rzeczy, których nie było mi dane doświadczyć na kwasie. Raport nie będzie więc taki znów najkrótszy.

Historia ma miejsce na moich pierwszych studiach, na których byłem jeszcze z D na jednym roku. Mój kompan, jako amator grzybów o niezrównanym apetycie na mocne psychodeliczne doświadczenia, wybrał się pewnego razu do Amsterdamu. Nie byłby sobą gdyby nie wykorzystał okazji do zdobycia swojego ulubionego specyfiku. Okazało się jednak, że to co można kupić w coffee shopie nie spełnia zupełnie jego oczekiwań. Jeżeli chodzi o gotowe produkty, jedyną dostępną rzeczą były słabe i dość drogie trufle. Postanowił więc sprawić sobie growboxa z tak mocnym gatunkiem Psilocibe, jak to tylko możliwe i wyhodować grzyby samemu. Pochwalił mi się na jakiejś przerwie pomiędzy zajęciami, jaki to skarb przywiózł ze sobą z dalekich krain. Kilka tygodni później zadzwonił do mnie, mówiąc że pierwsze kapelusze są już ususzone i czekają na przetestowanie. Szukał towarzysza podróży na najbliższy weekend. Zgodziłem się chętnie. Miałem co prawda kilka obowiązków, ale nie było to nic pilnego. Grzyby działają krótko a ich zażycie nie oznacza kilkunastogodzinnej jazdy połączonej z bezsenną nocą. Są więc psychodelikiem idealnym dla ludzi zajętych lub zapracowanych. 

Wczesnym sobotnim popołudniem spakowałem plecak na tripa, biorąc jak zawsze bluzę, coś do picia i coś do przegryzienia. Wyszedłem z domu i wsiadłem w autobus, który zawiózł mnie pod blok D, znajdujący się już właściwie na granicy z lasem. Nie wchodziłem już do jego mieszkania. Zadzwoniłem i poczekałem chwilę aż zejdzie. Po chwili był na dole. Niósł w rękach gorzkie czekolady, które za chwilę wpakował do mojego plecaka. Zdziwiłem się, skąd pomysł brania dwóch tabliczek deserowej gorzkiej na tripa. D wyjaśnił, że podobno gorzka czekolada wzmaga moc grzybów, podczas gdy mleczna je osłabia. Rzecz jasna, jedyną opcją jaką przewidywał D, było wystąpienie niedoborów. Znając go trochę, właściwie zdziwiłbym się gdyby zdecydował się nosić ze sobą koło ratunkowe w postaci czekolad mlecznych. Opuściliśmy szybko osiedle, na którym się znajdowaliśmy i pomaszerowaliśmy leśną drogą. Naszym celem było dotarcie do znajdującego się niecałe trzy kilometry dalej, okazałego głazu narzutowego. Po drodze D opowiedział jaki gatunek kupił i jak mniej więcej przebiegała hodowla. Dowiedziałem się też, że wypytał sprzedawcę o to, która odmiana jest najmocniejsza zanim nabył growboxa.

T: +0:00 - Kilkaset metrów dalej znaleźliśmy ustronne miejsce. Leżał tutaj zwalony pień sporego drzewa. Usiedliśmy. D wyciągnął z kieszeni dwa całkiem spore woreczki strunowe wypełnione suszonymi Psilocibe. Rozmiar grzybów był dość imponujący.
- Dobra to jemy - zarządził D
- Chwila moment - zatrzymałem go. - Najpierw musisz mi powiedzieć ile tutaj masz tych grzybów.
- Eee... tak w sam raz. - odpowiedział wymijająco D. Wiedziałem, że coś knuje
- W sam raz czyli ile? - spytałem.
- Będzie dobrze. Jedz, jedz. - dalej unikał odpowiedzi D
- No mów! - zażądałem.
- Nie, bo potem nie zjesz. - odparł D
- Skoro jest tak dużo, że mogę nie chcieć to tym bardziej muszę wiedzieć. Nie zjem dopóki mi nie powiesz.
- Ale ty nie będziesz już potem chciał.
- To mam jeść jakieś kosmiczne dawki nie wiedząc nawet ile wziąłem? Muszę wiedzieć. Z resztą to tylko grzyby, krótko trwają, więc pewnie zjem i tak.
- Nooo dobra. Dałem tak po pięć gram. - wydusił w końcu D. Nic mi to nie mówiło. Wszystkie opisy jakie wcześniej czytałem, były dostosowane do łysiczek a ich autorzy pisali raczej o sztukach. O serwowaniu grzybów na gramy nie miałem pojęcia. Spytałem więc czy sprzedawca polecający mu tę akurat odmianę, wspominał też coś o wskazanym dawkowaniu.
- No tak, mówił że na dobrego tripa trzy gramy powinny być ok - zdradził D.
- Trzy gramy dla początkującego? - spytałem ostrożnie.
- Nie. Pytał wcześniej czy miałem już styczność z grzybami. Odpowiedziałem mu, że tak i że chcę mocnej fazy. Wtedy ocenił na oko ile mogę ważyć i powiedział, że trzy będą ok.
- I ty dałeś mi 5 na pierwszy raz mimo, że jestem lżejszy niż ty? - upewniłem się, że dobrze zrozumiałem sytuację.
- No tak, ale to wiesz... to i tak nie jest wcale tak dużo. - przez głowę D ani przez chwilę nie przeszła myśl, że jedzenie nieomal dwa razy większej dawki niż zalecana jest posunięciem dość brawurowym. Przemyślałem sytuację. Mniej więcej miesiąc temu miałem do czynienia z niesamowicie mocnym LSD. Co prawda zjadłem tylko pół, ale moi kompani tripujący na całości mieli podobne odczucia co ja. Wydawało się, że po osiągnięciu pewnego poziomu tripa, jego siła nie zwiększa się już zbyt mocno. Wydłuża się jedynie jego czas. Dziś wiem, że nie jest to do końca zgodne z prawdą, ale w tym momencie miałem jeden fałszywy argument więcej, przemawiający za zjedzeniem całej przygotowanej przez D porcji. Rozważałem dalej. Zdecydowana większość jakichkolwiek napięć i niepokoi na kwasie wynikała z obecności obcych ludzi, złych warunków pogodowych (np. zbyt zimno) lub celowego orania głowy ciężkimi obrazami, filmikami i muzyką. Tymczasem las był pusty, pogoda słoneczna a jedyną rzeczą, którą miałem obserwować przez następne kilka godzin była otaczająca przyroda. Zjadłem wszystko co dostałem. 

Zdążyłem się wcześniej nieco naczytać o nieprzyjemnych doznaniach związanych z samym aktem spożycia grzybów. Niektórzy radzili sobie z tym przygotowując bigos, zapiekanki, pizzę, zagryzając chipsami, zatykając nos itd. Dla mnie jednak, lekko chrupiące grzyby były nawet smaczne. Podzieliłem się tą myślą z D. Stwierdziłem, że nawet gdyby psilocibe nie miały właściwości psychodelicznych, to i tak mógłbym je jeść do piwa zamiast paluszków. Mój kompan był podobnego zdania. Po opróżnieniu całego zapasu zostały nam w rękach woreczki strunowe. Nie chcieliśmy ich nosić ze sobą, gdyż w razie przypału byłyby dowodem jednoznacznie wskazującym na to, że jesteśmy czymś nafaszerowaliśmy. Wyrzucenie ich tak po prostu w lesie również nie wchodziło w rachubę. Ja osobiście nie znoszę śmiecić. D z kolei żywi do lasu niegasnącą sympatię a przyrodę darzy wielkim szacunkiem. Po chwili znaleźliśmy wyjście z impasu. Wykopaliśmy niewielką dziurę, starając się nie uszkodzić poszycia, i wrzuciliśmy tam niechciane woreczki. Następnie zamaskowaliśmy ślady naszej bytności. Rozwiązanie było dalekie od ideału, ale dobre i to.

T: +0:20 - Wypytywałem D o szczegóły hodowli. Później rozmowa zeszła na działanie grzybów. Porównywaliśmy je do LSD. D uznał, że woli psilocibe, bo kwas jest dla niego zbyt długi i przez to męczący. Ja nie miałem jeszcze zdania na ten temat. Porównując dalej wady i zalety psylocybiny oraz LSD, zeszliśmy na tematy okołożołądkowe. D przyznał, że sensacje żołądkowe po grzybach są niestety ich wadą, o czym za chwilę się pewnie przekonamy. Ja jednak nie czułem zupełnie żadnych nieprzyjemnych efektów związanych z czymś, co przecież technicznie rzecz biorąc jest zatruciem pokarmowym. Dlatego też pierwsze zmiany w percepcji, którym nie towarzyszyło najmniejsze choćby uczucie ciężkości w żołądku, przyjemnie mnie zaskoczyły. 

T: +0:35 - D odczuł pierwsze efekty trochę szybciej niż ja. Najprawdopodobniej powodem było to, że nie jadł śniadania podczas gdy ja zdążyłem coś przekąsić przed wyjściem. Tak czy inaczej czułem już, że percepcja zaczyna się wyraźnie zmieniać. Nie zaobserwowałem przy tym charakterystycznego dla kwasu ożywienia szczegółów. Po kartonach wszędzie można było dostrzec drobne ruchy, falowanie, grupowanie się przedmiotów, wyłaniające się zewsząd symetryczne wzory itd. Magia działa się w skali mikro. Psilocibe cubensis dały mi za to efekt makro. Spojrzałem na polanę. Ostrość widzenia znacznie się poprawiła. Tak jakbym przez całe życie miał lekką wadę wzroku a grzyby dały mi okulary. Nagle cały przeciwległy skraj polany zaczął się przybliżać, jakby był ogromną fototapetą, zawieszoną na gigantycznej, ruchomej ścianie, jadącej teraz po niewidocznych szynach w moim kierunku. Byłem pod wrażeniem. D zauważył, że zrobiłem sobie przystanek, nagle czymś zaabsorbowany.
- I co? Działa już? - spytał.
- Noo działa. Właśnie miałem bardzo ciekawy efekt. - odpowiedziałem po czym opisałem mu w skrócie to co zobaczyłem.
- O! Tak jeszcze nie miałem. - odparł lekko zaintrygowany. Zrozumiałem więc, że nie jest to typowy, grzybowy wizual. Poszliśmy dalej. Do celu pozostał nam jeszcze kawałek drogi a faza wyraźnie się już rozkręcała.

T: +0:55 - Po drodze skręciliśmy na chwilę do strumyka. Ochlapaliśmy twarze wodą i napiliśmy się trochę. Było dość gorąco. Przeszliśmy jeszcze kawałek idąc już wytrwale do znajdującego się na niewielkim wzniesieniu głazu narzutowego, będącego naszym punktem docelowym. Nie rozglądaliśmy się zbytnio, dzięki czemu uniknęliśmy OEVów ataku na oczy. Wspięliśmy się po wydeptanej ścieżce. Był to jakiś szlak turystyczny. Wysiłek fizyczny na fazie i w upale okazał się być podwójnie męczący. 

T: +1:10 - Uff... dotarliśmy na miejsce. Wypiłem trochę wody, którą wziąłem ze sobą. Dałem też się napić D. Zaczęliśmy podziwiać głaz. Miał na sobie jakieś kolorowe graffiti. W ogóle cały był kolorowy. Dotarło do mnie, że trip wskoczył na pełne obroty. Nie byłem w stanie orzec czy skała rzeczywiście miała aż tyle kolorów, a jeśli tak, to czy pochodziły one od zamazanych napisów czy był to naturalny odcień głazu. D wszedł na skałę a ja tymczasem koncentrowałem się na palecie barw. Oddzielenie tych, które były tutaj od tysięcy lat od tych namalowanych niedawno stanowiło zadanie niewykonalne. Zdjęliśmy buty. Na boso chodziło się bardzo przyjemnie. Stwierdziłem, że daję sobie maksimum swobody a kleszczami będę się przejmował wieczorem. Spojrzałem na swe stopy. Podobnie jak na kwasie, nie czułem do końca, że należały one do mnie. Obserwowałem poszycie i runo leśne. Zauważyłem, że pojawiały się efekty mikro, które wcześniej występowały raczej rzadko. Nie trzeba było nawet specjalnie się skupiać. Ruchome wzory wyrastały z podłoża w mgnieniu oka. Obraz był żywy i niezwykle ostry, tak że widziałem najmniejsze szczegóły - drobny meszek na liściach, wszystkie warstewki kory, poszczególne ziarenka piasku. Wszystko to rozpływało się w słońcu, spływając leniwymi kaskadami w dół. D usiadł opierając się o drzewo i rozglądając się dookoła.
- Zawsze jak czytałem o tych greckich misteriach i tak dalej... - zaczął - To właśnie o tym myślałem. Wszystko się rozpływa, liście, ziemia... Dionizje! - zawołał. Pomyślałem, że coś w tym jest. Przepych, nadmiar, upojenie i przesycenie do granic możliwości - o to przecież właśnie chodziło. Brakowało tylko driad, faunów i centaurów. Bóg dzikiej natury i wina klaskał nam na Olimpie.

T: +1:35 - W pewnym momencie zauważyliśmy jakąś grupkę ludzi. Najwyraźniej nie tylko my postanowiliśmy tego dnia odwiedzić głaz. Równie jasne było też to, że tylko jedna z wycieczek postanowiła pożreć dawkę grzybów określaną gdzieniegdzie w Internecie mianem "heroicznej". Wbrew temu czego mógłbym się spodziewać po wcześniejszych doświadczeniach z LSD, spotkanie nie wzbudziło we mnie najmniejszego niepokoju. Schowałem się za drzewem ledwie powstrzymując się od śmiechu. Cała ta sytuacja bardzo mnie bawiła. D leżał dalej pod drzewem i ani myślał się ruszyć. Po kilku minutach, przyziemniejsza spośród dwóch grup zawróciła i kontynuowała spacer. Nam nie w głowie było chodzenie. Wziąłem przykład z D i osunąłem się powoli po pniu drzewa, schodząc do pozycji siedzącej. Spojrzałem w jego stronę.
- Myślisz, że się skumali? - spytałem. Nie żeby specjalnie interesowało mnie czy napotkani ludzie wiedzieli, że jestem zgrzybiony
- Słuchaj. W naszej kulturze są tylko dwa proste wytłumaczenia na coś takiego. Dwóch mężczyzn biegających na boso w lesie w środku dnia i do tego jeszcze brak alkoholu. Jedno z dwóch - albo ćpuny albo geje.
- Całe szczęście, że jednak jesteśmy naćpani - zażartowałem. Nie wiem czy D dosłyszał. Wyglądało na to, że wrócił do czczenia Dionizosa. Spojrzałem przed siebie. Obraz, który i tak był już wyjątkowo ostry, zaczął krystalizować się jeszcze bardziej. W kilka sekund wizja stała się tak wyraźna, że orły i sokoły w porównaniu do mnie musiałby zostać uznane za krótkowidzów. Wizja napinała się dalej. Miałem wrażenie, że rzeczywistość jest jak struna, którą ktoś naciąga znacznie powyżej jej docelowego stroju. W pewnym momencie, drzewo na które patrzyłem zaczęło drgać. Jak struna właśnie. Coraz mocniej i mocniej i mocniej i Mooocnieeeej! Nagle usłyszałem narastający, przytłumiony z początku dźwięk przypominający odgłos, jaki wydają lotki strzały lecącej prosto w kierunku słuchającego. Dźwięk robił się coraz wyższy i głośniejszy, zbliżając się do momentu, w którym grot strzały powinien dosięgnąć celu przebijając go na wylot. Miałem poczucie, że rozmywające się coraz mocniej od drgań drzewo za chwilę pęknie a cała rzeczywistość zwinie się niczym pergamin pozostawiając po sobie tylko czarną otchłań. Potrząsnąłem głową. Wrażenie ustąpiło. Wszystko wróciło do normy, jeżeli oczywiście można tak nazwać stan, w którym obraz bardziej podobny jest do kalejdoskopowej wizji niż twardej rzeczywistości.

T: +1:45 - Ciągle rozmawiamy dość mało. Nie ma wymian zdań polegających na tym, że wszyscy nakręcają się nawzajem, wymyślając co rusz coraz to większe absurdy kończone wybuchami opętańczego śmiechu. Uświadomiłem sobie, że wynika to z faktu, że D ma zupełnie inny styl tripowania niż większość ludzi z którymi brałem psychodeliki do tej pory. Polega on raczej na indywidualnej kontemplacji przyrody i rozmawianiu raczej tylko wtedy, kiedy fantazję da się jeszcze utrzymać na wodzy. Proponuję odejść kawałek od głazu, żeby nie narażać kolejnych turystów na widok dwóch bosych facetów wpatrzonych tępo w drzewa. Zbieramy swoje rzeczy i przenosimy się sto lub dwieście metrów dalej. Nie ma potrzeby iść dalej. Liczne górki powodują, że nikt z odwiedzających głaz nie jest w stanie nas zobaczyć. Rozkładamy się jeszcze raz pod leśną amboną. Na razie nie ufamy naszemu błędnikowi na tyle by wspinać się na górę. Rozmawiamy jeszcze o czymś i podziwiamy widoki dookoła. Nie pamiętam dokładnie jakie poruszaliśmy tematy ani czy doświadczyłem jakiś szczególnie charakterystycznych wizuali. Stan ten trwał przez dobrą godzinę a może i więcej. 

T: +3:00 - Faza zaczyna trochę słabnąć. Postanawiamy wypróbować patent z gorzką czekoladą nazywaną przez nas w skrócie "czeko". Z początku nie wierzyłem zbytnio, że może dać ona jakiekolwiek zauważalne efekty. Nie mieliśmy jednak niczego do stracenia. Czeko była lekko rozpuszczona od upału. Strasznie się kleiła, jadło się ją ciężko i trzeba było co chwilę popijać wodą. Zdążyliśmy przełknąć najwyżej po kilka kostek, kiedy nagle grzyby uderzyły raz jeszcze z siłą młota. Tego się nie spodziewałem. Czeko dawała mocny, wyraźny i natychmiastowy efekt, który nijak nie przypominał placebo. Pożarliśmy prawie całą tabliczkę rozkładając ją na kilka porcji. Z każdą kolejną dawką, jej działanie było trochę słabsze, ale ogólnie rzecz biorąc, dzięki czekoladzie najsilniejsza faza tripa znacząco się wydłużyła. Stojąca koło nas niewysoka ambona ciągle kusiła, żeby się na nią wspiąć. Postanowiłem przejść się dookoła chcąc sprawdzić swoje zdolności motoryczne. Wyglądało na to, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Zero zachwiań i niekontrolowanych ruchów. Zdecydowaliśmy się ostrożnie wejść na szczyt ambony. Pokonywaliśmy szczebel po szczeblu, upewniając się że ani drewno ani nasze błędniki nie zostały przeżarte przez próchno. Weszliśmy wreszcie na górę i poprawiliśmy kęsem czeko. Rozejrzałem się dookoła. Krajobraz był wybitnie polodowcowy. Cała okolica była usiana pagórkami, wzgórzami, górkami, dolinami, parowami i innymi pofałdowanymi formacjami. Zrobiłem obrót o 720 stopni, ale nie byłem w stanie znaleźć punktu, z którego zacząłem ruch. Określenie gdzie jest góra a gdzie dół, również było niemożliwe. Podejrzewam, że nawet trzeźwy człowiek mógłby się w tym pogubić w takiej okolicy ja ta. Dla osoby zgrzybionej było to już absolutnie nieosiągalne.

T: +3:45 - Faza ponownie słabnie. Nawet czekolada nie jest w stanie podźwignąć jej na nogi. Schodzimy z ambony. Igliwie wciąż układa się w ciekawe formy, ale teraz muszę się już skupiać żeby je wydobyć. Wypijamy w międzyczasie całe zapasy wody. Czuję, że stopniowo moje ciało wraca do swojego prawowitego właściciela. Spędzamy tak kolejną godzinę, oglądając naturę, rozmawiając trochę o jakiś przyziemnych sprawach i ciesząc się resztkami tripa. 

T: + 4:45 - Podróż wyraźnie dobiega końca. Czuję lekkie zmęczenie psychiczne. Mózg mam nieco przeprany i rozmowa przestaje się kleić. Robimy honorową rundkę dookoła i przekonujemy się, że jesteśmy już w stanie, w którym spokojnie można wrócić pomiędzy ludzi. Wracamy z powrotem, chcąc dotrzeć do najbliższego skrzyżowania, z którego odjeżdżają autobusy miejskie. Zatrzymujemy się raz jeszcze przy strumyku aby uzupełnić płyny. Po drodze D opowiada mi o jakimś kolesiu ze swojego osiedla, który wychodzi często na wysepkę przed pętlą autobusową z kataną. Macha nią markując ciosy i wywijając młyńce.  D śmiał się z niego, twierdząc że nie ma to kompletnie sensu, bo kataną się tak przecież nie walczy. Mówił jeszcze dalej jak sprawa przedstawiała się w filmach Kurosawy i jakie były techniki walki tą bronią.
- Podobno ci najbardziej doświadczeni samuraje stawali przed sobą i mierzyli się wzrokiem do momentu aż któryś z nich przybierał jakąś określoną pozę. Drugi odpowiadał mu na to kontrpozycją, pozwalającą dobrze reagować na zestaw posunięć, które wynikały z pozycji jego przeciwnika. Wtedy znów ten pierwszy zmieniał pozę, żeby lepiej dostosować się do strategii rywala. Jeżeli zarówno jeden jak i drugi znał się dobrze na walce i oboje odpowiadali tak jak trzeba, samuraje rozchodzili się uznając, że są sobie równi. Nie było żadnego machania na odlew ani tym bardziej wywijania młyńców. Młyńce to sobie mogli kozacy albo polska szlachta robić szablami. - rozwodził się D. Przyznałem rację, że w historycznym sensie ma rację, ale czy nakaz niewywijania wynika z samej budowy broni i czy w ogóle koleś, który chce sobie po prostu pomachać kataną musi koniecznie przestrzegać samurajskich prawideł? Spytałem o to na głos.
- No niby nie. - odpowiedział D. - Ale to i tak jest takie trochę żałosne. - skwitował. Średnio leżała mi ta odpowiedź. Po zejściu z psychodelików ogarnia mnie zwykle fala empatii i mam ochotę raczej usprawiedliwiać ludzi niż wytykać im błędy. Zeszliśmy na jakieś codzienne, bieżące tematy i tak dotarliśmy do skrzyżowania. 

T: +5:30 - Jesteśmy już na przystanku i czekamy na mój autobus. D umówił się z kimś i jechał w inną stronę. Zdziwiłem się trochę, że planował jeszcze coś na ten dzień oprócz tripa. Kwas uczył mnie, że najlepiej zostawiać sobie dwa dni wolnego na podróż.
- Właśnie za to lubię grzyby. Bo jest już właściwie luz, jesteśmy z powrotem a minęło ledwie kilka godzin. Można jeszcze coś porobić a tak to cały weekend był miał z głowy po kartonach. - powiedział D. Było w tym trochę prawdy, ale ja chyba wciąż pozostaję fanem kilkunastogodzinnych psychodelicznych wojaży. Autobus nadjechał. Podziękowaliśmy sobie nawzajem za udanego tripa i w tym momencie się rozstaliśmy. Dojechałem do domu bez przeszkód ani najdrobniejszych objawów potripowej paranoi. Do końca dnia byłem zmęczony psychicznie i nie zabrałem się za nic konstruktywnego. Lekko rozbolała mnie głowa. Grałem więc tylko w jakieś głupawe gierki do samego wieczora.

Podsumowanie: Pierwszy trip na grzybach zaliczam do udanych doświadczeń mimo, że był on mniej euforyczny niż poprzednie podróże na kwasie. Przekonałem się też o tym, że przy zejściu z psychodelików towarzyszy mi często wzmożona empatia. Efekty wizualne były dość podobne do tych po LSD, ale kilka rzeczy wyraźnie się wyróżniło - podjeżdżający drugi plan i prawie pękająca rzeczywistość (wraz omamem dźwiękowym) oraz ogólnie efekty z grupy makro. Nie jestem pewien czy były one spowodowane specyfiką grzybów czy przyjęciem końskiej dawki psylocybiny. Kolejną rzeczą in plus był fakt, że dane mi było poznać inny styl tripowania niż do tej pory. Dało mi to lepsze pojęcie o tym jakie konkretnie elementy S&S wpływają na przebieg podróży.

Substancja wiodąca: 
Rodzaj przeżycia: 
Wiek: 
21 lat
Set and setting: 
Ciepły letni dzień, pierwsza połowa czerwca, podróż z kolegą (D), z którym zdarzyło mi się już kiedyś wybrać na skromnego tripa na połowie kartona. Grzyby własnoręcznie wyhodowane przez D z growboxa przywiezionego z Amsterdamu. Pierwszy test owoców jego pracy jak i mój pierwszy raz z grzybami. Swobodne, bezstresowe podejście do psychodelików po niedawnych próbach z LSD. Nastawienie na wrażenia podobne do kwasu, ale krótsze. Spacer po lasach niedaleko domu D.
Ocena: 
Doświadczenie: 
etanol, nikotyna, THC (mariuhana, haszysz), BZP+TFMPP (raz), Poppers (b. rzadko), amfetamina (rzadko), LSD, DXM (2 plateau), szałwia wieszcza (poziom A), mieszanki ziołowe z dopalaczy (smoke, 3 rodzaje spice, tajfun, red merkury), kilka etnobotanicznych ziółek na poziomie placebo.
Dawkowanie: 
5g suszonych grzybów Psilocibe cubensis "McKennaii".

Odpowiedzi

Mniej euforycznie? Ja po grzybach psylocybinowych potrafię się śmiać tak długo, aż przepona mnie nie zacznie boleć, a sam śmiech wywoływany jest myślami, których podczas odurzenia jest tyle, że nie mógłbym policzyć ile ich jest w jednej sekundzie...

Wszystko zależy od S&S. To, że mniej śmiechu i euforii to nie kwestia grzybów samych w sobie, ale raczej dużej ilości tripów w tym czasie no i też towarzystwa. Z D jest zwykle więcej indywidualnej kontemplacji albo długich rozmów niż śmiechu.

Ja mam tak zazwyczaj i czesto nikt mnie nie rozumie . Wtedy bije sie z wlasnymi myslami i staram sie dostroic do innych, zeby zgrzytow nie bylo. A czasem zararzam moja faza innych aby spojrzeli na pewne sprawy troche inaczej ;)

Sein Jemand !

Bardzo ciekawy TR, z miłą powiadrową chęcią zagłębiłem się w Twoją przygodę :)

Gratuluję przede wszystkim przejrzystości stylu, dzięki której raport - zawierający całkiem sporo ciekawych spostrzeżeń - czyta się naprawdę świetnie ;)

Zawartość serwisu NeuroGroove jest dostępna na licencji CC BY-SA 4.0. Więcej informacji: Hyperreal:Prawa_autorskie
© hyperreal.info 1996-2024
design: Metta Media